Jego legendarny styl gry zainspirował i ukształtował niezliczone rzesze gitarzystów. Kariera tego wyjątkowego muzyka trwa już ponad pół wieku, a on sam skończył właśnie 72 lata, co nie przeszkodziło mu w nagraniu kolejnej płyty. Duane Eddy wciąż zadziwia swoich słuchaczy, udowadniając, że muzyka nadal jest jego największą pasją, a gitara... największą miłością.
Duane Eddy, który przede wszystkim zasłynął z techniki gry zwanej twang, odwiedził Londyn z okazji rozdania nagród (przyznawanych przez krytyków oraz czytelników brytyjskiego magazynu muzycznego "Mojo") podczas corocznej imprezy MOJO Honours Lists. Przed jego wejściem na scenę pojawił się Bill Nelson, który wygłosił mowę powitalną. W ręku trzymał egzemplarz płyty "Because They’re Young" Duane’a - pierwszy album, jaki miał w swojej kolekcji. Ciężkie riffy z charakterystycznym brzmieniem twang, okraszone dużą porcją przesteru, a także nonszalancki, rockowy styl zapewniły Duane’owi w latach 50. rozgłos i status gwiazdy, a przebój "Peter Gunn" utrwalił jego pozycję w następnych latach 60. Muzyka tego artysty zatoczyła bardzo szerokie koło i zainspirowała wielu młodych gitarzystów, którzy w jego twórczości odnaleźli elementy country, bluesa, jazzu i muzyki gospel. W swojej pięćdziesięcioletniej karierze Eddy został uhonorowany gitarami takich marek, jak
Guild,
Gretsch i
Gibson sygnowanymi jego nazwiskiem. Obecnie, w wieku siedemdziesięciu dwóch lat, nadal planuje serię koncertów po Wielkiej Brytanii i nawiązuje współpracę z kolejnymi muzykami. Tym razem Duane dał się namówić na wspomnienia, a z pewnością jest co wspominać...
Jakie są twoje najwcześniejsze wspomnienia związane z muzyką?
Miałem może ze trzy lata. W dużym pokoju stał stary adapter i najbardziej lubiłem, kiedy rodzice puszczali płytę Gene’a Autry’ego zatytułowaną "You Are My Sunshine". Potem sam nauczyłem się ją nastawiać - delikatnie opuszczałem igłę na płytę, siadałem i słuchałem jak zaczarowany. Wtedy mieszkaliśmy jeszcze w Corning w stanie Nowy Jork. Po raz pierwszy wziąłem gitarę do rąk nieco później. Byłem z tatą w piwnicy i zobaczyłem tam ciekawy przedmiot. Zapytałem go, co to jest. W odpowiedzi usłyszałem, że jest to po prostu gitara, i nic więcej. No cóż, mało wtedy wiedziałem. Pokazał mi, jak się gra trzy czy cztery akordy - C, F, G i E - czyli wszystkie, które mu były potrzebne, żeby zrobić wrażenie na dziewczynach, kiedy był młodszy (śmiech). Potem przez długi czas była to moja jedyna gitara.
A pamiętasz swoją pierwszą gitarę, którą kupiłeś?
W 1954 roku, czyli gdy miałem 15 lat, kupiłem sobie gitarę Gibson Les Paul Goldtop. Chodziłem wtedy do szkoły średniej w Coolidge w stanie Arizona i gitarę wykorzystywałem głównie do niezobowiązującej gry w domu oraz tworzenia akompaniamentu do swojego amatorskiego podśpiewywania. Po pewnym czasie zacząłem jednak występować w klubach z zespołami country. Później do miasta przyjechał słynny wówczas Lee Hazlewood, z którym udało mi się nawet spotkać. On napisał i wyprodukował między innymi przebój artysty rockabilly Sanforda Clarka "The Fool" z 1956 roku. Postanowiłem wykorzystać okazję i napisałem utwór "Movin’ N’ Groovin’", który zarejestrowałem w studiu. Kompozycja ta została wydana w styczniu 1958 roku i mimo że doszła tylko do 70. miejsca na liście przebojów, to wszyscy mówili mi, że jest dobra i zachęcali, żebym wrócił do studia i nagrał coś jeszcze. Tak więc w marcu 1958 roku nagraliśmy piosenkę "Rebel Rouser". Reszta to już historia...
Którzy artyści mieli wtedy na ciebie największy wpływ?
