Ten rok jest wyjątkowo obfity dla fanów amerykańskiego kwintetu Dream Theater.
Mieliśmy przecież "Symphonic Theater of Dreams", solowy album LaBrie'a "Impermanent Resonance", koncertowe wydawnictwo Flying Colors ("Live in Europe") gdzie udziela się Mike Portnoy, dwunasty studyjny album "Dream Theater", a nieomal na gwiazdkę zaserwowano jeszcze "Live at Luna Park".
Tradycją zresztą staje się, że Dream Theater wydają koncertowe DVD z częstotliwością albumów studyjnych. Tym razem udamy się z grupą do argentyńskiego Buenos Aires, konkretnie na stadion Luna Park, gdzie 20 i 21 sierpnia 2012 w ramach trasy promującej "A Dramatic Turn of Events" zarejestrowano materiał. Ważna była to trasa głównie w związku z opuszczeniem szeregów zespołu przez Mike'a Portnoya i zwerbowania do składu Mike'a Manginiego, który mógł wreszcie sprawdzić się w roli bębniarza Teatru Marzeń (przypomnijmy, że dopiero przy okazji "Dream Theater" perkusista miał autentyczny wpływ na kształt utworów).
Słuchacze dostali w ręce prawie 300 minut materiału, głównie koncertowego, a prócz odegrania wszystkich utworów z "A Dramatic Turn of Events" grupa zrobiła przekrój przez całą twórczość, bo z głośników popłynęły też kompozycje z odległych już w czasie "Images and Words" czy "Awake". W sprawie tracklisty nie można formacji absolutnie nic zarzucić, bo to - powiedzmy - esencja stylu Amerykanów wyciśnięta ze wszystkich studyjnych płyt. By być jednak zimnym i precyzyjnym niczym muzycy Dream Theater podczas koncertów z Luna Park trzeba powiedzieć o fatalnym ustawieniu głośności poszczególnych instrumentów. Przede wszystkim zdominować dał się Mangini, tragicznie brzmi stopa i ogólnie niskie tony. Za bardzo zaś podkręcono gałki głośności Petrucciemu i LaBrie, co z kolei przytłacza Jordana Rudessa, którego klawisze są tak mało słyszalne, że niemal nieistotne, bas natomiast jest i właściwie tyle można o nim powiedzieć.
Druga sprawa to montaż. Przeważnie to naprawdę świetna robota (fantastyczna jakość obrazu, dynamika sekwencji), ale na "Live at Luna Park" znalazły się też ujęcia skrajnie nieudane, np. takie, gdzie widać kamerzystów i ogólnie biegającą beztrosko po scenie ekipę nagraniową, która z założenia w ogóle nie powinna być widoczna. Trąci to lekką chałturą. Zupełnie niezrozumiałe są również puszczane z playbacku partie wokalne i Petrucci udający, że je wyśpiewuje, szczególnie, że przy okazji "The Silent Man", w którym autentycznie śpiewał, radził sobie całkiem nieźle.
Poza tym to kawał świetnego show, gdzie najtrudniejsze popisy bezbłędnie wykonują niezmordowane maszyny w postaci instrumentalistów Dream Theater. Każdy (prócz Myunga) dostał nawet fragment występu na swoje solo. Można się było obawiać formy wokalnej Jamesa LaBrie, ale koniec końców, to on nakręca całe "Live at Luna Park", bo o ile jego koledzy są raczej mało emocjonalni i niezbyt ekspresyjni, tak LaBrie na scenie wszędzie pełno, a śpiewem (nie czepiajmy się już, które fragmenty były poprawiane w studiu i czy ogólnie lubi się jego barwę głosu) momentami dosłownie porywa i czaruje - jest więc wokalista Dream Theater bodaj największym plusem występów w Luna Park.
Złożyło się to na rzetelne, choć nie bezbłędne wydawnictwo koncertowe. Szkoda, że Mangini, Rudness i Myung nie powalczyli o brzmienie swoich instrumentów, bo rzeczywiście ciężko przywyknąć przede wszystkim do zagłuszających pozostałych muzyków gitar Petrucciego. Tym sposobem smakołyk dla fanów jest jak najbardziej apetyczny, momentami co prawda ciężkostrawny, ale wart skosztowania, chociaż "Live at Budokan" przekonywało bardziej.
Grzegorz Bryk