Choć nieubłaganie zbliżamy się do dziesiątej rocznicy śmierci zmarłego 6 lutego 2011 roku, w wieku 58 lat, Gary’ego Moore’a, okazuje się, że artysta wciąż ma dla nas w zanadrzu muzyczne rarytasy.
Najnowsze wydawnictwo to zapis koncertu, który odbył się w londyńskich Islington Academy 2 grudnia 2009 roku. Po odsłuchu można śmiało stwierdzić, że koniec pierwszego dziesięciolecia nowego millenium był dla Moore’a okresem fantastycznej formy tak gitarowej, jak i wokalnej – dokumentuje to również wydany dziesięć lat temu „Live at Montreaux 2010” oraz „Live At Bush Hall 2007”. „Live from London” ukazał się co prawda wyłącznie w formie audio, ale to w zupełności wystarcza by czerpać z koncertu nieprzebrane pokłady znakomitych momentów wywołujących autentyczne ciarki na całym ciele.
Bo Moore w Londynie nie brał jeńców, szczególnie gdy do głosu dochodziły sztandarowe ballady muzyka: „Still Got The Blues”, „Parisienne Walkways”, „I Love You More Than You’ll Ever Know”, „All Your Love” czy „Have You Heard” – w nich właśnie gitarzysta krzesze ze swojego instrumentu przeszywające frazy, pełne emocji, zupełnie jakby za sprawą strun wyszarpywał z siebie kawałek duszy. W warsztacie Moore’a może się podobać łączenie gitarowego brudu, hendrixowskiej nutki, z pięknymi melodiami oraz pewną dozą technicznej nonszalancji i zadziorem. A wszystko wplecione w doskonale znane motywy.
To odróżnia wydawnictwo zmarłego muzyka od chociażby wydanego niedawno „Live at The Sydney Opera House” Joe Bonamassy, albumu osadzonego przecież w podobnej, blues-rockowej estetyce. W żadnym razie nie kwestionując oszałamiającego kunsztu gitarzysty, Bonamassa był na tym krążku bardziej matematyczny, bezbłędny, spod opuszków zawsze krystalicznie czysty, tymczasem Moore do swojej gry przemyca trochę garażowego soundu, chropowatości i niechlujstwa (oczywiście pozornego), które dodają muzyce pikanterii, emocji i najzwyczajniej elektryzują. Dzięki temu gitarowe rzemiosło Moore’a z Londynu jest bardziej „męskie”, niebezpieczne, jakby grane przez nieokrzesanego bad boya o gołębim sercu.
„Live from London” to bluesowy warsztat w starym stylu. Ten koncert sprawia wrażenie bardzo oldskulowego, odnoszącego się do czasów, gdy instrumentaliści pozwalali sobie i mogli dużo więcej, gdzie show nie było tak mocno reżyserowane, ograniczane czasem czy scenariuszem. Tu momenty przeznaczone na improwizacje są rzeczywiście improwizowane i Gary Moore wykorzystuje je w poklasku godnym stylu, doskonale prowadząc solówki od znanego motywu, konstruując kolejne frazy angażujące w gitarową opowieść, aż po finałowe, przeszywające, płaczliwe piski.
Równie fantastycznie prezentuje się bardziej rozkołysana, mocniej przebojowa część koncertu z blues-rockowymi petardami (choćby „Och, Pretty Woman”, „Since I Met You Baby” czy „Too Tired”), które w Londynie mają niesamowitą energię, a gitarowe pościgi łapią idealny, bluesowy flow, ponownie odpowiednio pobrudzony przesterami i technicznymi niuansikami nadającym stylowi pieprzności i chropowatości. Warto odnotować również świetne, hammondowe partie klawiszy serwowane przez Vica Martina, etatowego muzyka zespołu Gary’ego Moore’a.
Spoglądając na te wszystkie retrospektywne serie albo wydane pośmiertnie albumy koncertowe takich artystów jak Deep Purple, Rolling Stones czy Jacka Bruce’a można się tylko zastanawiać jak wiele smakołyków czeka w szufladach na swoją publikację. „Live from London” Gary’ego Moore’a to idealny przykład świetnego, zachwycającego świeżością i energią wydawnictwa przez lata zbierającego kurz w archiwach, które – całe szczęście! – ujrzało światło dzienne. Aż chciało by się krzyknąć: Give us Moore!