Moimi największymi idolami byli wtedy: Chet Atkins, Scotty Moore, Merle Travis, Hank Williams i oczywiście George Jones, który wprawdzie był bardzo młody i dopiero zaczynał, ale nagrywał bardzo fajne rzeczy. Według mnie jest on najlepszym piosenkarzem country wszech czasów. Hanka Williamsa kochałem za jego kompozycje, śpiew i umiejętność przekazywania emocji. Był dla mnie swego rodzaju mentorem i to o nim myślałem, kiedy nagrywałem swój bardzo wczesny materiał. Ale szybko dotarło do mnie, że muszę mieć swój własny styl. Z najlepszymi artystami country w zasadzie jest tak, że ich utwór rozpoznaje się dosłownie już po pierwszych nutach, czyli na podstawie samej melodii lub charakterystycznego brzmienia. Po pierwszych kilku sesjach, które odbyłem, przekonałem się, że dźwięki strun basowych są łatwiejsze do zarejestrowania niż dźwięki strun wiolinowych, a poza tym brzmią potężniej. To mnie bardzo pociągało.
Na jakiej gitarze wtedy grałeś?
Pewnego dnia odwiedziłem sklep muzyczny Ziggiego w Phoenix i od razu zachwyciłem się gitarą Gretsch White Falcon, która kosztowała bodajże 760 dolarów. Na szczęście Ziggie zaproponował mi inny, podobny instrument, ale znacznie tańszy. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem swojego Gretscha Chet Atkins 6120. Podał mi gitarę, a ja poczułem, że idealnie leży w mojej dłoni. Miała bardzo piękny gryf, a do tego klasyczny, drewniany kolor...
Od razu zakochałeś się w mostku tremolo firmy Bigsby?
Ja już go kochałem! Na tej gitarze zależało mi tak bardzo między innymi dlatego, że miała właśnie ten mostek Bigsby. Od zawsze marzyłem, żeby mieć ten cud techniki (jak na ówczesne czasy), by móc pobawić się wajchą. Kupując Gretscha, byłem też jednak zmuszony sprzedać swojego Les Paula.
Jakiego efektu typu reverb używałeś na początku?
Na początku włączałem reverb na wyłączonym wzmacniaczu i dodatkowo korzystałem także z echa taśmowego dostępnego w studiu. Nie mieliśmy saksofonisty i zostawialiśmy pustą ścieżkę, która była dogrywana w Gold Star Studios w Hollywood. Później jednak udało nam się znaleźć znacznie lepsze rozwiązanie niż to dostępne na miejscu w studiu. Po prostu zbudowaliśmy własne urządzenie typu tank echo! Zaczęło się od tego, że Lee opowiedział nam o miejscu, w którym możemy znaleźć fajne echo. Później zaprowadził nas nad Salt River i pokazał wielkie stalowe zbiorniki na wodę, które były puste. Zaczęliśmy do nich głośno krzyczeć i rzeczywiście - efekt był genialny. Nasz dźwiękowiec, Jack Miller, zrobił dla jednego zbiornika obudowę na parkingu, w jednym końcu zainstalował mikrofon, a w drugim - głośnik. Potem wyodrębnialiśmy ścieżkę gitary i przepuszczaliśmy ją przez głośnik do zbiornika, w którego wnętrzu rozchodził się dźwięk zbierany przez mikrofon po drugiej stronie, i w ten sposób otrzymaliśmy wspaniały efekt echa! Jedynym problemem były ptaki, które musieliśmy każdego ranka wypłaszać ze zbiornika. Poza tym, kiedy w pobliżu pojawiał się radiowóz, musieliśmy przestać nagrywać. Dzięki zbiornikom udało nam się uzyskać naprawdę niesamowite brzmienie.
Byłeś jednym z pierwszych artystów, którzy doczekali się gitary sygnowanej własnym nazwiskiem...
Tak, po raz pierwszy rozmawialiśmy na ten temat w 1961 roku. Pomyślałem o firmie Gretsch, ale oni mieli już Cheta, z kolei Gibson miał Les Paula. Udałem się więc do firmy Guild i powiedziałem, na czym mi zależy. Wprawdzie kompletnie zignorowali moje sugestie i zrobili mi zupełnie inny instrument, jednak brzmiał on bardzo dobrze. Zainstalowali mi w nim dobre przetworniki single-coil firmy DeArmond. Gitara była cieńsza niż mój Gretsch, ale wyglądała pięknie, na scenie zaś brzmiała wprost znakomicie.
Jakich wzmacniaczy wtedy używałeś?
