W tym miesiącu naszym rozmówcą jest muzyk reprezentujący ciekawą mieszankę rastafariańskiego reggae i rocka. Do swojej twórczości włącza też elementy muzyki wschodniej, celtyckiej i indiańskiej, serwując prawdziwie wybuchową mieszankę stylów. Do tej pory reggae miało niewiele wspólnego z bluegrassem, ale u niego to zestawienie brzmi naprawdę ciekawie. Gra z fantazją i bogatym kolorytem, a jego muzyka jest dźwięczna i bardzo oryginalna. Za to jego styl wokalny przypomina nieco dokonania Anthony’ego Kiedisa...
John Butler, bo o nim tu mowa, rozpoczął swoją edukację muzyczną od nauki na gitarze Dobro, która należała do jego dziadka. Miał wtedy szesnaście lat. Pierwszą kasetę ze swoimi instrumentalnymi kompozycjami wydał sam i od razu odniósł duży sukces, bowiem materiał ten ("Searching For Heritage") rozszedł się w Perth w liczbie kilku tysięcy egzemplarzy. Jest multiinstrumentalistą - gra na gitarze, na banjo, gitarze Lap Steel, jak również na harmonijce i perkusji. Ma silny charakter, jest indywidualistą, traktuje zespół jako coś płynnego - jego zdaniem to piosenki dyktują skład formacji. Ale Butler nie zajmuje się tylko promowaniem własnej twórczości. Wraz z żoną założył fundusz o nazwie The JB Seed, którego celem jest pomoc młodym artystom w Australii. Według danych zamieszczonych na stronie internetowej tejże organizacji zebrała ona 533 tysięcy dolarów, które trafiły do dwustu artystów i menedżerów w Australii.
Nowy album "April Uprising" nagrywałeś z nowym składem...
Myślę, że najważniejsza jest chemia wytwarzająca się między ludźmi. Można kogoś znać dwadzieścia lat, ale wciąż nie czuć się z tą osobą dobrze. Przy nagrywaniu ostatniego albumu to właśnie piosenki podyktowały wszystko i okazało się, że... muszę zmienić zespół. To było zaskoczenie również dla mnie samego. Nie planowałem niczego takiego, po prostu tak się wszystko potoczyło. Zaczęło się od wspólnego jammowania, a już chwilę potem wydarzenia nabrały szybkiego tempa. Od razu chciałem, żeby powstał z tego album.
Jak się słucha płyt "Three" czy "Sunrise Over Sea", wyczuwa się bardzo przyjemny klimat - coś w rodzaju swobody, zażyłości między starymi kumplami, jakbyście zwyczajnie sobie jammowali. Nie boisz się, że nowa płyta może się nieco różnić od poprzednich?
Jej siłą są kompozycje, bo to na nich opiera się całość. Jest na pewno bardziej skoncentrowana, ma większą moc przekazu. W utworach jest mniej nakładanych na siebie partii - jest po prostu oszczędniej, ponieważ postawiliśmy bardziej na samą kompozycję i aranżację. Choć znaliśmy się krótko, stworzyliśmy świetnie zgrany zespół: ja, Nicky Bomba (perkusja), Byron Luiters z Ray Mann Three (bas) i producenci. Między nami od razu pojawiła się odpowiednia chemia, która pozwoliła nam razem tworzyć. To było wręcz jak magia. Po prostu graliśmy tak, jakbyśmy się znali od dwudziestu lat.
Jak sam przyznałeś, Jimi Hendrix był dla ciebie inspiracją. Jednak bardziej interesuje cię jego twórczość z czasów Band Of Gypsies...
Zdecydowanie tak! Świetnie im wychodziło akcentowanie słabszych części taktów - robili to naprawdę bezbłędnie.
Czy płyta "April Uprising" będzie co najmniej tak zróżnicowana stylistycznie jak twoje poprzednie wydawnictwa?
Ta płyta nie jest bardzo jednoznaczna brzmieniowo. Znalazły się na niej zarówno utwory mroczne, jak i kompozycje lekkie i pogodne. Niektóre poruszają poważne tematy zaczerpnięte z życia: jest na przykład kompozycja o nastoletniej dziewczynie, która znalazła się w Hollywood, jest utwór opowiadający o tym, jak żona opuszcza męża i zabiera ze sobą dzieci, są też piosenki o rewolucji, o odkrywaniu samego siebie...
No właśnie, ty odkrywałeś siebie, grając na ulicy, i w ten sposób zarabiałeś na życie. To musiała być ciężka praca. Uważasz, że każdy muzyk powinien przejść podobną szkołę?
