Opinie o tym, że solowe krążki Jamesa LaBrie z reguły stanowią przystawkę do głównego dania jakim jest kolejny album Dream Theater znowu nabrały mocy.
Było tak w 2005 roku, w przypadku pierwszego albumu kanadyjskiego wokalisty "Elements Of Persuasion", który miał premierę nieco ponad dwa miesiące przed "Octavarium" Teatru Marzeń. Tymczasem nieco dłuższy, około roczny dystans oddzielał "Static Impulse" od "A Dramatic Turn Of Events", zaś w 2013 roku wspominana prawidłowość znowu została wprowadzona w życie. Oto bowiem premiera "Impermanent Resonance" nastąpiła w ostatnim tygodniu lipca, podczas gdy dwunasty studyjny album Dream Theater został zapowiedziany na koniec września. Tego typu historie nie mają już jednak znaczenia w kontekście twórczości Jamesa LaBrie. Wszak o ile jeszcze w 2005 roku pomiędzy solową twórczością wokalisty a jego głównym zespołem zachodziły dosyć silne analogie, o tyle osiem lat później taki stan rzeczy nie powinien mieć miejsca. James LaBrie na "Impermanent Resonance" to w pełni ukształtowana solowa tożsamość muzyka… i jego zespołu.
W nagraniach wzięła udział ta sama ekipa, co przy "Static Impulse", a więc naturalnie James LaBrie, a także Matt Guillory, Marco Sfogli, Ray Riendeau i Peter Wildoer. W trzech słowach: jesteśmy w domu! Szczególnie dobrze ułożyła się współpraca pomiędzy LaBrie i Guilloryem. To ten duet wokalno-klawiszowy napisał większość kompozycji na "Impermanent Resonance", ale też sporo do tego materiału dołożył znany z Soilwork Peter Wichers, którego obecność na tym krążku przyjąłem z pewnym zaskoczeniem. Za to nie ma nic zaskakującego we współpracy pomiędzy LaBrie i Guilloryem, a więc muzykami, którzy przecież pamiętają takie egzotyczne czasy swojej twórczości, jak nagrywane na przełomie wieków dwa albumy MullMuzzler. Pamiętacie te krążki? Swoją drogą na obu płytach, tak jak na "Elements Of Persuasion", przewinął się również Mike Mangini, a więc aktualny kolega LaBrie z Dream Theater. Uff! W tym labiryncie muzycznych konotacji najważniejsza jest oczywiście muzyka, a pod tym względem "Impermanent Resonance" prezentuje się nieźle.
Ten album to krok naprzód w odniesieniu do bardzo przyzwoitego "Static Impulse". Niby odczuwalnej zmianie nie uległa filozofia Jamesa LaBrie i jego ekipy. Otrzymaliśmy bowiem kilkanaście premierowych utworów w około prog metalowym klimacie z dużą liczbą melodii i gdzieniegdzie porządnego zasuwu na instrumentach. Materiał brzmi świeżo i przebojowo, a paleta poszczególnych kompozycji jest szeroka. Można tu trafić na szybkie heavy metalowe strzały jak "Agony", "I Got You", "Letting Go" oraz "I Will Not Break", gdzie z reguły pomiędzy LaBrie i Guilloryem zawiązywały się znakomite dialogi pomiędzy charakternym śpiewem Kanadyjczyka oraz growlami Amerykanina. Trzeci solowy album LaBrie to również naładowane wrażliwością, ale nie przesadnie podniosłe "Slight Of Hand", "Undertow" oraz "Amnesia". Te utwory to pomysł jak nagrać prog metalową muzykę o pewnej dozie radiowych inklinacji, ale bez przesadnego spłycania jej wartości.
Na "Impermanent Resonance" znalazło się też trochę ballady w takich kawałkach jak "Holding On" oraz "Say You’re Still Me". Jeśli chodzi o partie wokalne, wiodącą rolę przejmował wtedy LaBrie. Nie powinny też nikogo zdziwić ukłony w stronę elektroniki, bo w tym kierunku muzycy spod solowego szyldu Kanadyjczyka lubią eksperymentować. W sumie nie ma tu jednak nic oszałamiającego, bo trudno w tej kategorii rozpatrywać mocne partie wokalne, kilka pięknych zagrywek klawiszowych i trzy lub cztery niezłe solówki gitarowe. To bardzo solidny materiał. Myślę zatem, że "Impermanent Resonance" nie ma punktów, które moglibyśmy określić jako słabe lub wybitne. Siła albumu tkwi we wspominanej solidności, a właściwie w umiejętności przekucia solidności w dużą nośność kompozycji. Któż bowiem powiedział, że prog metal nie może być przebojowy? W kompromisowym wykonaniu solowego albumu Jamesa LaBrie, rzeczy mają się naprawdę dobrze, choć łyżką dziegciu będzie w tym przypadku przesłodzony "Back On The Ground", w którym Kanadyjczyk wpłynął na muzyczną drogę mleczną.
