Kto by pomyślał, że amerykański zespół grający tak prostą muzykę będzie potrafił przysporzyć sobie tak dużą grupę fanów.
Wychodząc im naprzeciw, podopieczni Victory Records powracają z szóstym albumem, który zawiera całą esencję grania Emmure - tony breakdownów i wokalnych szaleństw Frankiego Palmeri.
Przyznam, że tandetna okładka najnowszego wydawnictwa, w połączeniu z bardzo słabym teledyskiem do singla "Nemesis", nie nastawiła mnie zbyt optymistycznie do premierowych nagrań ekipy z Connecticut. Odniosłem wrażenie, że kapela chciała stworzyć coś podobnego do utworu promującego ostatni album ("Protoman" pochodzący ze "Slave to The Game" - przyp. red.), co - nie oszukujmy się - zupełnie im nie wyszło. Zdecydowanie lepiej na jego tle wypadł kolejny kawałek, który wyciekł do sieci, czyli "E". Tutaj słyszymy stare dobre Emmure, które łącząc swoje moshowe zwolnienia z nu metalowym groove, pozwala zespołowi ukryć swoją dość monotonny styl grania. Pojawiają się tu nawet skrecze, z których bardziej uszczypliwi dziennikarze naśmiewają się i nazywają zespół następcą Limp Bizkit. Zważając na to, że Frankie nie raz wspominał, że Fred Durst jest jego idolem wśród wokalistów sądzę, iż niespecjalnie przejmie się tą krytyką…
Odwołań do nu metalu na "Eternal Enemies" jest znacznie więcej. Zagrany na basie wstęp w "The Hang Up" mógłby spokojnie znaleźć się w którymś z utworów Korna, a refren w "Most Hated" pełnymi garściami czerpie z twórczości Deftones. W przeciwieństwie do innych core’owych kapel, powrót do "korzeni" przez Emmure zupełnie mi nie przeszkadza. Panowie od początku wykorzystywali w swoich utworach elementy nu metalu, przez co stali się jedną z najbardziej popularnych kapel w stajni Victory Records. Na koniec należy wspomnieć o najbardziej wyróżniającej się kompozycji na płycie - "We Were Just Kids". Utrzymana w dość spokojnym tempie i wnosząca melancholijny nastrój, pokazuje, iż Emmure potrafi odnaleźć się nie tylko w kawałkach opartych w trzech czwartych na klepaniu breakdownów na pustych strunach. Zespół zapewne chciał osiągnąć wysoki poziom "MDMA" z płyty "Slave to the Game" i trzeba przyznać, że dość dobrze im to wyszło.
Amerykanie po raz kolejny udowadniają, że w żaden sposób nie przejmują się krytyką antyfanów i od ponad dziesięciu lat (!) tworzą to co im się podoba. Trzeba przyznać, iż kapela jest bardzo monotonna i naprawdę trzeba lubić tak specyficzne granie, żeby docenić najnowszy album Emmure. Jak dla mnie brakuje tu kilku kilerów na miarę "Protoman" czy "Solar Flare Homicide" ale i bez tego uważam, że "Eternal Enemies" należy przesłuchać chociażby po to, żeby wyrobić sobie zdanie na temat tef formacji. Album do wielokrotnego słuchania.
Marcin Czostek