Stało się to, co wielu uważało za niemożliwe. Metallica wróciła! I nagrała album, który fani mogą bez wstydu postawić obok kultowych pierwszych pięciu płyt kwartetu.
A wydawało się, że ten album nigdy nie powstanie. Lars Ulrich z kolegami zdawali się bowiem w ostatnich latach łapać dosłownie wszystkich innych działań, by tylko nie wejść do studia nagraniowego. To z pompą świętowali swoje 30-lecie koncertami, w czasie których na scenie nie zabrakło chyba żadnej postaci, dla której znalazł się choćby akapit w ich biografii. To znów nakręcili dziwny film-koncert w technologii 3D czy zorganizowali dwie edycje własnego festiwalu. Niestety oba przedsięwzięcia okazały się spektakularnymi klapami finansowymi. Może dlatego muzycy zrozumieli, że nie mogą już pozwolić sobie na płytę słabą czy nawet przeciętną. Z tego też chyba powodu, by zniwelować ewentualną wpadkę, zespół postanowił wydać album w jak najbardziej spektakularny sposób. Dwanaście numerów umieszczono na dwóch płytach (choć przy małych cięciach zmieściłyby się na jednej). Do każdego utworu nakręcono osobny teledysk, zaś do komponowania dopuszczono tylko duet Hetfield & Ulrich. Kirka Hammetta, którego eksperymentatorskie zapędy doprowadziły do zmian słyszalnych na "Load", dyskretnie wyproszono z sali prób…
Mimo wszystko to wcale nie musiało się udać. Każdy album Metalliki wydany po "Master of Puppets" dzielił jej fanów na co najmniej dwa obozy. Muzycy chyba upodobali sobie jednak ten stan rzeczy, skoro od "Load", na którym definitywnie przycięli swoje metalowe korzenie (i - co dla publiki zdawało się mieć jeszcze większe znaczenie - włosy), z masochistyczną przyjemnością wkładali kij w mrowisko. Wspomniana szósta płyta wraz z jej kazirodczą siostrą w postaci "Reload" dla jednych była dowodem na poszerzanie przez zespół inspiracji, dla innych oznaczała koniec zespołu. Wydane w 2003 r. "St. Anger" oznaczało powrót grupy do grania metalu, ale w formie, jaką zrozumieli nieliczni. I choć pięć lat później fani i krytycy piali z zachwytu nad "Death Magnetic", gdy opadła pierwsza podnieta faktem, że Metallica znów gra thrash, okazało się, że płyta pełna jest nudnych autoplagiatów. Sytuacji nie uratowała zawierająca "odrzuty" z sesji EP-ka "Beyond Magnetic". Podobnie jak kolaboracyjna "Lulu" nagrana z Lou Reedem, która sprawiła, że większość fanów nabrało przekonania, że twórcy "…And Justice For All" powinni zostać hospitalizowani w podobnej placówce jak bohater ich ballady "Welcome Home (Sanitarium)".
I choć sam niejednokrotnie broniłem przy różnych okazjach mniej kochanych albumów Metalliki, nie spodziewałem się po "Hardwired… To Self-Destruct" niczego dobrego. Obawy spotęgowała prezentacja pierwszego singla - niemal tytułowego "Hardwired". Słuchając go nietrudno wyobrazić sobie, w jakich warunkach powstawał. James Hetfield i Lars Ulrich uzbrojeni w swoje instrumenty musieli zamknąć się w zagraconym garażu rodziców tego pierwszego, w którym płodzili na początku lat '80 szczeniackie numery, które zapełniły potem "Kill’Em All". Półwiecznym panom udającym nastolatków mówimy stanowczo nie! Całe szczęście taki obraz zniknął już przy kolejnych numerach pilotujących album. "Moth Into Flame" to melodyjny thrash środka, zaś "Atlas, Rise" monumentalne uderzenie mocarnych riffów i podniosłego refrenu, z czego Metallica zbudowała ponad trzy dekady temu swoje imperium. Do tego Papa Het po raz pierwszy tak wyraźnie przyznał się do inspiracji Iron Maiden.
