Premiera filmu "Through the Never" była zdecydowanie jednym z najciekawszych wydarzeń roku na rynku muzycznym i filmowym. Czy jednak Metallica udźwignęła ciężar gatunkowy tego typu produkcji?
Sztuka i tradycja filmów muzycznych w kontekście zespołów rockowych w ciągu ostatnich dekad zdecydowanie umarła. Czego - wspominając choćby perełki w postaci "Yellow Submarine" czy "The Wall" - można zdecydowanie żałować. Może właśnie wyczuwając pewną niszę na rynku, a także sentyment fanów do produkcji obrazów tej klasy, Metallica zdecydowała się na realizację "Through the Never". Co znamienne, już na etapie prapromocji sami muzycy nieśmiało porównywali "Through…" raczej do kontrowersyjnego "The Song Remains the Same" Led Zeppelin niż wspomnianych klasyków sygnowanych logotypami The Beatles i Pink Floyd. Jeśli uznać to za właściwy trop w kwestii inspiracji, trzeba przyznać, że Lars Ulrich ze wspólnikami popełnili podobne błędy jakie zarzucano swego czasu twórcom "Schodów do nieba".
Już podczas oglądania filmu nasunęła mi się myśl, że całość miała chyba wyglądać inaczej niż ostatecznie zaprezentowano to widzom. Sam zamysł, by połączyć spektakularny koncert (o czym poniżej) z fabułą można uznać za bardzo interesujący. Szkoda, że wykonanie wprawia raczej w konsternację, niż w podziw. Samą historię można streścić w paru zdaniach, zaś jej łączny czas trwania to kilkanaście minut. Główny bohater o ksywie Trip (grany przez Dane’a DeHaana, którego kunszt aktorski polecam jednak podziwiać w tegorocznym "Drugim obliczu") jest członkiem zespołu technicznego Metalliki. Otrzymuje specjalne zadanie dostarczenia na koncert tajemniczej przesyłki, której zawartości - UWAGA SPOILER! - widz ostatecznie nie poznaje (mina Tripa otwierającego torbę podpowiada co najwyżej, że mogą znajdować się tam: a. gitarowa kostka przeznaczenia z "Pick of Destiny", b. pierwsze egzemplarze nowej płyty Metalliki, której tytuł to "Lulu 2: Revenge of Lou Reed", c. setlista nadchodzącej trasy zespołu obejmująca tylko utwory z "ReLoad" i "St. Anger"). W czasie podróży na drugi koniec miasta, nasz bohater przeżywa wypadek samochodowy, trafia w sam środek zamieszek i - jakby nieszczęść było mu mało - podpada przywódcy sporej bandy chuliganów, który swój wizerunek podpatrzył u Bane’a, antagonisty Batmana z "Mroczny rycerz powstaje". Gdy dodamy do tego zakończenie - UWAGA TU KOLEJNY SPOILER! - sugerujące, że mieliśmy właściwie do czynienia z mrocznym, lynchowskim koszmarem, robi się nawet intrygująco.
Problemem jest jednak sens dodania do tego koncertu Metalliki. Poza może jednym fragmentem - intro do "Wherever I May Roam" - całość niestety ze sobą nie współgra. Tak naiwne zawiązania do tego, co zespół gra, a co wydarza się Tripowi, jak wzięcie przez niego do ręki kanistra benzyny akurat w momencie, gdy Metallica rozpoczyna "Fuel" uważam wręcz za infantylne. Oczywiście, obraz jest dowodem na to, że muzyka grupy przez swoją sporą, mimo wszystko, rozpiętość stylistyczną może mieć uniwersalne zastosowanie - obrazując zarówno agresywne, szybkie momenty jak i chwile zadumy oraz refleksji. Odnoszę jednak wrażenie, że całokształt miał nieść ze sobą dużo głębszy przekaz. Liczy się droga, nie cel - zdają się chcieć powiedzieć nam twórcy, przedstawiając industrialną wersję "Alchemika" Paula Coelho. Szkoda, że robią to jąkając się, dukając i sepleniąc.
Sam koncert wypada bardzo dobrze. Muzycy są w wyśmienitych formach i humorach, choć w kilku momentach można wyczuć pewną nienaturalność sytuacji. Choćby wtedy, gdy James Hetfield "gra" złość na ekipę techniczną z powodu awarii mikrofonu. Świetnie wykorzystano także technologię 3D. Niejednokrotnie mamy wrażenie, że jesteśmy albo wśród fanów pod sceną albo wręcz koło muzyków na niej. Sam kilkakrotnie bliski byłem przerażenia, że gitarzyści wybiją mi oko gryfami, a podniecony Lars Ulrich uderzy pałką perkusyjną.
Główną rolę odgrywa jednak sama scena, na której dzieje się więcej, niż miało miejsca w czasie ponad 30-letniej historii grupy. W czasie "Ride the Lightning" mamy skrzące się prądem krzesło elektryczne, w czasie "And Justice For All" gigantyczny posąg Temidy, która w czasie tradycyjnego rozpadania się pod koniec utworu prawie niszczy perkusję Ulricha i wypada na salę kinową. Gdy zespół gra "Cyanide" nie mogło zabraknąć trumny znanej z okładki "Death Magnetic", zaś pod koniec "Enter Sandman" scena praktycznie cała się rozpada jak w okresie trasy promującej "Load". Całe szczęście Metallica zna też umiar. Gdy od efektów specjalnych zaczyna nas już mdlić, muzycy kontynuują show, grając "garażowe" "Hit the Lights". "Fajerwerki nie są nam potrzebne" - zapowiada utwór Hetfield i to, wraz z zagranym na koniec przy (prawie) pustej sali oraz napisach instrumentalnym "Orion", najtrafniej definiuje fenomen zespołu. Zaryzykowałbym nawet tezę, że to najszczerszy i najlepszy fragment "Throug the Never".
Na uwagę zasługuje także sam początek filmu pokazujący przygotowania do koncertu. Mamy tu: zarówno fanatycznego fana otwierającego listę kolejkową przed halą, gdzie ma odbyć się show, przyjazd na miejsce swoim własnym samochodem Hetfielda, sympatycznie rozmawiającego z ochroną Kirka Hammetta (stereotypowo już z gitarą na ramieniu), a także dyrygującego zapleczem Ulricha z charakterystycznym dla siebie ADHD. Wisienką na torcie jest przedstawienie Roberta Trujillo, którego rozgrzewka na basie - jeśli wierzyć filmowi - wywołuje podobne efekty, jak spacer Godzilli ulicami Brooklynu.
Ciężko jest ocenić jednoznacznie "Throug the Never". Jako połączenie koncertu z filmem fabularnym wypada dość słabo i siermiężnie. Jeśli jednak pójdziecie do kina z nadzieją zobaczenie solidnego występu Metalliki zdecydowanie się nie zawiedziecie. Miejmy nadzieję, że podobne show Czterej Jeźdźcy dadzą wkrótce w naszym kraju promując nową płytę.
Jacek Walewski