Ku uciesze fanów reaktywowała się popularna amerykańska supergrupa Mr. Big. Zespół nagrał nowy album i w kwietniu 2011 roku wyruszył w świat, żeby go promować. W udzielonym wywiadzie Paul Gilbert opowiada nam o reaktywacji formacji, o sygnowanym przez siebie Ibanezie, a także wyjaśnia, dlaczego dobre solówki potrzebują... rytmu
Nie ma zbyt wielu kawałków z kręgu hard rocka, które są w stanie zanucić Twoi rodzice, ale "To Be With You" zespołu Mr. Big na pewno do nich należy. Utwór pochodzi z płyty "Lean Into It" z 1991 roku, która zyskała status platynowej i jest z pewnością jedną z najładniejszych ballad akustycznych wszech czasów. Tekst opowiada oczywiście o miłości, co w połączeniu z chwytliwą linią melodyczną sprawiło, że utwór zyskał bardzo duży zasięg, zapewniając grupie Mr. Big rozgłos. Zespół ten został założony w 1988 roku w Los Angeles przez basistę Billy’ego Sheehana. Paul Gilbert odszedł z kapeli w 1997 roku, decydując się na rozpoczęcie kariery solowej. W tym czasie nagrał kilka niezwykle innowacyjnych i oryginalnych krążków - takich choćby jak inspirująca płyta "Silence Followed By A Deafening Roar" czy dziwaczna, acz intrygująca, "Acoustic Samurai". Jedno jest pewne: artysta nie przestał zadziwiać swoimi wirtuozerskimi umiejętnościami.
Mimo to jednak tęsknota za grą w zespole okazała się silniejsza i Gilbert znowu przyłączył się do "Wielkich Chłopców" - zespół Mr. Big reaktywował się w swoim oryginalnym składzie. Nie trzeba było długo czekać na owoce tej ponownie nawiązanej współpracy - niedawno ukazała się nowa płyta formacji zatytułowana "What If...". Ale najpierw grupa wyruszyła w trasę, na którą bilety w Japonii rozeszły się z dużym wyprzedzeniem. Spotkaliśmy się z Paulem w dniu pierwszego europejskiego koncertu Mr. Big, żeby zapytać go, czemu wciąż chce grać w zespole...
Jak udało Ci się namówić kolegów do reaktywacji zespołu?
To nie wyszło ode mnie. Zaczęło się od tego, że ja i Billy braliśmy udział w projekcie poświęconym grupie The Who wraz z byłym perkusistą Dream Theater, Mike Portnoyem. Dobrze się razem bawiliśmy. Później Billy nagrywał solową płytę i poprosił mnie, żebym nagrał dla niego solówkę. Wtedy też fajnie nam się współpracowało. Potem grałem koncert solowy w Los Angeles, a Richie Kotzen (były gitarzysta w Mr. Big) grał dla mnie support - na bębnach grał z nim Pat Torpey. Ponieważ wiedziałem, że Billy Sheehan też wybiera się na ten koncert, postanowiłem zaprosić go na scenę podczas bisów. I tak też zrobiłem, no a potem dołączył do nas Richie. Świetnie nam się razem grało, atmosfera była świetna, a tłum po prostu szalał. W tym momencie zupełnie zapomniałem, z jakich powodów przestaliśmy być zespołem. Zapomniałem o wszystkich dramatycznych momentach, o kryzysach i innych przykrych sprawach. Przypomniałem sobie za to, jak zgranym zespołem byliśmy i ile mamy dobrych wspomnień. Wiedziałem, że był jakiś powód, dla którego ten projekt się rozpadł. Nie pamiętałem jednak, co to było, i w tamtej chwili nie miało to już dla mnie żadnego znaczenia.
Były jakieś sprawy, które musieliście wspólnie omówić?
Raczej nie. Teraz jest nam łatwiej, bo po prostu lepiej się znamy. Wiemy, co mamy robić, ale też potrafimy dostrzec takie kwestie, których lepiej unikać. Do tej pory wszystko idzie jak po maśle. Dla mnie to niesamowite doświadczenie, móc uczestniczyć w koncertach, które wszystkim nam sprawiają prawdziwą frajdę. Nie gramy wprawdzie na stadionach, nic z tych rzeczy, chociaż w Indonezji były to duże obiekty (śmiech).
