Wywiady
Wojtek Stanisz

To muzyk i kompozytor o zdecydowanie młodej metryce, ale niech ta niska liczba w jego dowodzie osobistym nikogo nie zmyli, bo o jego profesjonalizmie można by śmiało napisać z renesansowym przepychem, że jest artystą świadomym na miarę włoskiego odrodzenia.

2025-01-17

Nie dość, że potrafi świetnie grać na basie, liderować własnemu kwartetowi, edukować to będąc w stanie wyższej konieczności prawdopodobnie potrafi ujarzmić F-16, rozbroić granat, a nawet odprawić mszę w Częstochowie. W tym lekko satyrycznym tonie chcę z szacunkiem do rzeczonego talentu podkreślić czerwonym wężykiem nadobną myśl strategiczną iż dzięki sile nadprzyrodzonej mamy w rodzimej przestrzeni muzycznej diablo utalentowanego muzyka któremu w sercu gra synkopa z ludzką twarzą. Ten właśnie przelot znajdziecie Państwo na debiutanckim, w pełni autorskim krążku Wojtka zatytułowanym „Szuflandia” (wydanie 2023), o którym rozmawiam z twórcą nie stroniąc w pytaniach od niezbędnych sytuacji sprawczych. A zatem poganiany czasu batem (tzn. formatem), pora zacząć przesłuchanie zadając sidemanowi pierwsze pytanie.

Wojtek, opowiedz proszę trochę o sobie. Skąd jesteś? Czy masz Immunitet albo nóż sprężynowy?etc. (śmiech)

Wywodzę się z włókienniczego miasta Łodzi, gdzie potencjalny nożownik może czaić się za każdym rogiem, ale nie o tym. W moim domu rodzinnym tata hobbystycznie grał na gitarze elektrycznej i basie. Ilość Jolan w mieszkaniu (dwie elektryczne i jedna basowa) przełożyła się w 100% na ilość grających potomków ponieważ, moi starsi bracia również grają na gitarach. Po wykonaniu obowiązków zawodowych realizują się w heavy metalowym zespole Mad Teacher. Sam też chciałem być gitarzystą elektrycznym, ale jak widać zostałem basistą – w myśl pewnego znanego powiedzenia.

Kiedy rozpocząłeś swoją edukację muzyczną i kto był jej inspiratorem – rodzice, koledzy, Led Zeppelin, SRV czy może Marcus Miller albo Jaco Pastorius?

Ostatnio obliczyłem, że na basie gram już 20 lat, nie powiem było to dla mnie zaskoczenie bo „nie liczę godzin i lat” (śmiech). Jak już wspomniałem wszystko zaczęło się w domu rodzinnym. Skończyłem szkołę muzyczną pierwszego stopnia na gitarze basowej, co jest swoistym ewenementem, a wszystko za sprawą pomyłki administracyjnej, ponieważ taki instrument nie jest przewidziany w programie do szkół muzycznych pierwszego stopnia. Oprócz tego jestem absolwentem wydziału jazzu AM w Łodzi oraz wielokrotnie uczestniczyłem w rozmaitych warsztatach muzycznych w naszym kraju. W moim przypadku ewolucja zainteresowań muzycznych rozpoczęła się od muzyki rockowej, co następnie przerodziło się w zamiłowanie do muzyki disco/ funk lat 70., aż finalnie dotarłem do „brzegów jazzu”. Do dziś słucham muzyki nie przywiązując specjalnej uwagi do gatunków i uważam, że szufladkowanie muzyki w dzisiejszych czasach jest trudnym zadaniem. Przeplatające się gatunki i wpływy uniemożliwiają dokładne określenie stylistyki wielu z współczesnych dzieł muzycznych.

Z jednej strony jesteś znany ze współpracy z wykonawcami nurtu POP jak Varius Manx, Andrzej Piaseczny, a z drugiej utożsamiany z takimi gigantami muzyki fusion jak Krzysztof Ścierański czy Jacek Królik zwłaszcza jego wspaniały projekt Orchestral R.O.C.K. którego byleś basowym filarem. Czy zapomniałem o kimś równie ważnym w tym zacnym gronie?

