Nad koncertowym epitafium Judas Priest trzeba się mocno pokłonić, bo prawie dwuipółgodzinny występ zespołu w londyńskim Hammersmith Apollo to rzecz o dużym ciężarze gatunkowym. Choćby dlatego, że raz jeszcze można krzyknąć: The Priest is back!
Takich okazji nie będzie już wcale, a jeśli w ogóle to z pewnością bez tych wszystkich wyjątkowych okoliczności, które heavy metalowej legendzie towarzyszyły w Londynie. Wszak od razu trzeba napisać, że gdy muzycy Judas Priest 26 maja 2012 roku stanęli na deskach Hammersmith Apollo, mieli za sobą 120 zagranych koncertów w ramach World Epitaph Tour! Od 7 czerwca 2011 roku dwukrotnie odwiedzili Europę (w tym dwa razy Katowice), obie Ameryki oraz Azję. To musi robić wrażenie, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że suma wieku wszystkich muzyków Judas Priest mocno przekroczyła 250 lat, a średnią i tak zaniża Richie Faulkner.
To właśnie ten nieco ponad trzydziestoletni gitarzysta stanowił na wspominanej trasie główny obiekt około muzycznych dyskusji, ponieważ jeśli na półtora miesiąca przed rozpoczęciem tour przejmuje się wiosło po takim asie jak K. K. Downing, to presja musi być olbrzymia. Tak na zespole, jak i samym muzyku. Tyle, że dotąd średnio znany gitarzysta ową presję udźwignął, czego najlepszym dowodem jest jego występ w Londynie. Można wręcz odnieść wrażenie, że wyjęty z zupełnie innego pokolenia Faulkner fragmentami nakręcał majowy koncert Judasów w Hammersmith Apollo. Zachowaniem scenicznym, żywiołowością, udanymi instrumentalnymi próbami przywołania gitarowego dziedzictwa po K. K. Downingu.
Pod względem wizerunkowym na scenie gorzej prezentowali się Rob Halford, Glenn Tipton i Ian Hill. Szczególnie jednemu z najlepszych wokalistów w historii heavy metalu zdarzały się momenty przestoju, jakiegoś zastygnięcia w bezruchu albo przyjmowania pozy właściwej zmęczonym emerytom. To wszystko bez znaczenia wobec jego niesłabnącego poweru w głosie. To niesamowite ile człowiek po sześćdziesiątce może z siebie wydobyć. Halford w Hammersmith Apollo rozpętał prawdziwe heavy metalowe tornado wokalne! To także wciąż wielki frontman. Człowiek potrzebujący oddechu, ale nadal z bardzo dobrym kontaktem z publicznością, której w Londynie pozwolił zaśpiewać "Breaking The Law". To absolutnie fenomenalne wykonanie klasyka Judas Priest było jednym z moich ulubionych fragmentów tego koncertu, zarówno jeśli chodzi o reakcję świetnej publiczności, jak i partie drapieżnych gitar Tiptona i Faulknera. A skoro o wrażeniach instrumentalnych mowa, to zaraz po "Breaking The Law" zespół zaproponował kolejnego klasyka pod postacią "Painkillera". Tutaj na wstępie swoje drum solo wcisnął Scott Travis, co skwitować można krótko: kolejny wielki popis umiejętności tego perkusisty. Zresztą właściwa część tego utworu to już esencja heavy metalu przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku.
Koncert w Hammersmith Apollo to również przeszło dwadzieścia innych przebojów Judas Priest. W tym - jakkolwiek by to nie brzmiało - klimacie pełnym sentymentów szczególnie dobrze wypadły sztandarowe kompozycje z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Oldschoolowe wykonanie "Never Satisfied" z 1974 roku, opatrzone niestarzejącym się wstępem na dwie gitary zakręcone "Victim Of Changes" z 1976 roku albo pełna wzruszeń ballada "Beyond the Realms of Death" z 1978 roku. Koncert w swej przekrojowości zabiera widzów również do pozostałych okresów twórczości Judas Priest, wszędzie tam gdzie toczą się dyskusje fanów o wyższości jednej płyty nad drugą. Spierać się można nieustannie, a dobrą okazję ku temu stwarza "Epitaph". Myślę jednak, że poza wszelką dyskusją pozostaje finał tego londyńskiego koncertu. Nie mogło być inaczej, jeśli nie w rytm "Living After Midnight", wielkiego przeboju zespołu z 1980 roku. Choćby dla tego wykonania warto zaopatrzyć się w ostatnie (?) DVD Judas Priest. Oto bowiem jedno z najlepszych koncertowych zakończeń w historii heavy metalu! Dopisało wszystko: zespół, wokal, publiczność, iście teatralna oprawa. Charakterystyczne: "Livin'! Rockin'! Lovin'! Then I'm gone... I'm gone..." krzyczeli tu wszyscy. Pod dyktando Halforda, za basem Hilla, na gitarach Tiptona i Faulknera, pod talerzami Travisa. To trzeba usłyszeć i zobaczyć!
I nawet jeśli tę recenzję próbowałem napisać na chłodno to poniosły mnie emocje. Koncert Judas Priest w Hammersmith Apollo obejrzałem tylko na DVD, ale też nie przypominam sobie aby od dawna jakieś wydawnictwo tego typu tak bardzo mnie poniosło. Jeśli początkowo trzeba oswoić się z biologią muzyków to po kilku utworach znaczenie ma już tylko heavy metal. Krzyczę zatem: The Priest is back!
Konrad Sebastian Morawski