Czy nagranie nowej płyty od początku było częścią Waszego planu?
Najpierw postanowiliśmy ruszyć w trasę. Okazało się, że wszystkie bilety na koncerty w Japonii rozeszły się na pniu. Zwiększyliśmy więc liczbę koncertów i w 2009 roku odbyliśmy całkiem długą trasę. Później, w tym samym roku, nagrałem album solowy zatytułowany "United States". W końcu postanowiliśmy popracować razem nad nowym materiałem. Nowa płyta zawsze jest wyzwaniem, szczególnie dla zespołu, który coś już razem nagrał i teraz musi przebić swój wcześniejszy materiał, a także swoją młodość. To tak, jakby wejść na ring z dwudziestodwuletnią wersją siebie samego. Nie wolno dać się znokautować. Ale poszło nam nadspodziewanie dobrze. Udało się.
Jak zmieniła się Twoja gra od czasu płyty "Lean Into It"?
Myślę, że jestem bardziej świadomy tego, czym jest rytm - to znaczy zawsze miałem poczucie rytmu, ale podczas warsztatów mówiłem do swoich uczniów dla żartu, że gra na gitarze dzieli się na dwie kategorie: rytmiczne i nierytmiczne. No wiesz, większa część płyty "Eruption" jest nierytmiczna - jest wspaniała i uwielbiam ją, ale nie da się wystukać do niej nogą rytmu. Natomiast prawie do wszystkich solówek Angusa Younga można stukać nogą o podłogę. Nie mówię, że któraś forma muzycznego wyrazu jest lepsza. Ja chciałbym być dobry w obu. Kiedyś byłem bardziej ukierunkowany w stronę "Eruption", natomiast teraz chciałbym eksplorować tę drugą opcję. Yngwie Malmsteen to kolejny absolutnie genialny gitarzysta, który gra ponad rytmem. Unosi się nad nim jak superszybki samolot lecący z prędkością miliona mil na godzinę. Pamiętam, jak kiedyś próbowałem rozgryźć "Mississippi Queen" Lesliego Westa. Całą solówkę można wystukać do rytmu, ma bowiem bardzo rytmiczną strukturę. Dlatego teraz mam zamiar skupić się na doskonaleniu tego aspektu mojej gry. Lubię słuchać takiej gry i jednocześnie mieć świadomość, że sam mógłbym tak grać. To tak, jakby ktoś wziął mój wzmacniacz i skręcił na tyle, że zaczynam słyszeć sekcję rytmiczną. Nagle okazuje się, że ona przestaje mi przeszkadzać, a zaczyna wspierać. Nie mam ochoty walczyć z pozostałymi muzykami. Teraz chcę być jednością z zespołem.
We wszystkich Waszych utworach jest solidna dawka melodii. Czy dla Mr. Big melodia jest priorytetem?
To zależy. Większość naszych piosenek to utwory rockowe zbudowane wokół riffów. Ale melodie też są istotne, nie zapominamy o nich. Melodię do utworu "All The Way Up" wymyślił Pat, który sam nie gra na szczególnie melodyjnym instrumencie - w końcu jest perkusistą! Jeśli budujemy utwór wokół melodii, wychodzi nam coś w stylu balladowej piosenki pop. Utworom rockowym musimy z kolei dodać trochę ledzeppelinowskiego charakteru.
Jak Wam się razem pisze nowy materiał?
Przez te wszystkie lata pracowaliśmy chyba we wszystkich możliwych kombinacjach. Przy nowej płycie chcieliśmy tworzyć razem, żeby całość brzmiała jak nasz wspólny projekt. Kiedy komponuję sam, brzmi to jak album solowy Paula Gilberta. Myślę, że to normalne. Ale ta płyta nie mogła brzmieć jak mój solowy album, musiała brzmieć jak nasze wspólne dzieło.
Chciałem Cię zapytać o sprzęt. Czy na potrzeby trasy zredukowałeś liczbę swego sprzętu do rzeczy najpotrzebniejszych? Kilka najlepszych gitar, kilka efektów i jeden lub dwa dobre wzmacniacze?
