Richie Kotzen to niezwykle wszechstronny i utalentowany gitarzysta, który doskonale odnajduje się nie tylko w roli instrumentalisty, ale również wokalisty. Z początku znany jako gitarowy wymiatacz ze stajni Shrapnel Records przez następne lata stał się kompozytorem piosenek i wokalistą.
Zaliczył występy oraz nagrania z formacjami
Poison i
Mr. Big, wespół z Gregiem Howe'em zarejestrował dwie płyty wydane pod szyldem
Tilt, a od kilkunastu lat z wielkim sukcesem rozwija karierę solową. Kilka lat temu postanowił też reaktywować projekt
Mother Head’s Family Reunion. Ma duszę bluesmana i technikę neoklasycznego shreddera. Gdyby pisał CV, znalazłoby się w nim wiele znanych zespołów rockowych, z którymi miał okazję występować, ale na pierwszym miejscu na pewno wpisałby trasę koncertową z
The Rolling Stones. Gra na Telecasterze, a robi to szybciej niż niejedna gwiazda country.
Z
Richiem Kotzenem spotykamy się, żeby zapytać go, co on sobie w ogóle wyobraża... Kotzen współpracował z wieloma świetnymi muzykami i nikogo nie powinno dziwić, że prezentuje dziś doskonały, solidny warsztat muzyczny. Jego genialne umiejętności pokrywają całą stylistyczną mapę, potrafi zagrać właściwie wszystko. Obecnie artysta przygotowuje się do trasy koncertowej promującej najnowszy album zatytułowany
"24 Hours". Kotzen jest szczęśliwy, że może wreszcie grać swoją muzykę. Za chwilę porozmawiamy z nim o tym, jak udało mu się wyczarować tyle nieprawdopodobnych sztuczek ze swojego Telecastera...
Bardzo zręcznie poruszasz się pomiędzy różnymi stylami. Opowiedz nam coś o swoich muzycznych korzeniach.
Pochodzę z Reading w stanie Pensylwania. To niewielkie miasto położone niedaleko Filadelfii. Kiedy byłem dzieckiem, słuchałem radia Filadelfia, które nadawało muzykę z kręgu klasycznego rocka i R&B. Te wczesne wpływy na pewno są widoczne w mojej muzyce. Miłość do muzyki zaszczepili mi też rodzice. Wprawdzie nie grali na żadnych instrumentach, ale mama miała pokaźną kolekcję płyt. Słuchała bardzo zróżnicowanej muzyki - m.in. takich wykonawców, jak: Jimi Hendrix, Janis Joplin, Cream. Widziała ich wszystkich na koncertach. Mój tata z kolei wolał muzykę soulową. Miał chyba wszystkie płyty soulowe, które ukazały się w tamtym czasie.
Masz wprost niewiarygodny warsztat muzyczny. Musiałeś zacząć naukę, będąc jeszcze małym chłopcem...
Byłem jednym z tych dzieciaków, które uwielbiają zabawiać rodzinę. W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby wykorzystać te moje predyspozycje i zapisać mnie na lekcje gry na pianinie. Miałem wtedy pięć lat. Ale pianino szybko mi się znudziło, bo moja nauka gry trwała około roku. Pewnego dnia podczas ulicznej wyprzedaży natknąłem się na gitarę. Ten instrument zainteresował mnie dużo bardziej i namówiłem rodziców, żeby mi go kupili. Pokazali nowy nabytek mojemu nauczycielowi gry, ale on niestety stwierdził, że ta gitara do niczego się nie nadaje. Po prostu nie dało się na niej grać! Powiedział, że jeśli poważnie myślę o nauce gry, to rodzice powinni kupić mi porządny instrument. Zabrali mnie więc do sklepu muzycznego i kupili mi pierwszą prawdziwą gitarę. Był to Gibson Marauder. Bardzo lubiłem lekcje gry i dużo ćwiczyłem. Miałem wspaniałego nauczyciela. Potrafiłem tak dużo ćwiczyć, że zasypiałem z gitarą w ręku. Kiedy się budziłem, grałem dalej, po czym szykowałem się do szkoły.
Tak naprawdę zostałeś odkryty przez producenta Mike’a Varneya w latach 80., w epoce shreddu. Opowiedz nam coś o tym...