Rzeczywiście zaczynałem od grania na ulicy, ale pisania dobrych piosenek nauczyłem się jakieś dwanaście lat później. Nie ma tu żadnej reguły. Są ludzie, którzy nigdy nie byli grajkami ulicznymi, ale komponują genialne utwory. Nie uważam, żeby każdy muzyk musiał najpierw grać na ulicy. Choć czasem dobrze jest wyjść do ludzi i zobaczyć, czy to, co robisz, do nich w ogóle trafia. Przechodnie dadzą ci pieniądze, jeśli czują się do tego zmuszeni. Jeśli twoja muzyka im się podoba, zatrzymają się, żeby posłuchać, a czasem kupią twoją płytę. W każdym razie staną na chwilę. Można ich zatrzymać w pół drogi swoją muzyką. To wspaniałe. Mnie wiele nauczyło granie na ulicy.
Minęło zaledwie kilka lat od twoich ulicznych doświadczeń, a ty już otwierałeś koncerty Johna Mayera. Czy było to dla ciebie ważne doświadczenie? Czego nauczyłeś się od Johna? W końcu to jedno z największych nazwisk wśród współczesnych gitarzystów...
Cóż, John jest doskonałym kompozytorem i świetnym gitarzystą, ale obawiam się, że jego styl gry do mnie nie przemawia. Jest bardzo dobry w tym, co robi, ale wywodzi się ze szkoły Steviego Raya Vaughana, a to nie jest dokładnie moja para kaloszy. Nigdy nie udało mi się odnaleźć inspiracji w jego grze. W żaden sposób mnie nie poruszyła. Szukałem inspiracji zupełnie gdzie indziej: uwielbiam Hendriksa, jestem wielkim fanem Tony’ego McManusa, ale też nigdy nie chciałem mieć dokładnie takiego samego brzmienia, jak oni. Chciałem odnaleźć swój własny styl. Dużo więcej inspiracji czerpię z gry jakiegoś beatboxera, celtyckiego skrzypka czy dudziarza.
Muzyka celtycka jest dla ciebie ważna?
W mojej muzyce słychać bardzo wiele celtyckich wpływów. Interesuje mnie też muzyka z Bliskiego Wschodu. Kocham bluegrass, chociaż za każdym razem, kiedy tak gram, myślę o reggae i disco. Najważniejsze jest jednak to, że mając w ręku gitarę, zawsze staram się używać jej jak perkusji.
Lubisz używać otwartych strojów. Czy to upodobanie wzięło się z klasycznego rocka?
Tak, z pewnością. W momencie, kiedy zaczniesz używać otwartych strojów, masz tylko dwie drogi: celtycką albo wschodnią. Myślę, że właśnie w ten sposób Jimmy Page odkrył swoje brzmienie. Ja odkryłem te stroje, kiedy miałem dwadzieścia jeden lat.
Twoja fundacja pomaga wielu muzykom, szczególnie w Australii. Artykuł o tobie ukazał się nawet w magazynie "Rich List". Określono cię tam mianem "hipis-milioner". Co ty na to?
Jestem hipisem-milionerem? Widzę, że naczytałeś się o mnie jakichś sensacyjnych artykułów, które niekoniecznie są prawdziwe (śmiech). W okresie mojej młodości lokalny przemysł muzyczny bardzo mnie wspierał - dostałem wiele grantów, które bardzo pomogły mi w późniejszej karierze. Gdy zacząłem sam robić prawdziwą karierę i dobrze zarabiać, wówczas zdecydowałem, że teraz jest moja kolej, aby pomóc innym. Sześć lat temu, wraz z żoną Danielle, założyłem fundację o nazwie The JB Seed, która ma na celu wspieranie młodych, utalentowanych artystów. Pomagamy twórcom, którym trudno jest się przebić i zaistnieć w przemyśle muzycznym.
Czyli jesteś społecznikiem?
Na pewno tak. Dużo jeżdżę po świecie i spotykam wielu wspaniałych muzyków, o których nikt nie słyszał. A co by się stało, gdyby więcej osób miało możliwość poznania ich twórczości? Myślę, że scena muzyczna byłaby wtedy zdrowsza, prawdziwsza i bardziej kolorowa. Może nie bylibyśmy narażeni na cały ten chłam, który w telewizji uważany jest za muzykę. Pomyśleliśmy z żoną, że dobrze byłoby pomóc artystom w zdobyciu przez nich większej niezależności. W ten sposób mogliby skupić się na swojej pracy, więcej tworzyć i mieć faktyczny wpływ na szeroko rozumianą kulturę. Osobiście uważam, że to najważniejsza sprawa. Woda sodowa nigdy nie uderzyła mi do głowy i to, co robię, wynika z prawdziwej potrzeby pomagania innym - są to odruchy altruistyczne i mogę powiedzieć, że jestem filantropem. Chcę się odpłacić społeczeństwu, któremu bardzo dużo zawdzięczam.