Każdy artysta, z którym kiedykolwiek stanąłem na estradzie jest ważnym w mojej muzycznej drodze. Obawiam się, że wymienienie wszystkich byłoby bardzo trudne, ale niektórzy z nich trwale zapisali się w mojej pamięci. W tym roku zagrałem kilka bardzo fajnych koncertów w zespole Małgorzaty Ostrowskiej - okazało się, że muzyka rockowa, od której zaczynałem dalej krąży w moich żyłach i sprawia mi kupę frajdy. Przy okazji różnych wydarzeń jazzowych mogłem stanąć na scenie u boku takich sław jak Randy Brecker, Wolfgang Muthspiel czy Adam Bałdych. W ramach współpracy z orkiestrami miałem przyjemność akompaniować artystom takim jak: Krystyna Prońko, Alicja Majewska, Piotr Cugowski, Andrzej Krzywy, Kasia Moś, Janusz Radek.

Zwłaszcza Orchestral R.O.C.K. to było niezwykłe przedsięwzięcie artystyczno-muzyczne na polskiej scenie które nie doczekało się niestety kontynuacji nad czym osobiście ubolewam bo to był projekt absolutnie eksportowy. Jak Ty po kilku latach, które upłynęły od dnia premiery (przyp. Kraków / Teatr Variete, 2019) wspominasz ten intensywny czas. Było ci łatwiej grać w rockowej orkiestrze czy liderować własnemu zespołowi przy nagraniu płyty?

W kwestii Orchestral R.O.C.K. wszystko swój początek miało dwa lata wcześniej kiedy wykonaliśmy dwa koncerty w AM w Łodzi. Repertuar pokrywał się w dużej mierze z tym, który wykonaliśmy na koncertach w Krakowie. Dla mnie było to duże wyróżnienie i wyzwanie. Do projektu zaprosił mnie Wojtek Lemański, który również znalazł swoje miejsce na mojej płycie. Pamiętam dzień, w którym Wojtek zaproponował mi udział w projekcie u boku Jacka Królika – radość była wprost proporcjonalna do strachu, który czułem po otwarciu pierwszych nut (śmiech). Zadania postawione przez Ciebie na szali zdecydowanie różnią się od siebie specyfiką. Jako lider ponosisz odpowiedzialność za podejmowane przez siebie decyzje, jako muzyk orkiestrowy w dużej mierze odpowiadasz za wykonanie partii zapisanych przez aranżera, ale masz też faktyczny wpływ na ich finalne brzmienie. Jednym zaskakującym niuansem były dla mnie różnice w postrzeganiu czasu w trakcie wykonywanych utworów. Jacek i ja jako muzycy z rozrywkowym backgroundem spędziliśmy sporo czasu grając z perkusistami lub metronomem, z kolei muzyk klasyczny doskonali się w jak najlepszym rozumieniu gestów dyrygenta. W wykonywanym materiale nie brakowało niespodzianek metrycznych, a jednocześnie w składzie orkiestry nie znalazł się żaden instrument perkusyjny. Dla mnie była to cenna nauka elastyczności, która jest jednym z filarów dobrego sidemana.

To bardzo ciekawe co mówisz, ale Orchestral R.O.C.K. to niestety już czas przeszły dokonany, choć uparcie nie przestaję mieć nadziei na reaktywację. Jak myślisz czy istnieje realna szansa, że to się stanie?

Bardzo bym sobie tego życzył. Występowanie w tak dużym aparacie wykonawczym, w towarzystwie takich muzyków to dla mnie czysta przyjemność. Niestety charakterystyka tego projektu jest dość niszowa, a rozmiar przedsięwzięcia jest przeciwieństwem niszowości. Ostatnio ukazała się płyta Orkiestry Primuz z zespołem The Aristocrats, która jest pokłosiem tego projektu. Cieszę się że miałem swój mały udział w tym sukcesie i optymistycznie patrzę w przyszłość z nadzieją na możliwość wykonania tego materiału.

Natomiast teraz mamy nowe rozdanie w postaci twojego albumu „Szuflandia”, który na pierwszy rzut oka swoją sugestywną estetyką opakowania przywołuje nie tylko analogię z popularnym w 1987 roku filmem „Kingsajz”, ale podsyca ciekawość co skrywają twoje muzyczne szuflady. Czy tytułowa „Szuflandia” to skojarzenie komediowe czy też skrót myślowy od teksańskiego stylu gitarowego, a może odniesienie do aptecznych regałów z okresu PRL-owskiego, które zainspirowały Juliusza Machulskiego?