Mike Varney prowadził w magazynie "Guitar Player" kolumnę zatytułowaną "Spotlight For New Talent". Poszukiwał młodych talentów i prezentował je w swojej kolumnie. Trafić tam, to była dla początkującego gitarzysty wielka rzecz. Co miesiąc prezentował trzech gitarzystów z całego świata. Gdy o kimś napisał, drzwi do kariery stały przed tą osobą otworem. Tak to działało. Większość swoich artystów odkrył właśnie w ten sposób, a wybrańcy nagrali płytę w wytwórni Shrapnel, która była jego własnością. Ja też postanowiłem spróbować i wysłałem mu demo z próbką mojej gry. Od razu o mnie napisał w swojej kolumnie! W następstwie tego podpisałem kontrakt z wytwórnią Shrapnel i nagrałem swoją debiutancką płytę "Richie Kotzen" (1989). Potem moje zdjęcie z Rebem Beachem i Nuno Bettencourtem trafiło na okładkę magazynu "Guitar World". Miałem wtedy 18, a może 19 lat. Wszystko potoczyło się bardzo szybko - gdy wysyłałem Mike'owi demo, miałem 17 lat, a pierwszą płytę nagrałem przed ukończeniem szkoły średniej.
Kto jest według ciebie najważniejszym shredderem?
Uważam, że ten tytuł należy do Eddiego Van Halena. Moim zdaniem pierwsza płyta, na której objawił się talent Eddiego, czyli "Van Halen" z 1978 roku, zmieniła dosłownie wszystko. Już wcześniej kochałem muzykę i grałem na gitarze, ale wciąż chciałem czegoś więcej. Chciałem doskonalić swoją grę na instrumencie, pisać piosenki i grać w zespole. Po usłyszeniu tej płyty zdałem sobie sprawę z tego, co tak naprawdę dobry gitarzysta rockowy może wyczarować na gitarze. Eddie Van Halen zawsze był dla mnie największą inspiracją.
W latach 90. występowałeś w zespole Poison. Dobrze to wspominasz?
Nagraliśmy naprawdę świetną płytę. Mam tu na myśli krążek "Native Toungue" z 1993 roku. To bardzo udana produkcja, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że została nagrana w dość trudnym okresie. Wiele zespołów traciło swoją tożsamość i siłę rozpędu z powodu tego, co działo się w show-biznesie. A nam udało się nagrać świetną, szczerą płytę. Chłopaki z Poison zostawili mi dużo swobody, dzięki czemu miałem wyraźny wpływ na brzmienie płyty. Kiedy jej słucham, słyszę w niej sporo samego siebie.
Stanley Clarke zaprosił cię do wspólnego projektu zatytułowanego "Vertú". Jak do tego doszło?
Zacznę od tego, że mój dawny menadżer współpracował wtedy ze Stanleyem. Pewnego dnia zadzwonił do mnie i powiedział, że Allan Holdsworth - ich dotychczasowy gitarzysta - wycofał się z projektu. No i mój menadżer, nie myśląc wiele, zadzwonił do Stanleya i zapytał, czy nie chciałby współpracować ze mną. Puścił mu nawet przez telefon fragment mojej gry, a konkretnie jeden utwór z płyty "The Inner Galactic Fusion Experience", którą nagrałem w 1995 roku. Stanley był na tak i zaprosił mnie do studia. Poszedłem na przesłuchanie, usiadłem i Stanley podsunął mi pod nos kartkę z nutami. Zacząłem się śmiać. Równie dobrze mógłby mi dać do przeczytania coś po francusku! Nie umiałem czytać nut. Owszem, uczyłem się grać z nut, gdy byłem młodszy, ale to było dawno temu i wszystko zapomniałem. Zaproponował, żebym spróbował zagrać ze słuchu. Usiadł za fortepianem i zaczął grać progresję akordów. Graliśmy razem przez dwie godziny. Dla mnie nie było ważne, czy mnie wybiorą, czy nie. Ważne jedynie było to, że miałem okazję z nimi zagrać. To było niesamowite! Wieczorem odsłuchałem automatyczną sekretarkę, na której była nagrana jedna wiadomość od menadżera: "Wybrali cię. Zaczynamy próby w przyszłym tygodniu".
Czy to nie w tym samym czasie zacząłeś grać w zespole Mr. Big?
