W końcu doczekaliśmy się jednej z najbardziej wyczekiwanych nowych płyt w katalogu giganta Roadrunner Records.
Od kilku lat legendarna wytwórnia zgarnia co ciekawsze świeże kąski, głównie na brytyjskiej scenie, a nabytek w postaci Higher Power to zastrzyk nie tylko młodej, utalentowanej energii, co dobry zespół aby odświeżyć własne portfolio i obrać nowy kurs.
Na fali masowej ekscytacji brzmieniami z lat '90, panowie najpierw wydali gorąco przyjętą EP i single będące niczym inną jak nieco bardziej punkową wersją amerykańskiego Leeway. Wraz z dalszym rozwojem kariery panowie znacząco odciążyli swoją muzykę na debiucie „Soul Structure”, który nosił delikatne znamiona crossover, ale bliższy był rockowym łamańcom. To co na tamtym longplayu było ciekawostką, tutaj wiedzie prym. Panowie niczym Hundredth (choć nie tak radykalnie) idą popularną teraz drogą, zrzucając kajdany czystego hardcore’a na rzecz alternatywy z końca ubiegłej dekady.
Dzisiejsze Higher Power w najnośniejszych momentach ma nawet bliżej do melodyjnego pop punka niż do „przebojów” od Quicksand. W najmocniejszych fragmentach z kolei czerpią garściami ze wczesnego Deftones (bas) i nie mają oporów przed zerkaniem w stronę Jane’s Addiction i mrocznego oblicza Glassjaw. Brzmi intrygująco? Biorąc pod uwagę ruchy innych wytwórni i rosnące jak grzyby po deszczu „nowe nadzieje”, dla bardziej obeznanych słuchaczy – chyba niekoniecznie. Mimo to, znajdziemy tutaj pakiet bardzo dobrych piosenek („Shedding Skin”,”Low Season”, „Drag The Line”). Dla reszty Higher Power będzie właśnie „tym” zespołem, na który w końcu trzeba zwrócić uwagę.
Mimo mojej sympatii, muszę zaznaczyć, że Panowie nie wynajdą rocka na nowo, ale ma to jednak swój urok i wiele by ten zespół stracił gdyby nie wokale Jimmy’ego Wizarda, stanowiącego najjaśniejszy punkt płyty. Nieważne czy wydziera się niczym Brendan Yates z Turnstile czy śpiewa z shoegaze’ową manierą, to on gra tu prawdziwe pierwsze skrzypce. Im bardziej daje upust negatywnym uczuciom, tym bardziej autentycznie brzmi cały zespół, który powziął za cel zabranie nas w emocjonalną podróż, z której nie powinniśmy wyjść w dobrym nastroju.
„27 Miles Underwater” najprawdopodobniej nie będzie płytą roku, nie zrobi tez takiego zamieszania w undergroundzie jak zeszłoroczny longplay DIIV, ale w kwestii dźwięków z pogranicza hardcore i bardziej przystępnej muzyki, może być jednym z kandydatów do must have na półce. Gdyby wrocławianie z Love Glove chcieli grać ciężej, brzmieliby jak Higher Power.