Nieczęsto spotykamy gitarzystów, którzy tworzą praktycznie cały materiał na płytę, leżąc w szpitalnym łóżku i w dodatku ze świadomością, że być może nie staną już na własne nogi. Adam Dutkiewicz nie jest typowym gitarzystą heavymetalowym, o czym świadczy jego nowy projekt Times Of Grace. To projekt, który tworzy wraz z Jessem Leachem, kolegą z formacji Killswitch Engage...
Choć Adam leżał w szpitalu w Londynie, krążek
"The Hymn Of A Broken Man" został nagrany w Stanach Zjednoczonych. O nagranie wokalu zwrócił się z prośbą do kolegi z zespołu, wokalisty
Jessego Leacha. I tak od nowa rozkwitła współpraca muzyków, którzy przed kilku laty grali razem w formacji
Killswitch Engage. Fani tego zespołu nigdy nie przypuszczali, że zobaczą Adama i Jessego znowu razem na scenie...
Jesse Leach odszedł z
Killswitch Engage podczas trasy koncertowej promującej album "Alive Or Just Breathing" (2002). Był świeżo po ślubie, nie angażował się w trasę, ciężko znosił intensywność koncertów. W końcu popadł w depresję i postanowił odejść. Natomiast Adama Dutkiewicza do odejścia z formacji zmusiły poważne dolegliwości kręgosłupa...
W trakcie jednego z koncertów doznałeś kontuzji pleców i trafiłeś do szpitala. Nie poddałeś się jednak. Od razu zacząłeś pracę nad nową płytą.
Nagranie tej płyty było dla mnie jak catharsis. Nie chodziło tylko o moje plecy. Przez dwa lata pracy nad płytą Jesse i ja spędzaliśmy ze sobą dużo czasu i rozmawialiśmy o Killswitch Enagage, a także o naszych osobistych przeżyciach. Jesse odszedł z Killswitch wcześniej ode mnie. Miał dość koncertów i całego tego zgiełku.
Gdy doznałeś kontuzji kręgosłupa w 2007 roku, fani myśleli, że już nie wrócisz na scenę.
Musiałem być poddany natychmiastowej operacji kręgosłupa w Londynie. Wiedziałem, że nie wejdę już na scenę z Killswitch Engage - nie wyobrażałem sobie, że znowu będę w trasie.
Przy okazji wykazałeś się nieprawdopodobną wręcz wolą walki, o której często mówili inni muzycy.
Gdy leżałem w łóżku, nie mogłem się po prostu załamać. Potrzebowałem kopa, potrzebowałem motywacji, czegoś, co by mnie wyciągnęło z depresji i postawiło na nogi. Tym czymś była muzyka. Zacząłem więc pisać i to mnie uratowało. Muszę przyznać, że większość materiału na płytę napisałem, leżąc w szpitalnym łóżku.
Jak ci się pracowało z Jessem?
Bardzo dobrze się rozumiemy i pracowało nam się świetnie.
Czy Jesse zmienił się od czasu, gdy grał w Killswitch?
Stał się pewniejszy siebie, i to jest jego największa zmiana. W Killswitch był bardziej nieśmiały, bardziej wycofany. Teraz widać, że po prostu jest pewny swoich umiejętności. Cieszę się, bo to naprawdę bardzo utalentowany artysta. Fajnie jest widzieć, że poznał swoje mocne strony i zdał sobie sprawę ze swoich możliwości.
Może nie spodoba ci się to, co powiem, ale myślę, że "The Hymn Of A Broken Man" jest stylistyczną kontynuacją "Alive Or Just Breathing" Killswitch Engage. To mocny, pozytywny i uduchowiony heavy metal. Opowiada on o walce z przeciwnościami losu i daje pozytywny przekaz mówiący, iż można je pokonać.
Zawsze miałem takie podejście do życia. Jeśli znajdziemy się w trudnej sytuacji, można albo usiąść i płakać, albo spróbować poradzić sobie z problemami najlepiej, jak umiemy, i iść dalej. Staram się myśleć pozytywnie, po prostu taki już jestem.
Oprócz superszybkich riffów w stylu lat 80. ("Live In Love", "Where The Spirit Leads Me") zaskoczyłeś swoich wielbicieli w utworach "Until The End Days" i The End Of Eternity". Mają one o wiele bardziej złowieszczy charakter i są bogatsze brzmieniowo. Nie ma tu śladu po kryzysie twórczym, jaki przechodziłeś w ostatnich latach...
Tak, byłem bardzo kreatywny, muzyka swobodnie ze mnie wypływała i to było niesamowite. Teksty przyszły mi z równą łatwością co melodia. Miałem dużo czasu na myślenie. Na przykład utwór "The End Of Eternity" zawiera w sobie wiele głębokich treści, z których jestem bardzo dumny.
Tak naprawdę możesz być dumny z wielu rzeczy: grałeś na każdym instrumencie na płycie i wyprodukowałeś ten album.
