Pierwszy od piętnastu lat premierowy studyjny materiał Stinga w postaci albumu "The Last Ship" przeszedł trochę jakby bez echa - kuriozalnie! - mimo rekordowych sprzedaży.
Niektórzy fani wprawdzie byli ukontentowani, inni raczej rozczarowani, ale wszystko to w błyskawicznym tempie rozeszło się po kościach - nie odnotowano większych ekscesów, czy grubszych awantur.
Poniekąd dlatego, że spodziewano się od Stinga czegoś więcej niż zbioru piosenek, które artysta napisał na potrzeby musicalu opowiadającego o upadku stoczni w Newcastle - na deskach Broadwayu sztuka pojawiła się pod koniec października. Temat wprawdzie dla Stinga to ważny, bowiem poprzez teksty utworów pogrzebał w swojej przeszłości, powspominał dzieciństwo i świat stoczniowców ze stoczni Swan Hunters w Wallsend, gdzie chcąc nie chcąc się wychował. Niemniej była platyna, ludzie kupili, przesłuchali, szybko odstawili na półkę i zapomnieli. Sam zresztą postąpiłem w podobny sposób, głównie dlatego, że na studyjnym "The Last Ship" zabrakło iskry wskrzeszającej przywiązanie do muzycznej zawartości albumu - jakiegoś przeboju, być może charakteru, albo choćby przyciągającej uwagę atmosfery.
W każdym razie wszyscy, którzy tak jak ja postanowili zapomnieć o nowym Stingu, a album potraktowali wyłącznie w ramach ciekawostki, że wyszło, że warto posłuchać, że w sumie fajne, ale nic ponad to, nie tego żeśmy chcieli etc., powinni szybko zrewidować podejście, bo Sting chwycił za gardło niedowiarków i pokazał im jak wielka siła oddziaływania tkwi w jego albumie, w dniu premiery zdającym się oddziaływać raczej słabo. Artysta zrobił to za sprawą koncertu w nowojorskim The Public Theater, a raczej jego wersji DVD, która jakiś czas temu pojawiła się na sklepowych półkach i miejmy nadzieję szybko trafi do jak największej liczby odbiorców. Koncert jest bowiem oszałamiający.
Jego siła nie tkwi wcale w bajeranckiej oprawie, bo to mała scena, bez zbędnych dekoracji, oświetlenia, fajerwerków; nie tkwi w wirtuozerii, bo piosenki są wprawdzie bogato zaaranżowane, ale odegrane raczej prostymi sposobami; nie tkwi nawet w przebojowej treści czy rozgrzanej do granic możliwości publiczności, bo i to rzecz kameralna, intymna, a przede wszystkim minimalistyczna, a mimo to przebogata w różnorakie odcienie muzycznych barw. Sting odtworzył na deskach sceny The Public Theater wszystkie utwory z "The Last Ship" (również wersji deluxe) uwypuklając przy tym ich walory artystyczne, emocjonalne, a również rozrywkowe. Dopiero dzięki "Live at The Public Theater" można w pełni docenić robotę jaką w utwory włożył Sting, w pełni przyklasnąć arcygenialnym liniom wokalnym, które na studyjnym "The Last Ship" nie robiły aż takiego wrażenia jak w przypadku wersji koncertowej. Również dopiero teraz w pełnej krasie można przyjrzeć się kunsztowności kompozycji, warsztatowi instrumentalnemu i całej plejadzie znakomitych muzyków dzielących scenę ze Stingiem. Uwypuklony potencjał pierwszych premierowych od wielu lat dźwięków artysty podkreślił wszelkie znakomitości jakie krył studyjny krążek.
A poza tym wreszcie czuć, że jest w tym historia, bo o ile "The Last Ship" przypominał zbiór piosenek, tak "Live at The Public Theater" nosi już znamiona muzycznego teatru - przede wszystkim dzięki aktorom towarzyszącym Stingowi na scenie, ale raczej w formie wokalistów niż autentycznych komediantów, bo żeby nie zostać źle zrozumianym: nie jest to przedstawienie, ale koncert, w którym niewątpliwie dużo zabawy przysparza śpiewakom (również Stingowi) wcielanie się w kolejne postaci będące bohaterami tekstów.
Dzięki "The Last Ship - Live at The Public Theater" wreszcie można zrozumieć fenomen ostatniego studyjnego krążka Stinga. Docenić genialne linie wokalne oraz kompozycje, które do tej pory jawiły się raczej jako średniaki. Poza tym charakter koncertu: nastrojowy, minimalistyczny, ale z pewnymi elementami teatru muzycznego - wszystko to robi niesamowite wrażenie i tworzy genialną atmosferę przyportowej knajpki, gdzie banda pierwszorzędnych postaci opowiada fantastyczne, momentami zabawne, momentami poruszające historie. Z pomocą minimalistycznej formy osiągnięto maksimum wrażeń estetycznych. Ten koncert jest po prostu fenomenalny w swej prostocie i muzycznej zawartości!
Grzegorz Bryk