Mistrzowie nowoczesnego lukrowanego death metalu powracają. The Living Infinite to już dziewiąte wydawnictwo w karierze Soilwork. Co więcej, jest to album dwupłytowy.
Jak wielu innych, odkryłem Soilwork po podpisaniu przez nich papierków z Nuclear Blast. Machina promocyjna ruszyła i wkrótce nie sposób było nie natknąć się na tę nazwę. Uległem zabiegom promocyjnym wytwórni podsycanym przez optymistyczne recenzje "A Predator's Portrait", choć dużo głośniej zrobiło się o nich przy okazji premiery "Figure Number Five". Wtedy ten band na dobre zaistniał w świadomości szerszej grupy słuchaczy. W ten sposób Szwedzi stanęli w jednym szeregu z weteranami z Dark Tranquillity i In Flames. Chwytliwe numery i nietuzinkowe warunki wokalne Bjorna Strida były gwarancją komercyjnego sukcesu.
Być może wyeksploatowanie formuły muzycznej uprawianej przez Soilwork sprawiło, ze kolejne wydawnictwa, po bardzo dobrym "Stabbing The Drama", już nie wzbudzały takiego entuzjazmu. Roszady w składzie niewiele w tej kwestii pomagały. Nawet chwilowy powrót współzałożyciela Petera Wichersa nie przyniósł rezultatu na miarę oczekiwań. Minęły trzy lata od wydania "The Panic Broadcast", Wichers ponownie opuścił szeregi Soilwork, a w jego miejsce pojawił się David Andersson. W takich okolicznościach powstaje najnowszy "The Living Infinite".
W przypadku dwupłytowych albumów zawsze zachodzi obawa, czy oba krążki będą utrzymane na równie wysokim poziomie. Czy zespół miał aż tyle dobrych kompozycji, czy też nie potrafił przeprowadzić selekcji? Staram się sięgnąć pamięcią, kiedy ostatnio słyszałem dobrą podwójną płytę do głowy przychodzi mi jedynie "Svartir Sandar" islandzkiego Solstafir. Szczęśliwie dla słuchaczy nowy krążek Soilwork broni się sam, a wszelkie obawy nikną po jego odpaleniu.
Szwedom udało się zgrabnie połączyć klasyczne deathmetalowe melodyjne granie z nowoczesną produkcją. Nie znajdziemy tu surowego podejścia do tematu w stylu At The Gates, ale też nie mamy do czynienia z papką produkcyjną, gdzie brzmienie wychodzi na pierwszy plan i staje się ważniejsze od dobrych riffów. Odważnie też muzycy wykraczają poza sztywne ramy gatunku, sięgając do hard rocka, heavy metalu czy wkraczając na bardziej progresywną ścieżkę. Wszystko to razem tworzy bardzo ożywczy koktajl. "The Living Infinite" to już nie tylko energetyczne tłuczenie i szarpanie strun, jest czego słuchać. Ciężar kompozycji spoczywa, jak wspomniałem, na gitarach. Bębny i klawisze jedynie dopełniają pracę gitarzystów, którzy zadbali o to, by człowiek się nie nudził podczas odsłuchu. Każdy numer opatrzony został dobrym, łatwo zapadającym w pamięć tematem i dobrymi solówkami, które nie pełnią li tylko roli zapychacza, świetnie wkomponowując się w poszczególne kawałki i wzbogacając je. Do tego dochodzą chwytliwe refreny, których trochę brakowało na dwóch ostatnich materiałach kapeli. Niemały w tym udział ma Strid, który z lekko popową manierą odśpiewuje swoje partie. Linie melodyczne wokali zostały tym razem dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.
Oba krążki są bardzo przebojowe, ciężko nawet wyróżniać poszczególne utwory. Na pewno hitem będzie otwierający całe wydawnictwo "Sectrum Of Eternity". Gitarowy temat, który mógłby akurat zabrzmieć na dowolnej produkcji At The Gates i do tego skrzące się blasty, a w refrenie czysty śpiew Strida na tle głównego motywu. Ta podniosły, pełen rozmachu kawałek z pewnością będzie koncertowym strzałem w dziesiątkę. "The Living Infinite" jest jednak pełna kontrastów, dlatego znajdujemy również takie numery jak "Tongue". Stonowana kompozycja, niespieszna, zgrabna melodia, niemalże radio friendly, w środku pojawia się przestrzeń wykorzystana na swobodnie brzmiące solo gitarowe. Ponadto, rockowo brzmiący "The Windswept Mercy" ze znakomitą melodią, czy podlany klawiszami hard rockowy motyw w "Whispers And Lights", które wieńczy pierwszą część. Flirt z progresywnym graniem znajdujemy na "Antidotes In Passing" oraz "The Living Infinite II" na drugiej części. A gdzieś po drodze spotykamy klasyczny Soilwork z rwącymi melodyjnymi gitarami, perkusyjną galopadą i wrzaskiem Strida. Wystarczy posłuchać "Long Live The Misanthrope" czy atakującego od samego początku "Leech" z drugiego krążka, by przypomnieć sobie, że wciąż słuchamy Soilwork. Wszystkie zabiegi wzbogacające brzmienie sprawiają, że nie ma mowy o nudzie, ani w pierwszej, ani w drugiej części.
Może "The Living Infinite" rewolucji nie przynosi, jednak przedłuża żywot formacji (proroczy tytuł?) i pokazuje, że w mocno wyeksploatowanej formule można stworzyć jeszcze coś intrygującego i świeżego. A to już samo w sobie stanowi wartość. Nagrać zwarty, obfitujący w dobre pomysły, na swój sposób przebojowy dwupłytowy album, to nie lada sztuka. Szwedom się to udało. Czasami przerwa wydawnicza wpływa orzeźwiająco na zespół i tym razem doświadczyli tego muzycy Soilwork. Dodatkowo pokazali, że śmiało można inkorporować inne gatunki metalu do wypracowanego przez lata stylu bez uszczerbku dla własnej tożsamości muzycznej. Dobra robota.
Sebastian Urbańczyk