Tak, to był dla mnie bardzo pracowity rok. Nagrałem album solowy i płytę bluesową, a do tego Stanley Clarke zaprosił mnie do współpracy. Razem z nim zarejestrowałem materiał na krążek i odbyłem trasę po Europie. Dokładnie w tym samym czasie dostałem propozycję, żeby dołączyć do zespołu Mr. Big. Właśnie nagrywałem płytę w San Francisco ze Stanleyem, kiedy zadzwonił do mnie Eric Martin z pytaniem, czy nie chciałbym z nimi pracować. Nagraliśmy razem dwie płyty: "Get Over It" (2000) i "Actual Size" (2001). Potem graliśmy razem koncerty. Pozwolili mi na dużą swobodę i mogłem sporo wnieść do zespołu.
Mało kto wie, że grałeś supporty dla zespołu The Rolling Stones w 2006...
Bo to była zupełnie niesamowita sprawa. Do samego końca nie wierzyłem w swoje szczęście. Siedziałem już w samolocie i leciałem na pierwszy koncert, a cały czas bałem się komukolwiek o tym powiedzieć, bo przecież coś się mogło stać i występ mógł się nie odbyć. Dopiero jak koncert się skończył, zadzwoniłem do znajomych i powiedziałem im, dla kogo gram support. W ciągu trzech tygodni zagrałem pięć koncertów. Miałem okazję poznać wszystkich Stonesów. Rozmawiałem z Ronem Woodem, który stał z boku sceny i obejrzał mój występ przed ostatnim koncertem. Potem podszedł i powiedział mi kilka miłych słów. Był ze mną także mój tata, który rozmawiał z Charliem Wattsem, właściwie razem sobie żartowali. Mówili coś o byciu "starszymi panami w trasie koncertowej" (śmiech).
Czy obecnie nagrywa się płytę inaczej niż w przeszłości? Czy coś się zmieniło w samym procesie?
Dawniej podpisywało się kontrakt z wytwórnią i dostawało zaliczkę. Inwestowali w ciebie, bo musieli sprzedać twoją płytę i ciebie jako produkt. No i płytę trzeba było skończyć w terminie. Często musiałeś dokonywać wyborów, które mogły wydawać się niezbyt dobre z artystycznego punktu widzenia, ale konieczne, żeby praca szła do przodu. To może być niebezpieczne dla muzyka i jego poczucia spójności artystycznej. Ostatnio inaczej podchodzę do nagrywania. Mam taką filozofię, że nie zaczynam nagrywać płyty do momentu, kiedy nie jestem pewien, że mam w głowie gotowy materiał. Jak już mam go w głowie, a także spójne utwory, które mi się podobają, wtedy zaczynam pracę.
No właśnie. Porozmawiajmy o twojej najnowszej płycie "24 Hours"...
Na tej płycie nagrałem wszystko sam. Często jakiś pomysł przychodził mi do głowy o trzeciej nad ranem. Mam studio w domu, więc mogłem do niego wejść w każdej chwili i zacząć pracować nad utworem. Zanim się zorientowałem, już miałem gotową piosenkę. Potrzebowałem tylko pomocy przy chórkach - tu pomogła mi moja córka August. Śpiewała chórki w trzech utworach i wspólnie ze mną napisała utwór "Stop Me". W tym utworze grała też na klawiszach. Jeśli chodzi o chórki, śpiewała z moim przyjacielem Bretem Domrosem (byłym wokalistą Dogstar) i z Jerrym Cantrellem z Alice In Chains. Jerry dodał fajny motyw na końcu utworu "Love Is Blind". Także przy wokalu pomogli mi przyjaciele i rodzina (śmiech), ale jeśli chodzi o grę na instrumentach, to ja odwaliłem całą robotę.
Jak poznałeś Jerry’ego Cantrella? Kiedy skrzyżowały się wasze zawodowe ścieżki?
