Jak brzmiał Orchid w początkach działalności? Odpowiedź jest oczywista: brzmiał jak Black Sabbath. Tak czy owak "The Zodiac Sessions" warto mieć jednak na półce.
"The Zodiac Sessions" dotarł do naszej redakcji z pewnym poślizgiem, płyta miała bowiem premierę pod koniec ubiegłego roku, ale nic to. Dobra muzyka przecież się nie starzeje. Nuclear Blast po wydaniu "The Mouths of Madness" i pojawiających się następnie znakomitych recenzjach, z jakimi spotkał się ten krążek, postanowił przypomnieć początki Orchid i ledwie w kilka miesięcy później wypuścił pod swym szyldem kompilację "The Zodiac Sessions". Album ten zawiera wznowienie debiutanckiego materiału Orchid "Capricorn" z 2011 roku oraz poprzedzającej go o dwa lata starszej epki "Through the Devil's Doorway" - czyli pierwszego wydawnictwa Amerykanów. Materiał został poddany remasteringowi (to bardzo dobra wiadomość) i opatrzony nową okładką, zaprojektowaną przez frontmana Theo Mindella. Podoba mi się nowa grafika, choć kozioł z pierwotnego frontcovera "Capricorn" miał jednak w oku jakby więcej szatańskiego błysku. Wreszcie, dzięki logo Nuclear Blast, płyta jest teraz zdecydowanie łatwiej dostępna. Trzy plusy składają się łącznie na jeden bardzo duży plus.
Przyznam, że tuż po premierze "Capricorn" nie do końca mi podszedł, czemu zresztą dałem wyraz w recenzji "The Mouths of Madness". Wciąż uważam, że drugi krążek Orchid jest zdecydowanie lepszy, nie ulega jednak wątpliwości, że dzięki "The Zodiac Sessions" debiut Amerykanów zyskał nowego blasku. Zespół poprawił bowiem to, co najbardziej przeszkadzało mi w "Capricorn", czyli brzmienie. Dotyczy to rzecz jasna także epki "Through the Devil's Doorway". To wystarczyło. Perfekcyjny, ciepły i organiczny oraz odpowiednio głęboki i wielowymiarowy sound "The Zodiac Sessions" przypomina efekt osiągnięty na "The Mouths of Madness" i jest dokładnie taki, jak lubię. Zespół przewietrzył nieco swą dźwiękową piwnicę, pozbył się zaduchu i kłębów dymu, dzięki czemu album sporo zyskał na dynamice i klarowności. Pięknie słychać tu pracę wszystkich instrumentów, co pozwoliło odpowiednio podkreślić nie tylko ciężkie brzmienie gitar, ale również wszelkie inne smaczki instrumentalne. Piwnica bywa przydatnym miejscem, ale nie służy dobrze każdemu.
Tym sposobem album z pierwotnej kategorii "można posłuchać" szturmem wdarł się do grupy "trzeba posłuchać", a nawet "nie wypada nie mieć na półce". Nie wypada nie tylko wielbicielom Black Sabbath, a tych, wydaje się, w ostatnim czasie przybywa w postępie wręcz geometrycznym, ale także tym, którzy po prostu cenią sobie klasyczne, mocno zanurzone w przeszłości rockowe granie. Powtórzę to, co napisałem we wspomnianej wyżej recenzji - Orchid fenomenalnie wchodzi w skórę Black Sabbath. Nikt inny tak nie potrafi, choć próbują tej sztuki całe legiony. Orchid robi to bowiem tak dobrze, że imitacja (spróbujcie odjąć od tego rzeczownika wszelkie pejoratywne konotacje) zaczyna żyć własnym życiem. Z naciskiem na własnym. Paradoksalnie, im bardziej Orchid zbliża się do twórczości swojego wzorca (a bliżej już się chyba nie da), tym więcej tożsamości zyskuje. Mechanizm ten zaistniał w pełni dopiero za sprawą odpowiednio podszlifowanego brzmienia. Właśnie dlatego Orchid to znakomity zespół i właśnie dlatego "The Zodiac Sessions" to rzecz obowiązkowa.
Szymon Kubicki