"Impermanent Resonance" nie wnosi rewolucji w solowej twórczości Jamesa LaBrie, ale stanowi ukoronowanie jego konsekwencji w tworzeniu alternatywnej muzyki wobec Dream Theater. Wokaliście i jego zespołowi można śmiało zaufać, bo im więcej razem nagrywają tym więcej możemy usłyszeć porządnych rezultatów tej współpracy.
Konrad Sebastian Morawski
Zdaniem Grzegorza "Chaina" Pindora:
Kolejny solowy krążek wokalisty Dream Theater to jeden z pretendentów do miana albumu roku. Jak dla mnie, "Impermanent Resonance" to nie tylko jeden z najciekawszych metalowych krążków 2013 roku, ale również jeden z lepszych, jeśli chodzi o… melodyjny death metal.
Już "Static Impulse", choć agresywniejszy i z większą ilością growli Petera Wildoera, zapowiadał pójście w takim kierunku, ale dopiero najnowszy album pokazuje jak wielki potencjał drzemie zarówno w głosie LaBrie, jak i w muzykach, którzy mu towarzyszą - bynajmniej nie w roli sidemanów.
Trzeci solowy album Kanadyjczyka stanowi pomost pomiędzy progresywnymi zapędami, a melodic deathmetalowym graniem w stylu Soilwork, nieco matematycznym Threat Signal oraz super przebojowym i według mnie, mocno niedocenianym Engel. W każdym bądź razie, o ile powyższe nazwy stanowią pewne odnośniki do tego, co słyszymy na "Impermanent Resonance", tak sama zawartość, w porównaniu do Dream Theater nie jest odskocznią od tego, co LaBrie robi w swoim macierzystym zespole, a kompletnie autorską rzeczą, mającą swój charakter, który - mam nadzieję - będzie sukcesywnie rozwijany.
Na moje ucho, w ukochanym przez nas, umownie, sześciostrunowym świecie, w którym kompletnie niepotrzebnie toczy się międzygatunkowa walka o to, kto i czy w ogóle gra teraz metal, takie albumy przywracają wiarę w po prostu dobrą, mocną, ale nie pozbawioną znamion niemal popowej przebojowości muzykę. To m.in. zasługa samego LaBrie, który ponownie, zaznaczam - według mnie, solo pozwala sobie na znacznie więcej niż w "drimach". Daje popis tworzenia piekielnie uzależniających linii melodycznych ("Back On The Ground" to metalowy hit roku - serio), w dodatku nierzadko ocierających się o, a jakże, komercyjny rock, co w połączeniu z lekko djentowym brzmieniem gitar robi oszałamiającą robotę.
W odróżnieniu do "Static Impulse", większa część "Impermanent Resonance" mocno naszpikowana elektroniką, nie jest aż tak wściekła i - nazwijmy to - "gęsta". Z perspektywy fana perkusyjnego talentu, bardzo podoba mi się gra Wildoera, który jak wiadomo, wie jak "pogmatwać" nawet z pozoru łatwe do zagrania rzeczy (doskonały przykład w postaci skocznego "Letting Go"). Niemniej jednak, gwiazdami tego albumu nie są poszczególni muzycy ale, i nie boję się tego napisać, zespół. Dziwi mnie brak aktywności koncertowej tego projektu, a tym bardziej przekształcenia go w pełnowymiarowy twór. Rozumiem, że Dream Theater to poważny biznes, a reszta grajków ma swoje rzeczy, ale jeśli tworzy się taki materiał to jak mniemam, jedynie w celu jego prezencji live. A tu, ku rozczarowaniu całego globu, w obliczu premiery nowego albumu Dream Thear nie można nawet o tym marzyć.
9/10
Grzegorz "Chain" Pindor