Używałem wzmacniacza custom, który nazywał się Magnatone i zaprojektowany był przez Paula Bigsby’ego. W Phoenix mieszkał wtedy Buddy Wheeler, który grał na gitarze typu pedal steel i zajmował się modyfikowaniem wzmacniaczy. To właśnie on podkręcił mi wzmacniacz do 100 watów i zainstalował jeden 15-calowy głośnik JBL uzupełniony gwizdkiem. Z przodu zamontował grill, a całą obudowę pokrył bardzo ładnym skajem w taki sposób, że efekt końcowy był naprawdę przepiękny. Wzmacniacz nie miał przesteru, dysponował jedynie kanałem czystym. Nie ma się jednak co dziwić, ponieważ to właśnie na nim najbardziej zależało gitarzystom pedal steel. A mnie również odpowiadało takie brzmienie. Później pojawił się Tom Howard McCormick, który sprzedawał te wzmacniacze Buddy’ego pod marką Howard Amps. Oczywiście dogadał się z Buddym i płacił mu jakiś procent od sprzedaży. Przez pierwszych kilka lat swojej kariery grałem na wzmacniaczach tego typu.
Twoja twórczość była inspiracją dla Hanka Marvina, który z kolei wpłynął na wszystkie inne gwiazdy brytyjskiej sceny muzycznej...
Być może rzeczywiście w jakiś pośredni sposób na niego wpłynąłem. Znam Hanka, to wspaniały gitarzysta. Pracowałem z nim nad jednym kawałkiem we wczesnych latach 90. Graliśmy razem utwór "Pipeline". Uwielbiam jego styl gry - gra bardzo miękko i po prostu... pięknie. Nie wiem, jak to było naprawdę. Może go trochę zainspirowałem i przez to pośrednio ukształtowali go też Chet Atkins, Les Paul i Merle Travis? Przecież oni wcześniej zainspirowali mnie. Pewnego razu, gdy jadłem z Chetem Atkinsem lunch, zapytał mnie, jakich używam strun. Odpowiedziałem, że gram na komplecie Gretsch Chet Atkins Medium Gauge. Przy stole siedziało wtedy sporo osób. Atkins bardzo się zdziwił. Wyjaśniłem mu, że starałem się robić wszystko dokładnie tak samo jak on, tyle że z wyjątkiem sposobu gry (śmiech). Wszyscy zaczęli się śmiać. Prawda jest taka, że chociaż w pewnym sensie grałem podobnie jak on, to jednak ja robiłem to bardziej agresywnie. W latach 90. mieliśmy okazję razem grać na jednej scenie. Daliśmy jeden koncert w The Grand Ole Opry w Nashville. Po tym, jak zagraliśmy nasze własne kompozycje, organizatorzy powiedzieli, że teraz chcą, abyśmy zagrali coś razem. Chet zaproponował utwór "I Saw The Light", bowiem jest tam taka tradycja, żeby każdy z koncertów kończyć jakąś pieśnią religijną. Zgodziłem się więc. Kiedy wszyscy wyszliśmy na scenę, Chet nagle zaproponował, żeby zagrać to w tonacji A. I to bardzo szybko! Pomyślałem, że chce mnie nastraszyć albo sprowokować. Całe szczęście była to piosenka Hanka Williamsa, a ja znałem dokładnie wszystkie jego utwory. Poczułem, jakbym znowu miał 14 lat i słuchał audycji Grand Ole Opry w radiu. To było wspaniałe przeżycie! Nigdy nie zapomnę daty 17 sierpnia 1996 roku. To był bardzo szczególny moment w mojej karierze - grać w Opry z Chetem, i to na dodatek piosenkę Hanka Williamsa!
Przez te wszystkie lata współpracowałeś z wieloma wspaniałymi artystami...