Bardzo dobrze kombinujesz! Dla mnie ten tytuł ma dokładnie tyle znaczeń ile jestem w stanie wymyślić – i do tego samego zachęcam słuchaczy – żeby znaleźć swoją własną Szuflandię. Poszukując nazwy płyty zdecydowałem się skorzystać z tytułu jednego z utworów – niektóre są dość specyficzne i ich pochodzenie zna tylko wąskie grono bliskich mi osób. Wybór padł na utwór, który swój tytuł zawdzięcza: grze słów i rytmowi shuffle – słyszanemu przez cały czas jego trwania. Z czasem, myśląc o tym tytule przypominały mi się kolejne wątki mojego życia. Moja babcia jest emerytowaną farmaceutką, doskonale pamiętam zapach starych aptek i to, że każda z nich w oczach małego chłopca była „szufladkową krainą”. Oprócz tego w wolnych chwilach mam naturalne ciągoty do różnych rozważań. Szufladkowanie jest dość rozległym tematem, każdy z nas go używa. Jest ono wygodne i ułatwia nam życie w wielu aspektach, ale w mojej opinii paradoksalnie nie zawsze podpowiada nam najlepsze rozwiązania. Do możliwych interpretacji nazwy płyty można dodać wspomniane wcześniej: szufladkowanie gatunków muzycznych, wspaniały tytuł polskiej szkoły filmowej czy chociażby pisanie piosenek „do szuflady”.

Jak scharakteryzował byś tych 9 autorskich kompozycji i jak przebiegał proces twórczy. Był burzliwy jak przy czarnym albumie Metalliki czy poszło gładko?

Jeśli miałbym opisać to w dwóch słowach to użyłbym sformułowania „przystępne fusion”. Pomysły z niektórych utworów przeleżały w „szufladzie” około 10 lat. Punktem wzmożonej mobilizacji do ukończenia materiału był mój egzamin magisterski, na którym poprzysiągłem sobie wykonać autorski repertuar. Kompozycja sama w sobie jest piękną sztuką, która wymaga codziennej praktyki, tak samo jak ćwiczenie na instrumencie. Boleśnie przekonałem się o tym kończąc materiał na płytę, ale dzięki temu wiem, nad czym pracować – w czym chciałbym być lepszym. Jednym z wątków, wartym wspomnienia są moje pokraczne (przeprosiny?) tłumaczenia, które zawsze towarzyszyły prezentacji nowych utworów chłopakom (śmiech). Gdyby nie oni, ich cierpliwość, kreatywność i wiara (której jak widać mi na tamtym etapie brakowało) płyta nie ujrzałaby światła dziennego. Jestem im cholernie wdzięczny.

To, co od razu zachwyca po otwarciu pierwszej szuflady, to świetne partie skrzypiec Mateusza Smoczyńskiego, violinisty doskonałego i ten popis pobudza ciekawość całości, więc czas przedstawić zespół oraz gości, którzy wzięli udział w nagraniu albumu.

Macierzysty skład kwartetu to: Piotr Wieczorek (gitara elektryczna i banjo), Marcin Jagiełło (instrumenty klawiszowe) oraz Jan Szkudlarek (perkusja). Tak jak wspomniałem, bardzo się cieszę, że mam chłopaków nie tylko jako muzyków, ale także jako przyjaciół – to dla mnie bardzo ważne i wywarło to pozytywny wpływ na ostateczny kształt nagrań. Wśród gości, którzy zaszczycili mnie swoim talentem, oprócz wspomnianego wcześniej Mateusza Smoczyńskiego znaleźli się: znakomity gitarzysta Wiktor Tatarek – uznany sideman znany z współpracy z zespołem Brathanki, Wojtek Lemański wcześniej wspomniany kompozytor i aranżer, który zaaranżował partie kwartetu wiolonczelowego Barells Cello Quartet w utworze „Flajho”, oraz perkusjonalista Wojtek Kidoń. Bardzo się cieszę z efektów naszej pracy, ale też naszych interakcji (i to nie tylko przy pracach nad płytą).

W kompozycji nr 4 „Reqiuem for Unknown” jest przepiękna partia gitary zagrana przez? No właśnie kto tam tak cudnie wymiata?

To oczywiście Wiktor Tatarek! Kto poznał Wiktora, ten wie, że jest prawdziwym człowiekiem renesansu. Oprócz wręcz astronomicznej gry na gitarze jest też genialnym realizatorem, elektronikiem, cieślą, konstruktorem – aż boję się myśleć co jeszcze potrafi! Co ciekawe, Wiktor jak sam mówi nie jest fanem grania solówek. Na szczęście nie słychać tego w trakcie jak je gra i jego nastawienie nie zmienia faktu, że robi to znakomicie. W trakcie pierwszego odsłuchu jego solówki z każdym dźwiękiem byłem coraz bardziej podekscytowany, wręcz nie mogłem się doczekać rozwinięcia następnych fraz – to samo czułem słuchając solówki Mateusza w tytułowej piosence.