Jerry’ego poznałem jakieś 20 lat temu w klubie Rainbow. Przyszedł ze swoim perkusistą i obaj usiedli przy naszym stoliku. Dużo rozmawialiśmy, przede wszystkim o gitarach. Kilka razy wpadłem na niego w Los Angeles. Siedem lat temu zostałem zaproszony przez naszego wspólnego przyjaciela do domu Jerry’ego na karty. Odświeżyliśmy znajomość i od tamtej pory jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Teraz Jerry mieszka niedaleko mnie - mam do niego kilka minut piechotą. Szczerze mówiąc, w okolicy mieszka paru gitarzystów - oprócz Jerry’ego są tu także Steve Lukather i Phil Soussan, który pracował z Ozzym.
Jakich gitar i wzmacniaczy używałeś przy nagraniu płyty "24 Hours"?
Gram przede wszystkim na Telecasterach. Mam kilka modeli Fendera sygnowanych moim nazwiskiem. Niedawno ukazał się nowy - można go obejrzeć na mojej stronie internetowej. Właśnie na nim grałem większą część partii prowadzących i rytmicznych na płycie "24 Hours". Telecaster TLR-RK/LTD to nowa, ulepszona wersja poprzedniego modelu. Chciałem czegoś naprawdę lekkiego - wcześniejszy model jest wykonany z jesionu bagiennego i klonu wzorzystego. Ten został zrobiony z drewna lipowego, więc jest bardzo lekki. Różni się też brzmieniem. Gitara ma bardzo bogaty środek pasma, co genialnie sprawdza się przy ostrzejszych partiach prowadzących. Poza tym nie różni się od swoich poprzedniczek. Wszystkie gitary mają duże gryfy i duże progi. Przetworniki dostarczyła mi firma DiMarzio. Zamiast pokrętła tonu instrument ma przełącznik do wyboru sposobu połączenia przetworników (szeregowo/ równolegle), co daje mi większe pole manewru.
Grałem też na gitarze elektrycznej Yamaha typu hollow-body - nie pamiętam dokładnie, jaki to model. To wiosło o naprawdę potężnym brzmieniu. Używałem go przy dogrywkach i powerchordach. Bardzo fajnie pasuje brzmieniowo do Telecastera. Jeśli chodzi o wzmacniacze, mam ich naprawdę sporo, na przykład Cornforda sygnowanego moim nazwiskiem, ale na tej płycie używałem przede wszystkim Marshalli, a konkretnie modelu 1974X. Jest to małe, 18-watowe, ręcznie wyprodukowane combo. Prawie wszystkie solówki nagrałem z tym wzmacniaczem. Innego Marshalla - 1973, 50-watowe combo - używałem do partii rytmicznych. Okazjonalnie używałem też wzmacniacza: Fendera Vibro-King.
Czy masz jakąś wypracowaną strategię, jeśli chodzi o ćwiczenie?
Nie ćwiczę w ogólnie pojętym sensie tego słowa, a więc nie siedzę z gitarą i metronomem, próbując rozpracować akordy czy skale. Nie realizuję żadnego planu ćwiczeń, według którego mam usiąść i grać o określonej godzinie. Gram wtedy, kiedy czuję taką potrzebę. Czasami usłyszę w głowie jakąś partię i muszę ją zagrać. Siadam wtedy z gitarą i próbuję przełożyć to, co chodzi mi po głowie, na odpowiednie dźwięki na gryfie. Moje ćwiczenie gry jest więc zupełnie spontaniczne. Ostatnio dużą radość sprawia mi komponowanie...
Czyli dziś wolisz komponować niż grać solówki?
Nigdy nie chciałem być wyłącznie gitarzystą instrumentalnym. Od tego rozpocząłem karierę, bo to pozwoliło mi wyrwać się z Pensylwanii. Na mojej pierwszej płycie znalazły się wyłącznie utwory instrumentalne, ale zawsze chciałem nagrywać utwory z wokalem. Przecież takiej muzyki słuchałem, kiedy dorastałem. Na wokal zdecydowałem się już na drugiej płycie. Całe szczęście, że Mike Varney przekonał mnie, abym sam zaśpiewał. Jestem mu bardzo wdzięczny, że mnie do tego namówił, bo dzięki niemu zacząłem poważnie zgłębiać ten temat. Dlatego na płycie "Fever Dream" (1990) nie tylko gram na gitarze, ale też śpiewam. Wiele się nauczyłem i teraz jestem na etapie, kiedy nie potrafię już rozdzielić tych dwóch rzeczy - czuję się w tym samym stopniu gitarzystą, co wokalistą.
Marcin Komorowski