Robben Ford

Purple House

Gatunek: Blues i soul

Pozostałe recenzje wykonawcy Robben Ford
Recenzje
Grzegorz Bryk
2019-07-16
Robben Ford - Purple House Robben Ford - Purple House
Nasza ocena:
7 /10

Od czasu naszpikowanego coverami „Bringing It Back Home” (2013), niestrudzony mistrz gitary Robben Ford , po wielu przeróżnych gatunkowych przygodach, wrócił na ścieżkę, na której zaczął swoją muzyczną podróż. Jest to blues…

I można się czepić, że „Into the Sun” (2015) nie był może albumem jakoś specjalnie zjawiskowym (również dlatego, że bluesów było tam jednak mniej), podobnie jak nagrany w asyście Paula Personne'a i Rona "Bumblefoot" Thala krążek „Lost In Paris Blues Band” (2016), złożony przede wszystkim z coverów - płyta tyleż przyjemna w odsłuchu, co zdecydowanie przeciągnięta. Na całe szczęście fani Forda-bluesmana nie muszą już z rozrzewnieniem wspominać wyłącznie nagranego na setkę podczas jednej sesji „A Day In Nashville” z 2014 roku, bo po wcale nie tak krótkiej przerwie, Robben Ford upichcił „Purple House”. Najważniejsza zdaje się przy tym informacja, że podobnie jak na „A Day in Nashville”, najnowszy materiał amerykańskiego wirtuoza to kompozycje premierowe i napisane przez niego (z jednym małym wyjątkiem, "What I Haven't Done" autorstwa Kyle’a Swana).

Wydaje się też, że spośród wszystkich bluesowych płyt Forda wydanych na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, „Purple House” jest najbardziej wyluzowana, bezpretensjonalna i chwytliwa. Już abstrahując od formy Robbena, można odnieść wrażenie, że wielka w tym zasługa napędzanej motorycznym groovem, bardzo wychillowanej i rześkiej gry perkusji Derena C. Phillipsa, niepozbawionej jazzowego sznytu i lekkości. Nie bez znaczenia są również basowe linie Ryana Madora – szczególnie dobrze brzmią tam, gdzie utwór nabiera funkowej skoczności jak w „Cotton Candy” czy „Tangle with Ya”.

„Purple House” to zresztą krążek stworzony prostymi środkami. Wypełniony w gruncie rzeczy utworami, w których Ford nie kombinuje, nie obciąża szkieletu niepotrzebnym balastem, stawia na flow, energię i dynamizm. Wystarczy powiedzieć, że gitarowo nie jest to płyta wirtuozerska. I nawet w momencie, gdy pojawiają się solówki, które nie są jakoś porywające czy zachwycające erudycją czy techniką, to czuć za to, że Robben fantastycznie się przy nich bawi, a wraz z nim bawi się słuchacz, bo trudno nie tupać nóżką przy „Tangle with Ya” i „Cotton Candy” dodatkowo rozświetlanymi wybuchami saksofonów Tylera Summersa czy mocniej southern rockowym „Bound for Glory”. Nie można nie docenić jak Ford odpala się w „What I Haven't Done”, w którym wcześniej pięknie „zaciągają” dęciaki czy zacisnąć pięści przy trochę bardziej charczących gitarach w numerze „Somebody's Fool” zaśpiewanym przez znanego z kapeli Bishop Gunn, Travisa McCready.

A jest jeszcze chociażby „Empty Handed”, powolny, odwołujący się do folku numer przypominający zarówno Neila Younga, Crosby, Stills and Nash, jak i wczesne, akustyczne ballady Van Morrisona zaciągnięte w nieco oniryczne, rozpsychodelizowane rejony pełne pogłosów i gitarowych jęków gdzieś na drugim planie. W podobnym klimatach, choć dużo bardziej rockowych, obraca się zamykający krążek utwór „Willing to Wait” – tu również gitary mają coś z rocka psychodelicznego, a finał z kobiecymi chórkami pozostawia bardzo przyjemne wrażenie. Dla tych, którzy wierzą przede wszystkim we wpadające w ucho linie wokalne jest „Break in the Chain”, w którym wokalnie Forda wspiera Shemekia Copeland.

Materiał jest wprawdzie dość różnorodny, ale w ostateczności trzyma atmosferę ze starych, zakurzonych, bluesowych płyt analogowych. Sound jest bardzo vintage’owy, winylowy i właśnie z czarnej płyty smakowałby chyba najlepiej, czasem przyozdobiony jakimś trzaskiem spod igły. Oczywiście „Purple House” to w żadnym razie album przełomowy w twórczości Robbena Forda. Można powiedzieć, że jak na Forda jest wręcz banalny zarówno formalnie jak i instrumentalnie, ale nie da się mu odmówić niesamowitej energii, luzu i blasku bijącego od tych dźwięków. To jeden z tych kompaktów potwierdzających prawdę, że czasem mniej znaczy więcej, że pięć dźwięków potrafi opowiedzieć angażującą historię, szczególnie gdy skąpana jest ona w estetyce bluesa. „Purple House” tchu w piersiach wam nie zaprze, ale bez wątpienia będziecie się świetnie przy niej bawić!