Wieści o kolejnych albumach metalcore’owców z Alaski jakoś nigdy mnie nie interesowały, Nie inaczej jest tym razem, bo nowina o premierze kolejnego dzieła, po pięciu latach studyjnej ciszy, w zmienionym składzie, obeszła mnie tyle, co informacja o poseł Pawłowicz chcącej odbyć szkolenie wojskowe.
Skoro już jednak album trafił w moje ręce, przyjrzyjmy się temu, co Amerykanie mają nam do zaproponowania. Poprzednie krążki kwartetu z Alaski były wykładnią tego, jak zmienia się - najpierw - nu-metal, a potem metalcore. Obecnie grupa nie stara się zawojować rynku, i choć w swoim czasie dołożyli swoją cegiełkę do tak bardzo znienawidzonego przez ortodoksów nurtu, wydaja się być weteranami, którym brakuje pomysłu na siebie. Odgrzewanie kotleta, jakkolwiek czasem smaczne, sprawdza się tylko u największych, a do tego miana 36 Crazyfists zaliczyć nie mogę.
"Time and Trauma" zawiera dwanaście premierowych kompozycji, z czego w kilku śpiewają specjalnie zaproszeni goście - bliżej nieznani muzycy z lokalnych kapel. Lwia część albumu została utrzymana w średnich tempach, tak, aby stojący za mikrofonem Brock Lindow mógł pokazać swoje umiejętności. Te, jak wiemy z poprzednich płyt, są niemałe i dzięki jego wokalom grupa zawsze miała bliżej do bardziej mainstreamowego metalu niż buntowniczego metalcore’a. Nadal uważam, że chłop powinien porzucić darcie ryja na rzecz czystego śpiewu, co z pewnością wyszło by wszystkim na dobre, a grupa podryfowałaby w stronę obecnego oblicza Sevendust.
Co może się podobać na "Time and Trauma"? Przede wszystkim wokale i ich aranże. Refreny - choć nie zawsze pełnią swoją rolę - łatwo wpadają w ucho, niejeden z numerów szybko będziemy nucić (w moim wypadku jest to "Also Am I"), łapiąc się przy tym, że gdyby zdjąć panom wyraźnie ciążące kajdany metalcore’owej przeszłości, szybko stali by się gwiazdą melodyjnego metalu na miarę In This Moment. No, gdyby jeszcze mieli lepszego wydawcę niż Spinefarm Records świat ponownie stałby przed nimi otworem, a tak, babrają się w odtwórczej brei, od czasu do czasu przypominając sobie o thrash/death metalowej furii jaka powinna cechować ten gatunek. Szkoda, że robią to tak rzadko, bo nieskalanego djentem i innymi wynalazkami metalcore’a, chce się słuchać.
Mankamentem wydawnictwa jest gra wciąż "nowego" w składzie 36 Crazyfists perkusisty Kyle’a Baltusa, który chciałby pociągnąć kapelę w mocniejsze rejony, zazwyczaj kiedy nie ma ku temu stosownej okazji. Chłop ma pomysł na grę, ale jakby pomylił miejsca pracy. Nie odmawiam mu kreatywności i niemal nu-metalowego łamania rytmu, ale jak zgodnie twierdzą fani, nie pasuje do zespołu i tyle. Druga sprawa to brzmienie. Jeden z założycieli grupy, a zarazem jeden z dwóch członków pozostałych z pierwotnego składu, gitarzysta Steve Holt przez lata dbał o sound swojego zespołu. Niestety, zamiast pozwolić zadbać o swoje dziecko komuś innemu, kto wie jak teraz tego typu kapele powinni brzmieć, 36 zupełnie niepotrzebnie cofa się o kilka lat wstecz, co zasadniczo psuje jakąkolwiek radość obcowania z "Time and Trauma".
Czy mimo to warto posłuchać nowego dzieła muzyków z Alaski? Chyba nawet trzeba, aby sprawdzić czy jedna z niegdyś kochanych na zabój formacji, wciąż ma w sobie żar. Włodarze Spinefarm Records dali im szansę. Ja dałem kilka odsłuchów i plusa za stare albumy.
Grzegorz "Chain" Pindor