John Porter

Honey Trap

Gatunek: Folk

Pozostałe recenzje wykonawcy John Porter
Recenzje
2014-10-09
John Porter - Honey Trap John Porter - Honey Trap
Nasza ocena:
6 /10

Z zadziwiającą regularnością John Porter wychyla się ze swej nieobecności, serwuje nową porcję muzyki i ponownie milknie na kilka lat. Zupełnie jakby każdym kolejnym albumem wydanym po pięćdziesiątce chciał potwierdzić istnienie, udowodnić, że artystycznie wciąż jest żywy, ale już nie tak, by wojować jak młodzieniaszek.

Choć zaznaczmy, że Porter nawet ze swoimi latami na karku potrafił tworzyć tak przebojowe płyty jak tętniące witalnością "Psychodelikatesy" (2008) - być może była to zwariowana odskocznia od całkiem przecież udanych nieprzyzwoitych piosenek w trzech odsłonach (z czego "Goodbye" chyba najlepsze) z Anitą Lipnicką. Nawet zresztą niedawny "Back in Town" (2011), który podobnie jak "Honey Trap" pojawił się znikąd, był albumem co najmniej świetnym. Dla mnie jednak John Porter kojarzy się przede wszystkim z winylowym "Magic Moments" (1983), gdzie z pomocą tylko gitary akustycznej i głosu w krakowskim Teatrze STU wykonał utwór "Still in Warsaw" i stworzył klimat nadziei w ogarniętej stanem wojennym Polsce Ludowej. Bo był akustyczny John Porter bardem światowej klasy, a pamiętajmy, że już wtedy nie dość, że na stałe osiadł w kraju nad Wisłą, to był po paroletniej przygodzie z grupą Maanam.

Obecnie Porter, nieco zapomniany, lawiruje gdzieś na uboczu mainstreamu, pracuje niespiesznie i majstruje bardowskie w wydźwięku albumy zatopione w estetyce bluesa, leniwego rocka i amerykańskiego folku (może nie country sensu stricto, ale na pewno wiele z country zapożyczającego). Coś w klimatach Nicka Cave'a i Toma Waitsa, mające coś z apokaliptycznej atmosfery przez powolność i niskie, mocno basowe brzmienie. Oczywiście Porter ma swoją świtę, pierwszorzędną zresztą, która pomaga mu w tworzeniu tych wszystkich niespiesznych, walcowatych piosenek o akustycznym charakterze. Gęsto jest od perkusji, fortepianu czy basu, z gościnną harmonijką, ale wciąż nad całością dominuje przybrudzona w brzmieniu gitara Portera i jego coraz głębszy i coraz bardziej rozleniwiający wokal. Trzeba bowiem powiedzieć, że "Honey Trap", jakkolwiek jest stylistyczną i klimatyczną kontynuacją "Back In Town", to jednak o wiele bardziej stetryczałą. Aż nadto czuć, że Porter niebezpiecznie szybko się starzenie, a jego muzyka, choć nadal bezsprzecznie urokliwa w swych bluesowych naleciałościach, staje się nieco nudna. Może być to jednorazowa wpadka, bo "Back In Town" mimo tej samej atmosfery i podobnych inspiracji prezentował się przynajmniej o klasę lepiej. Przede wszystkim mało jest na "Honey Trap" pamiętliwych momentów, utworów przykuwających uwagę, więcej zaś zapychaczy, których po ostatnim dźwięku już nawet się nie pamięta - zbyt nijakie, zbyt na jedno kopyto, bez charakterystycznego momentu.


Porter chwali też okładkę, tyle że praca znanego i cenionego ilustratora Gregora Manchessa to raczej średniaczek, a do albumu pasuje kiepsko, by nie powiedzieć, że zakłamuje muzyczną zawartość. Ogniste, ciepłe kolory, czarnowłosa babeczka w czerwonej bluzeczce, komiksowa czcionka... Ewidentnie nie ta płyta. "Honey Trap" powinna zdobić czarno-biała ilustracja skąpanego w deszczu miasta, albo jeszcze lepiej wnętrze jakiegoś taniego baru odwiedzanego przez ludzi w jesieni życia. Coś w klimatach poprzedniej płyty Portera, a nie rzucających się w oczy grafik od Aerosmith.

Toteż tak, John Porter wydał kolejny album, tyle że "Honey Trap" to płyta mocno przeciętna, z gatunku takich za którą świat by nie płakał, gdyby się nie ukazała. Pocieszający w tym wszystkim jest fakt, że to wciąż nie jest album zły, a przy okazji przypomniał słuchaczom, że Porter artystycznie wciąż żyje i na pewno nie powiedział ostatniego słowa.

Grzegorz Bryk