Na początku takie było moje zamierzenie. Ale potem ukazał się na rynku przedwzmacniacz ADA MP-1 MIDI. Od razu zostałem jego fanem, ponieważ dzięki niemu można było dokonać radykalnej zmiany w brzmieniu. Świetnym tego przykładem może być utwór "Owner Of A Lonely Heart" zespołu Yes. Utwór rozpoczyna się silnie przesterowaną partią gitary, a już w połowie mamy wręcz sterylnie czyste brzmienie gitary. Jeśli używa się tylko jednokanałowego wzmacniacza z efektami, to trudno jest uzyskać tak drastyczne różnice w brzmieniu. Wtedy była moda na zespoły, których nagrania poddawane były bardzo intensywnej obróbce w studiu, przez co brzmiały w taki a nie inny sposób. Przykładowo - Queensryche nagrywał taką muzykę. Postanowiłem wypróbować nowych brzmień i przedwzmacniacz ADA wspaniale się do tego nadawał. W studiu jednak nie zawsze brzmiał dobrze, nie oddawał tego ostrego pazura, który potrzebny jest w rocku. Ale wszystko zależy od tego, jakie kawałki chcemy nagrywać. Gdybym był w zespole grającym utwory zespołu Yes z lat 80., pewnie używałbym więcej urządzeń MIDI. Ale w czteroosobowym zespole grającym konkretne rockowe kawałki, w których brzmienie jest raczej jednolite, lepiej sprawdza się po prostu dobry wzmacniacz i kilka efektów.
Jak podchodzisz go kwestii gromadzenia gitar?
Na początki chciałem kolekcjonować gitary, które uważałem za kultowe. Jednym z pierwszych instrumentów, o którym marzyłem i którego nigdy nie udało mi się mieć, był John Lennon Rickenbacker 325. Bardzo podobał mi się wygląd tej gitary. Po raz pierwszy zobaczyłem ją, kiedy przyjechałem do Los Angeles. Ale gdy wziąłem ją do ręki, to się okazało, iż miała tak krótką skalę, że ledwie mogłem na niej grać - moje palce nie mieściły się między progami. Byłem bardzo rozczarowany. Myślałem, że wyjdę z nią ze sklepu - z instrumentem, który kojarzył się ludziom z prostym graniem akordowym - jednak w takiej sytuacji nie mogłem jej kupić. Jako młodemu chłopakowi bardziej zależało mi na funkcjonalności gitary, to chyba oczywiste. Zresztą byłem fanem Eddiego Van Halena, a on miał czysto praktyczne podejście do sprzętu i na pewno nie miał do nich bałwochwalczego stosunku. Rozmontowywał je, przerabiał, montował nowe części, nowy mostek tremolo itd. Nie cackał się z nimi. Nawet z gitarami vintage. Ja kupiłem na przykład gitarę Epiphone Olympic, która nie była wtedy droga - wiosło z lat 60. kosztowało jakieś 200 dolarów (choć teraz kosztuje 3.000!) - wypiaskowałem ją, pomalowałem farbą w sprayu na pomarańczowo, zainstalowałem mostek Kahlera. I to był mój pierwszy instrument w Racer X.
Jak myślisz, w którą stronę zmierza instrumentalna muzyka gitarowa?
W muzyce są tylko dwa ważne czynniki: ludzie, którzy ją tworzą, i ludzie, którzy jej słuchają. Ja jestem w tej dziedzinie początkujący. Nagrałem tylko trzy albumy z muzyką instrumentalną. Ale nie zastanawiałem się, jak ona powinna wyglądać, po prostu ją nagrywam. Tworząc muzykę, staram się czerpać ze wszystkiego, co mnie inspiruje. Jeśli chodzi o muzykę instrumentalną, to jestem fanem muzyki poważnej i jazzu, czegoś, co było grane na lutni lub fortepianie. Coraz bardziej interesuje mnie współczesna muzyka poważna, staram się zgłębić twórczość Igora Strawińskiego czy Aarona Coplanda. Odnajduję w niej niewyczerpaną inspirację, całe mnóstwo elementów, które można przenieść na gitarę. Muzyka jest nieskończona, zresztą tak jak każda inna dziedzina sztuki. Zawsze jest coś nowego do odkrycia, nowe kierunki do eksplorowania. Artysta powinien łamać reguły, przede wszystkim te ustanowione przez samego siebie. To jest największe wyzwanie. Gdy uczysz się grać na instrumencie, potrzebne Ci są reguły, które Ci tę naukę umożliwiają. Trudno jest się ich wyrzec w imię twórczego poszukiwania.