Żeby było zabawniej całość prezentuje się jeszcze różnorodniej. Czystego thrashu nie ma tutaj dużo. Poza nieprzekonującym "Hardwired" metalowych purystów o szybsze bicie serca przyprawi tylko wieńczący album "Spit Out The Bone" - istna maszyna do zabijania sprowadzona wehikułem czasu z lat '80. Słuchając bezwzględnego riffowania Hetfielda oraz kanonad perkusji Ulricha, aż chce się obu panów zapytać, kto przez ostatnie dwadzieścia osiem lat chował im kluczyk do szafy z ostrą amunicją.
Mimo to większa część numerów brzmi jakby powstała w okresie pomiędzy "Black Albumem" a "Load". Słuchając dostępnych w sieci demówek składających się na coś, co fani ochrzcili już mianem "Presidio Album" mogę też myśleć, że taką płytę James Hetfield chciał nagrać na początku lat dwutysięcznych. (Nie wierzycie? Polecam choćby seans z "Dead Kennedy Rolls" czy "Shadow of the Cross"). "Now That We’re Dead" to kroczący hard rock z zapadającym w pamięć refrenem, mający coś z "Enter Sandman". Skoro o największym hicie z "Czarnej" mowa, nie można pominąć "Dream No More", które brzmi niczym szalona mutacja "Sad But True". Wydłużona i dociążona do granic metallikowych standardów, tak by siać spustoszenie równe możliwościom mitycznego Cthulhu z prozy Lovercrafta. Choć na obu płytach brakuje klasycznej ballady, przebojowe "Halo On Fire" znakomicie wypełnia tą lukę dając słuchaczowi odetchnąć przed dalszą podróżą w drugi dysk.
"Confusion" i "ManUNkind" zapadają w pamięć głównie dzięki refrenom. Palce, struny i kostkę w tym drugim maczał basista Robert Trujillo nagrywając subtelne intro przywołujące na myśl "My Friend of Misery". "Here Comes Revenge" to utwór, który najmocniej odwołuje się do poprzedniej płyty grupy, ale jej świetlistych momentów. Dla odmiany "Am I Savage?" mógłby śmiało trafić na "Load" i zasilić armię singli z tego wydawnictwa. Jedynym "wypełniaczem" w zestawie pozostaje "Murder One", które trafiło tutaj chyba tylko dlatego, że jest zadedykowane zmarłemu w grudniu Lemmy’emu z Motorhead. Oddanie hołdu idolowi zdecydowanie lepiej udało się Metallice na zawierającym covery "Garage Inc." sprzed kilkunastu lat.
Nie sposób nie wspomnieć o brzmieniu. Szokuje fakt, że dopiero teraz grupie udało się uzyskać tak soczysty, selektywny sound. To, czego nie potrafił dokonać Rick Rubin, zrobił jego uczeń. Greg Fidelman jest cichym bohaterem tego wydawnictwa. Głośniejszym (i to dosłownie) herosem jest zaś Hetfield. Jego wokal jest o niebo lepszy niż na "Death Magnetic", a riffy nie były tak dobre od wielu długich lat. Nad swoją grą popracował też Ulrich a i Kirk Hammett w jakiś cudowny sposób przypomniał sobie, jak nagrywa się dobre solówki.
Nie wiem, skąd u panów z Metalliki sugerowany tytułem pociąg do samozniszczenia. Tym razem jednak zespół wrócił w świetnej formie i ponownie rozdaje karty w swojej grupie wagowej. Obyśmy nie musieli czekać na ich nową płytę kolejne osiem lat!
P.S. Warto zainteresować się wersją deluxe albumu z zarejestrowanym występem grupy, nagranymi przez nią w ostatnich latach coverami oraz odświeżoną wersją "Lords of Summer", która odkrywa potencjał, jaki tkwił w tym numerze.
Jacek Walewski