Juke Joint Boogie
Gatunek: Blues i soul
Choć australijska scena muzyczna stoi na przyzwoitym poziomie muzycznym, to oni swoje uczucia ulokowali w zupełnie innym miejscu na świecie. Collard Greens & Garvy, bo o nich tu mowa, zainspirowali się amerykańskimi wykonawcami tradycyjnego bluesa.
Muddy Waters, R.L. Burnside i Fred McDowell są dla australijskich muzyków chlebem powszednim, ale na szczęście nie obiektem kultu. Zespół poszedł bowiem swoją drogą, a najnowsza płyta "Juke Joint Boogie" tylko potwierdza, że nie był to martwy szlak.
Aż trudno uwierzyć, że trzech dżentelmenów z antypodów potrafi zabrzmieć bardziej bluesowo, niż niejedna kapela z ojczyzny tej muzyki. Rzeczą wręcz niebywałą jest fakt, że ich piąty album w przeciągu jedenastu lat zawiera nadal świeże pomysły. I niemal wszystko się tu zgadza. Barwa gitary, harmonijki, perkusji, klimat utworów, ich dynamika, pomysłowość kompozycji (w znacznej mierze autorskich). I gdyby nie to nieszczęsne "niemal", mielibyśmy do czynienia ze wspaniałym reprezentantem gatunku. Piętą achillesową zespołu okazał się wokal, co zresztą zdarza się nader często w przypadku współczesnych bluesowych kapel. Na szczęście, niedostatki nie są bardzo rażące, choć puryści pewnie mieliby na ten temat inne zdanie. Całkiem możliwe, że się czepiam, bowiem kapituła Australian Blues Awards przyznała w 2001 roku wokaliście grupy, Ianowi Collardowi, nagrodę za najlepszy wokal. Tak czy owak, wokal jest najsłabszą stroną zespołu, nie ma co do tego wątpliwości. Muzycy sami są sobie winni, wszak wszystkie pozostałe elementy ustawili na bardzo wysokim poziomie.
Życzyłbym sobie, by każdy kraj miał tak oddanych bluesowi muzyków. Zespół CC&G zgrabnie połączył klimat południowo-amerykańskich juke jointów z chicagowską precyzją i kalifornijską lekkością brzmienia. Wszystkie te wpływy odnajdziemy na płycie "Juke Joint Boogie", która z pewnością zaskoczy niejednego fana bluesa z wieloletnim stażem.
Kuba Chmiel