Ten album to koncentracja osobowości, co jak pokazuje historia muzyki nie zawsze przekłada się na finalny sukces, a Tobie się udało. Czy trudno jest liderowi zapanować nad taką koncentracją indywidualności? Bo „Szuflandia” to dzieło spójne w całej swojej rozciągłości. Czy mając świadomość materializacji zmienił byś teraz coś jeszcze?

Od pierwszej sesji właśnie minęły dwa lata. Tak to niestety bywa, jak pracuje się nad materiałem w chwilach między innymi aktywnościami. Nie powiem, pewne rzeczy (myślę głównie o swojej grze) się zdezaktualizowały, ale wychodzę z założenia, że ten krążek to zapis mnie z przełomu 2021/2022. Mimo wszystko jestem bardzo usatysfakcjonowany z efektu końcowego. Wydaje mi się że pierwsza płyta zawsze będzie dla mnie czymś szczególnym, dlatego cieszę się, że nie wpadłem w wir ciągłego udoskonalania partii/miksu/masteru.

Takim odczuwalnym ukoronowaniem zmagań z niełatwą materia muzyczną jest przepięknie wykonana kompozycja „Flahjo” zagrana z kwartetem wiolonczelowym posiadająca fenomenalny aranż, a także następna kompozycja pt. „WHTM” z twoim popisem na basie, który również zaskakuje poetyką brzmienia w „Affection” i kilku innych miejscach. Myślę że zasadne będzie tu pytanie o ciąg dalszy, bo to instrumentalne dzieło zasługuje w najbliższej przyszłości na „młodszego brata”. A zatem czy jest miejsce w szufladzie na drugi album?

Myślę, że to tylko kwestia czasu, w trakcie ćwiczeń raz na jakiś czas zapisuję nowe pomysły w formie nagrania na dyktafon lub poprzez spisanie nut/ funkcji. Wiadomo że na takim etapie jest to jeszcze długi proces – ale jak się przekonałem – jara mnie to. Kreacja daje wspaniałe możliwości wyrażania siebie, dlatego zachęcam do tego typu aktywności i to wcale nie musi być coś bardzo wzniosłego. Część pomysłów, które możecie usłyszeć na płycie swój początek ma w „kanapowym” brzdąkaniu na basie.

Estetyka płyty oscyluje wokół szeroko pojętej stylistyki fusion, którą wykorzystujesz w bardzo ludzkim wymiarze gdyż nie testujesz cierpliwości słuchacza matematycznymi akordami tylko inteligentnie kolaborujesz z melodią jak np. w najdłuższym utworze na płycie „Arawujo”. No i to co mi się podoba w wymiarze symbolicznym to fakt, że utwór tytułowy „Szuflandia” otwiera płytę po czym ją zamyka by tajemnica została ponownie odkryta . Jednym słowem powstała piękna muzyka z metką Made in Poland więc gratuluję i pokornie dziękuję ci za rozmowę życząc na koncertowej drodze samych sojuszników.

Dziękuję serdecznie za rozmowę, wszystkiego dobrego!

SPRZĘTOLOGIA
"Jako muzyk sesyjny posiadam dużo instrumentów pokrywających różne spektra brzmieniowe. Oprócz branżowych standardów typu jazz bass i precision bass (w różnych odmianach) posiadam jeszcze syntezator oraz parę wynalazków jak basowe ukulele, Defil Rytm czy Ural 510L. Na płycie większość partii została zagrana na basie Ken Smith CR6, w utworach Flajho i WHTM używam pięciostrunowego Jazz Bassa włoskiego lutnika Claire. W części B utworu Matthew można usłyszeć fretless Spectora – jest to 6 strunowy bas z serii Legend. W kwestii brzmienia basówki to użyliśmy dwóch źródeł: Sansampa (linia) i starego Fendera Bassmana (mikrofon), który jest na wyposażeniu studia The Boogie Town. Od niedawna posiadam Ampega B25 z 1970 roku, którego odrestaurował mój tata. Powiem szczerze nigdy nie byłem szczególnym entuzjastą lampowych konstrukcji, ale ten Ampeg mnie odmienił. Odkąd go mam nagrałem na nim dwie płyty i nie wyobrażam sobie już żadnych nagrań bez niego.”

 

Zdjęcia: Piotr Lewandowski