Australia nie jest kuźnią talentów muzycznych - przynajmniej takich, o których słyszy cały świat. Pracowałeś ciężko i udało ci się zaistnieć nie tylko w Australii, ale dosłownie tysiące mil dalej...
Australia wiele mnie nauczyła, to dzięki zdobytym doświadczeniom mogłem próbować dalej. To dobre pole doświadczalne. Jej populacja wynosi tylko 20 milionów mieszkańców i jak na tę liczbę scena muzyczna jest bardzo bogata. Jeśli robi się coś dobrze, ludzie szybko się o tym dowiadują. Wyjście ze swoją muzyką poza granice własnego kraju to zupełnie inna sprawa. Wymagało to ode mnie dużo wysiłku. Siedem czy osiem lat koncertowałem na innych kontynentach, zanim się przebiłem ze swoją twórczością. Trzeba bardzo ciężko pracować, żeby popularyzować dobrą muzykę. Bardzo wiele kanałów, którymi można było taką właśnie muzykę rozpowszechniać, zostało zapchanych przez... banalną komercyjną papkę. Dlatego teraz trzeba pracować podwójnie ciężko. Takie są czasy.
Twoja muzyka jest bardzo świeża i przepełniona entuzjazmem, bardzo przyjemnie się jej słucha. Jak ci się udaje tworzyć tak przekonujące utwory?
Za zwięzłą odpowiedź niech służy powiedzenie: same hity, żadnych wypełniaczy! (ang. all killer, no filler!). Eliminujemy cały tłuszczyk, czyli to, co jest niepotrzebne. W dużej mierze bierzemy przykład z Boba Marleya i The Beatles: staramy się, żeby wszystko, co robimy, było wyjątkowe. Chodzi o intensywność i o to, żeby grać z przekonaniem. Ale też bardzo ważne są teksty. Dążymy do tego, żeby były one poetyckie. Potem to wszystko dopracowujemy i w rezultacie otrzymujemy coś intensywnego i prawdziwego.
Miałeś dredy i bródkę, przez co przypominałeś nieco Jacka Sparrowa. Czy pozbycie się dredów oznacza, że wkraczasz w nowy, bardziej dojrzały rozdział swojego życia?
Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Po prostu po dwunastu latach noszenia dredów trochę mi się znudziły. Jeśli chodzi o muzykę, to jestem szczęśliwy, że ludziom podoba się to, co robię, ale ja nie robię tego dla zdobycia popularności. Nagrywam płyty, bo to sprawia mi przyjemność - robię to przede wszystkim dla siebie.
CiaranTracey
SPRZĘT BUTLERA
Butler ma starannie dobrany sprzęt, który zbierał przez całe lata. Chociaż ostatnio grywał na gitarze Fender Telecaster Custom, jest wierny instrumentom akustycznym. "Na wszystkich moich gitarach akustycznych mam dwa wyjścia. Do jednego doprowadzony jest sygnał z przetwornika elektromagnetycznego Seymour Duncan Mag Mic, który posiada zintegrowany mikrofon, a do drugiego dociera sygnał z przetwornika piezo w mostku. Dalej, po zmiksowaniu, dźwięk zostaje przepuszczony przez preamp, z którego trafia do miksera. Oprócz tego rozdzielam sygnał i kieruję go do Tube Screamera, pedału głośności oraz wzmacniacza Marshall JMP Super Lead, żeby uzyskać dobry przester. Wszystko to mogę zrobić, wykorzystując tylko jeden DI-Box. Jeśli chodzi o gitary dwunastostrunowe, gram na instrumentach marki Maton, natomiast gitary sześciostrunowe to głównie Larivée. Mam też gitarę National z metalowymi strunami i kilka banjo". Na pytanie, czy najpierw sięgnął po banjo, czy po gitarę Butler odpowiada: "Na banjo przyszedł czas trochę później. Miałem banjo wcześniej, ale leżało w kącie. Dopiero gdy usłyszałem drugą płytę Gilliana Welcha »Hell Among The Yearlings«, a nieco później album »Time (The Revelator)«, kompletnie mi odbiło na punkcie tego instrumentu".