Absolutne mistrzostwo!
"Machine Messiah" to jeden z najlepszych albumów w przeszło trzydziestoletniej karierze Sepultury. Zanim podniesiecie kamienie z ulicy wobec takiego osądu, spróbujcie najpierw odrzucić sentymenty i posłuchać tego krążka, aby przekonać się, że wypisane przeze mnie słowa znajdują pełne uzasadnienie w metalowej rzeczywistości. Otóż na wyboistej drodze muzycznej ewolucji, zapoczątkowanej w drugiej połowie lat osiemdziesiątych XX wieku, brazylijska kapela właśnie osiągnęła stadium doskonałe. Wydaje mi się, że tak bardzo dojrzałej płyty, zarówno w sensie muzycznym, jak również tekstowym nigdy w wykonaniu Sepultury nie słyszałem. To już znaczy bardzo dużo. Tyle, aby ogłosić, że stolicą renesansu metalu w XXI wieku będzie Belo Horizonte, skąd wywodzi się i wciąż czerpie niezliczone inspiracje ten legendarny zespół.
Czternasty już duży album kapeli został zarejestrowany w Fascination Street Studios, czyli współczesnej ziemi obiecanej wielkich nagrań (Ihsahn, Fates Warning, Opeth). To równocześnie, biorąc pod uwagę wszystkie dotychczasowe nagrania Sepultury w erze Derricka Greena, dzieło najbardziej nawiązujące do brazylijskich korzeni zespołu. Wszelkiego rodzaju muzyczne niuanse wplecione pomiędzy kolejne utwory na przestrzeni całej płyty świadczą o utrwalonej tożsamości Sepultury, bo ciężko mówić o odbudowie, gdy kapela od kilku już albumów raczy słuchaczy metalem najwyższej klasy z Brazylią w tle ("Dante XXI", "A-Lex", "Kairos"). Jednak tym razem nie mamy tylko do czynienia z zespołem o ugruntowanej pozycji na rynku, ale też z jego najważniejszym dzieckiem, albumem będącym koroną we współpracy Andreasa Kissera, Derricka Greena, Paulo Xisto i Eloy Casagrande. Właśnie ta czwórka zarejestrowała "Machine Messiah", który jest thrashowym potworem. Najmocniejszą z możliwych odpowiedzą na chwiejną kondycję metalu w XXI wieku.
Dzieło zawiera dziesięć kompozycji (dwanaście w wersji rozszerzonej), dla których historia metalu otwiera swoje ważne miejsce. Tak oto Sepultura pomimo logicznego konceptu zagrała na "Machine Messiah" nieszablonowo. Otoczony aurą kultu zespół - zachowując szacunek do amerykańskich klasyków thrashu - najlepiej odnajduje się we współczesnym krajobrazie metalu. Potrafi z największą starannością nawiązywać do swoich korzeni, aby zarazem wyznaczać kolejne etapy muzycznego rozwoju, tworząc utwory często zaskakujące, naładowane niesamowitą ilością "uduchowionych" patentów, a jednocześnie pełne prawdy i konkretnego pierdolnięcia. Wiele zamieszania wprowadza już otwierająca krążek kompozycja tytułowa o folkowym natężeniu emocji i stopniowo budowanym klimacie, będącym wprowadzeniem do lirycznej oprawy dzieła. Derrik Green z niespotykanym dla niego opanowaniem ogłasza: "Dusza umarła, pochyl się przed mechanicznym mesjaszem", aby wkrótce wraz z kapelą wyprowadzić wiele thrash n’ groove metalowych uderzeń, niepozbawionych jednak wpływów death metalu, jak również brazylijskiego folku, właściwego Sepulturze w czasach "Roots".
Kapela zasuwa jak opętana w znanym przed premierą płyty numerze "I Am The Enemy". To Sepultura szybsza i bardziej brutalna, niż kiedykolwiek wcześniej, która opiera się na potężnych riffach gitarowych Kissera i niesamowitej perkusji Casagrande, prezentującego się zresztą na krążku jako jeden z najlepszych drummerów globu. Chwili wytchnienia nie dają też "Silent Violence" i "Vandals Nest", będące definicją współczesnego thrashu z genetyczną Brazylią w tle. Pierwszy ozdabiają popisy gitarowe Kissera i nietypowe dla kapeli efekty, zaś drugi zawłaszczyli dla siebie Green i Casagrande porządkując pozostałości po niepotrzebnych sentymentach. W niektórych momentach "Machine Messiah" Sepultura zwalnia, ale nie porzuca ciężaru. Prezentuje się jako kapela wściekła, nawołująca do rebelii w potężnym wokalu Greena i rzucających o ziemię zestawach instrumentalnych Kissera, Casagrande i Xisto, tak jak w "Sworn Oath", totalnym death n’ thrash metalowym młynie zwieńczonym bezkompromisową obietnicą: "Nasze cele nigdy nie zginą". Podobny fason trzyma również "Resistant Parasites", choć wyładowania agresji po stronie Greena osiągają tu jeszcze większe rozmiary. Sepultura jest wściekła! Na tyle, że pomiędzy potężnymi wokalami niemalże trudno wyczuć jadowitą solówkę gitarową Kissera.