Jak myślisz, gdzie będzie Mr. Big za trzy lata?
Staram się w swoich planach nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość - najwyżej na jakieś trzy miesiące. Co będzie dalej, trudno przewidzieć. Jak na razie dobrze się bawimy i na pewno będziemy chcieli nagrać jeszcze coś razem. Z drugiej strony, od kwietnia jesteśmy w trasie, przedtem długo siedzieliśmy w studiu. Możliwe, że będę miał ochotę nagrać znowu coś swojego... Będę się jednak starał zachować równowagę pomiędzy wspólnym graniem i własną twórczością solową. Równowaga jest zdrowa, przynajmniej dla mnie. Nie chodzi tylko o to, że będę mógł mieć do czynienia z różnymi rodzajami muzyki, ale też inaczej pracuję sam, a inaczej w zespole. W zespole jestem współtwórcą, natomiast pracując solo, sam jestem sobie panem. Obie te formy pracy przynoszą mi satysfakcję. Co więcej, jedno sprawia, że mam ochotę robić drugie. Kiedy jestem sam, tęsknię za pracą z innymi, żeby móc skonfrontować z kimś swoje pomysły. Gdy pracuję w zespole, czasami chciałbym móc zrealizować coś po swojemu. Fajnie, że mogę robić obie te rzeczy na zmianę.
Simon Bradley i Jamie Dickson Paul przedstawia nową gitarę sygnowaną swoim nazwiskiem - Ibaneza FRM100 Fireman...
Ta gitara jest wynikiem wielu eksperymentów przeprowadzonych w Custom Shopie Ibaneza. Jestem bardzo zadowolony z uzyskanego efektu. Od kwietnia jesteśmy w trasie koncertowej i gitara świetnie znosi wszystkie związane z tym trudy. Ma duży gryf, wystarczający, żeby uzyskać dobre brzmienie, ale na tyle cienki, żeby można było odpowiednio poszaleć. Ma też doskonałe progi, idealnie sprawdzające się przy moim stylu gry. Podczas konstruowania dużo eksperymentowaliśmy właśnie z progami, ponieważ ich dobór jest bardzo ważny. Te, które w końcu zamontowaliśmy w gitarze, są najwyższe i najcieńsze, jakie udało mi się znaleźć. Takie rozwiązanie jest dobre przy wszelkich technikach wymagających starannej artykulacji, takich jak choćby wibrato. W efekcie uzyskaliśmy coś na kształt podstrunnicy z wyfrezowanymi podcięciami (typu scalloped), jednak tutaj to sama wysokość progów sprawia, że opuszki palców mają mniejszy kontakt z podstrunnicą.
Co do korpusu, to gitara jest podobna do Ibaneza Icemana. Wziąłem jego zdjęcie i obróciłem do góry nogami w Photoshopie. Żeby na takiej gitarze w ogóle dało się grać, musiałem zrobić nowe wycięcia. Dodałem też trzy przetworniki typu single-coil. Gdy I banez zrobił mi tę gitarę, to jej zdjęcie od razu zostało umieszczone w Internecie. Dostałem e-mail od fana, który zasugerował mi, żebym nazwał gitarę "Fireman". U ważałem, że to świetny pomysł! Tak więc oficjalna nazwa gitary brzmi: Paul Gilbert Fireman.
W pedalboardzie Gilberta można znaleźć m.in.: Fulltone Choralflange, MXR Distortion+, Majik Box Fuzz Universe, MXR Phase 90, Ibanez Airplane Flanger, Boss CS-3 i Boss TU-2.
Sygnowany nazwiskiem Paula Gilberta Ibanez Airplane Flanger AF2 to ostatnio jeden z ulubionych efektów tego muzyka.
Ciekawy sposób na zabezpieczenie gałek efektów przed przypadkową zmianą ich ustawienia to paski taśmy instalacyjnej, które dzielnie strzegą do nich dostępu.
Podczas trasy Paul Gilbert używa dwóch wzmacniaczy Marshall JCM2000 Dual Super Lead.