Tak, to prawda. Wcześniej wyprodukowałem wiele albumów - Killswitch Engage, Shadows Fall, Unearth i All That Remains. Najtrudniejsze było dla mnie zagranie partii na perkusji, choć siedziałem za bębnami we wczesnych latach Killswitch Engage i miałem już pewne doświadczenie w tej materii. Trudno mi było przede wszystkim ze względu na uszkodzenie nerwu w nodze, do którego doszło podczas operacji. Szczególnie ciężkie było nagranie partii na dwóch stopach.
Nie idziesz na łatwiznę. Bycie multiinstrumentalistą jest nie lada wyzwaniem, szczególnie przy tak technicznym metalu.
To prawda, robię wszystko po trochu, ale w niczym nie jestem mistrzem. Nie jestem basistą, perkusistą, gitarzystą czy wokalistą jako takim. Kocham wszystko w muzyce i dlatego postanowiłem zająć się produkcją.
Chyba przesadzasz, mówiąc, że nie jesteś gitarzystą. Jesteś nim - i to jakim! Może w utworach Killswitch Engage nie było zbyt dużo solówek, ale na tej płycie miałeś okazję się wykazać. W utworze "Hope Remains" solówka zagrana w harmoniach robi wrażenie.
Lubię grać partie prowadzące. Nie lubię popisywania się, ale czasami solówka w utworze jest potrzebna. Raz na jakiś czas nie zaszkodzi pokazać, na co cię stać (śmiech).
Twoje wpływy muzyczne to była mieszanka dwóch stylów: z jednej strony melodyjny rock, a z drugiej ekstremalny metal.
Tak, ale największy wpływ wywarł na mnie Eddie Van Halen. Tak naprawdę obaj bracia Van Halen, bo przecież grałem też na perkusji. Potem zafascynował mnie europejski metal lat 90., przede wszystkim Carcass i At The Gates. Zresztą jest tego więcej, długo można by wymieniać.
W Killswitch Engage dzielisz pracę z drugim gitarzystą Joelem Stroetzelem. Czy musiałeś dużo ćwiczyć na potrzeby tego albumu?
Mówiąc szczerze, nie ćwiczę gry na żadnym instrumencie. Po prostu gram i daję się ponieść emocjom.
Jakie są twoje mocne strony?
Nie jestem gitarzystą technicznym, nigdy nie aspirowałem do tego, żeby zostać genialnym gitarzystą. Dla mnie najważniejsze jest robienie muzyki, komponowanie utworów. Dobre kawałki naprawdę mnie poruszają - i nieważne, czy są to utwory metalowe, czy nie.
Ostatnio Adam podjął dość niespodziewaną, jak na gitarzystę metalowego, decyzję: zrezygnował z gitary
Caparison PLM-3 na rzecz wiosła Parker Fly, na którym gra na ostatniej płycie. Ale to jeszcze nie koniec zmian...
Podobno znowu zmieniłeś gitarę?
Teraz gram na gitarze PRS Custom 22, a konkretnie na dwóch egzemplarzach: zielonym i niebieskim. Do tego używam przetworników Dragon II. Z kolei w wiośle Parker Fly, na którym nagrałem ostatni krążek, mam przetworniki pasywne Seymour Duncan.
Dlaczego zdecydowałeś się na gitarę PRS?
Zawsze byłem fanem tych wioseł, ale nigdy żadnego nie miałem, bo są cholernie drogie! Najbardziej podoba mi się w nich to, że są takie śpiewne i że tak pięknie rezonują. Dziś mało kto robi takie gitary. Mój PRS to wspaniały kawałek drewna, który dosłownie dzwoni, to się od razu daje zauważyć. Kiedy nagrywam, najważniejsza jest dla mnie intonacja. Muszę być pewny, że gitara perfekcyjnie stroi.
Porozmawiajmy o wzmacniaczach. W studiu używałeś przede wszystkim pierwszej serii wzmacniaczy Peavey 5150 i wzmacniacza Framus Cobra przy dogrywkach. Do czystych tonów używałeś Fendera Vibroluxa...
Fender jest nie do pobicia, jeśli chodzi o czyste brzmienie. I mój stary Peavey 5150 - po prostu uwielbiam tę głowę. Używam jej bardzo często i nie wyobrażam sobie bez niej pracy w studiu.
Jakie wzmacniacze planujesz ze sobą zabrać w trasę koncertową z Times Of Grace?
Przede wszystkim Splawn Nitro. Splawn Amplifiers to mała amerykańska firma produkująca wzmacniacze. Ich brzmienie można porównać do Marshalla 800 - z tym, że on ma więcej dołu. Poza tym ten sprzęt dysponuje bardzo czytelnym środkiem i nieprzejaskrawioną górą pasma.
Efekty ograniczam do absolutnego minimum. Czasami używam analogowego delaya Maxon AD9. Poza tym mam overdrive Maxon OD808 i jest to praktycznie mój jedyny przester. Nadaje brzmieniu więcej wyrazistości, daje mu prawdziwego kopa.
Rob Lang