Jakkolwiek wiele by można napisać o ciężarze i brutalności zespołu - nie trzeba zresztą pisać, wystarczy posłuchać - to warto zauważyć, że konsekwencja kapeli w łączeniu brazylijskiego klimatu ze standardami thrash n’ groove właśnie zebrała najbardziej urodzajne żniwo. Utwór "Phantom Self" stanowi najlepszy przykład kombinacji tej starannie kultywowanej genealogii ze współczesnymi wymaganiami metalu. To symbol czasów dominacji Sepultury. Nie ma więc w tym nic dziwnego, że numer trafił na singla, choć na "Machine Messiah" znalazły się również podobne do "Phantom Self" klejnoty w koronie. Weźmy pod uwagę kompozycję "Alethea", w której to Casagrande na bębnach przekroczył wszelkie dopuszczalne limity stężenia esencjonalności perkusyjnej w metalu, zaś Green głośno i przejrzyście pochwalił się swoimi bliznami po ranach, jakie zadali mu ludzie skłonni teoriom Maxa Cavalery o upadku Sepultury, który tak naprawdę nigdy nie nastąpił. Posłuchajcie też zamykającego płytę "Cyber God", nieco nawiązującego do klimatu otwarcia, aby uświadomić sobie, że usłyszeliście album, który zmiótł was z powierzchni ziemi. Taki jest "Machine Messiah".
Sepultura Anno Domini MMXVII to także ilustracja kreatywności Kissera. Wytrawny gitarzysta - często w komponowaniu wspierany przez Greena i Casagrande - do gitarowego szaleństwa doprowadził się w instrumentalnym "Iceberg Dances". Liczne zakręty na riffach, podkręcane tempo, zwiększany ciężar i wypełniane przestrzenie prawdopodobnie przypomniały gitarzyście (przypomną też fanom!) o przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, gdy brazylijski metal był nie tylko ciekawostką, ale już zjawiskiem. Ryzykuję dużo w tej recenzji, więc jestem w stanie zaryzykować też hipotezę, że "Iceberg Dances" to jeden z najlepszych metalowych instrumentali w XXI wieku. Ze względu na wachlarz riffów gitarowych i liczne brazylijskie odniesienia, a tego dziś w metalu brakuje. Zespoły zapominają o swoim pochodzeniu. Zbyt często rzucają się na tandetne brzmienie i miałkie pomysły. Tymczasem Sepultura, pomimo że posiada dziś w swoich szeregach wiele międzynarodowych akcentów, nagrała właśnie jeden z najbardziej brazylijskich albumów w swej karierze.
Jeden z ostatnich akapitów tej recenzji dedykuję Greenowi. "Machine Messiah" to jeszcze jeden dowód jego niekwestionowanych możliwości wokalnych - pół człowiek, pół lew żyje i jest wściekły! Wykrzyczane przez niego partie umieszczają go na piedestale najważniejszych głosów metalowych w obecnym pokoleniu twórców. Green to jednak nie tylko potężny wokal. Frontman zespołu jest autorem większości słów na krążku. Inaczej niż w przypadku poprzednich albumów Sepultury, tym razem środek lirycznej ciężkości został przesunięty właśnie na charakterystycznego wokalistę, który stworzył przekonujący, aktualny koncept o człowieku coraz bardziej uzależnionym od techniki. W tej historii mieszają się wątki religijne, społeczne i polityczne, mówiąc o nas, słuchaczach (ludziach), że coraz mniej znaczymy w starciu z elektronicznymi darami współczesnego świata. Kim dziś jesteśmy i jakie miejsce zajmujemy we współczesności? Do zmierzenia się z takimi refleksjami zmuszają Green i "Machine Messiah".
Stempel na tym wybornym albumie stawiają kompozycje bonusowe. W rozciągniętym finale płyty pojawia się zatem jeszcze jedno thrash n’ groove metalowe pierdolnięcie, tsunami riffów i partii perkusyjnych oraz rozkrzyczany Green, czyli utwór "Chosen Skin", a także interpretacja utworu "Ultraseven no Uta", będącego… otwarciem dziwnego japońskiego (a jakże!) serialu "Ultraseven" z 1967 roku. Czternasty duży album Sepultury i tak przekroczył wszelkie dopuszczalne normy wyobrażeń, więc taki cover w finale służy pewnie pozbieraniu się słuchaczy z ziemi. W zasadzie tego, co po nich pozostało, ponieważ "Machine Messiah" miażdży kości, niszczy i nie pozostawia wątpliwości, kto dziś w istocie rządzi w metalu. To Sepultura. Prawdopodobnie najlepsza w swej historii. Absolutnie mistrzowska.
Konrad Sebastian Morawski