Rzeczywiście, można powiedzieć, że miałem wielkie szczęście. Z wieloma z nich dorastałem, byli to moi koledzy z Kalifornii i Arizony, z którymi grałem od najmłodszych lat. Wyrośli z nich wspaniali muzycy i wielcy artyści. Mam tu na myśli między innymi saksofonistów Steve’a Douglasa i Jima Horna, a także Larry’ego Knechtela, który grał na klawiszach i basie. W 1986 roku nagrałem nową wersję swojego starego przeboju "Peter Gunn" z zespołem The Art Of Noise. Później wyruszyłem w trasę. Capitol Records dali mi pewną sumę na nagranie nowej płyty. Podczas Montreux Jazz Festival w Szwajcarii spotkałem Jeffa Lynne’a, który zaoferował mi swoją pomoc przy rejestracji materiału - powiedział, że może zająć się dosłownie wszystkim: pisaniem, produkowaniem, graniem... Zadzwoniłem więc do niego po pewnym czasie. Jeff przeprosił mnie i powiedział, że właśnie rozpoczął współpracę z Georgem Harrisonem przy jego płycie solowej i niestety nie może pracować ze mną. Pomyślałem sobie: no cóż, trudno. Ale po dziesięciu minutach Jeff zadzwonił do mnie i powiedział, że właśnie rozmawiał o mnie z Harrisonem i ten chce przerwać nagrywanie płyty, by pracować ze mną nad moją płytą! Poleciałem do Anglii, do domu Harrisona, gdzie wspólnie nagraliśmy trzy kawałki. Okazał się najmilszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek poznałem. Wspomniał mi o pewnej melodii, którą zanucił mu kiedyś Ravi Shankar. Harrison mną kierował, a ja pisałem utwór. W ten sposób powstała kompozycja "The Trembler". Na krążku można usłyszeć nie tylko Harrisona, ale również Ry’a Coodera. Obaj są niesamowicie zdolni, choć mają zupełnie inne podejście do gry. Ry jest bardzo dynamiczny, gra agresywnie, natomiast gra George’a przepełniona jest czystą miłością. To najlepsi gitarzyści, jakich miałem okazję słyszeć. Na płycie, nad którą obecnie pracuję, zagrają Phil Everly i Brian Setzer.
Niedawno otrzymałeś nagrodę MOJO Icon Award. Jakie to uczucie?
Wiedziałem, że mam otrzymać jakąś nagrodę, ale nie przypuszczałem, że to będzie Icon. To jest dla mnie naprawdę coś! Kiedy wszedłem na scenę, żeby odebrać nagrodę i podziękować, i zobaczyłem te wszystkie patrzące na mnie, uśmiechnięte twarze - naprawdę się wzruszyłem. Nie pamiętam nawet, co wtedy powiedziałem. Był tam między innymi Jimmy Page, który powiedział mi, że wychował się na mojej muzyce. Przyznał, że szczególnie zainspirowały go moje riffy grane na strunach basowych. Chyba mu wierzę, choć ma zupełnie inny styl gry. Po prostu zapożyczył ode mnie to, czego mu było trzeba. Uważam, że to, co robi Jimmy, jest wręcz genialne. Rozmawiałem też z Richardem Hawleyem, który także jest niesamowitym artystą. Może uda mi się nawiązać z nim współpracę, bardzo bym tego pragnął. Podczas sesji zdjęciowej Richard pożyczył mi swoją gitarę.
Jakich wzmacniaczy ostatnio używasz?
Mam kilka 150-watowych wzmacniaczy lampowych marki Fender, ostatnio także z głośnikami 15-calowymi JBL. Przede wszystkim są to sprawdzone wzmacniacze vintage typu Showman. Również Paul Rivera zrobił dla mnie kilka podobnych wzmacniaczy, które także były niesamowite. Na scenie towarzyszą mi zawsze dwa wzmacniacze, które ustawiamy w odległości około czterech metrów od siebie, dzięki czemu nie muszę zbyt głośno ich nastawiać i uzyskuję przy tym dobrą emisję dźwięku. Jeśli chodzi o struny, używam kompletu średniej grubości GHS Boomers - patrząc od najcieńszej struny, są to kolejno: .0095", .011", .020", .034", .044" i .052" lub .054" (zależnie od nastroju). Reverbu używam tylko ze wzmacniacza.
Czy możesz nam powiedzieć, ile w twoim dotychczasowym życiu znaczyła dla ciebie gra na gitarze?
No cóż, miałem to szczęście, że mogłem utrzymywać się z gry, choć czasami były to bardzo małe pieniądze, za to innym razem ogromne. Gra zawsze dawała mi radość, tym bardziej że miałem przywilej współpracowania z najwspanialszymi muzykami tego świata. Czy wyobrażacie sobie, jaka to jest wielka przyjemność i satysfakcja? Ale to również zobowiązuje i dlatego musiałem cały czas utrzymywać odpowiedni poziom. Jedną z najwspanialszych rzeczy w moim życiu jest to, że dziś młodzi gitarzyści, a niekiedy już wielkie gwiazdy, mówią mi, że moja gra miała wpływ na ich twórczość. Czy może być coś wspanialszego? To pozostanie na zawsze, nikt mi tego nie odbierze. Z tej perspektywy naprawdę nie ma znaczenia fakt, że kiedyś moi promotorzy, firmy płytowe i menadżerowie oszukiwali mnie na dość spore pieniądze...
Jamie Crompton