Wywiady
Greta Van Fleet

Po najbardziej surowym trzecim albumie, ‘Starcatcher’, który został oceniony jako najlepsze dzieło old-soul rockowców z Michigan, Jake Kiszka wspomina zakaz używania starych wzmacniaczy w studiu, odrzucanie porównań do Led Zeppelin i wojnę z braćmi w rodzinnym garażu…

Magazyn Gitarzysta
2024-05-06

W 2018 roku, kiedy Robert Plant został zapytany, którą z nowoczesnych rockowych nadziei ceni, były wokalista Led Zeppelin wypowiedział dość dwuznaczny komplement: „Jest zespół w Detroit o nazwie Greta Van Fleet. Piękny wokalista – i pożyczył to od kogoś, kogo bardzo dobrze znam. Oni są ‘Led Zeppelin I’...” To zdanie rockowa prasa powtarzała ad infinitum – jakkolwiek redukcyjnie to brzmiało dla jednego z najlepszych młodych przedstawicieli gatunku. Prawda jest taka, że kiedy bliźniacy z Michigan, Josh (wokal) i Jake (gitara), wraz z młodszym bratem Samem (bas), założyli Gretę w rodzinnym garażu pół dekady wcześniej, nie można było zaprzeczyć, że w ich brzmieniu były geny klasyków rocka. Jednak żaden z braci nie zaprzeczał wpływom, a porównania z pewnością im nie zaszkodziły: EPka z 2017 roku ‘From The Fires’ wygrała Grammy dla najlepszego rockowego albumu, a zarówno ‘Anthem Of The Peaceful Army’ z 2018 roku, jak i ‘The Battle At Garden’s Gate’ z 2021 roku, były wspaniałymi intruzami wśród popu pisanych przez komitety na liście Billboard Top 10.

Jak przypomina dzisiaj Jake, z trzecim albumem, ‘Starcatcher’ – krążkiem, który celowo stawiał na autentyczność zamiast na ‘polerowane’ brzmienie – Greta umocniła swoją pozycję, oddalając się od swoich muzycznych inspiracji z lat 70., z fakturą gitarową, która wykracza poza cień Page’a.

Chcieliście bardziej ‘garażowego’ brzmienia dla ‘Starcatcher’. Jaki był powód?

Myślę, że chodziło o spontaniczność. W przeszłości zazwyczaj wyjeżdżaliśmy gdzieś na odludzie i pisaliśmy muzę w środku lasu lub w górach. Dema zwykle były przesadzone. Zaczęły brzmieć jak gotowy album, zanim stamtąd wracaliśmy, a czasami niemożliwe było odtworzenie w studio tego początkowego entuzjazmu. Z ‘Starcatcher’ poszliśmy prosto do studia z podstawowymi koncepcjami i łapaliśmy utwory na taśmę tak, jakby spadały. Więc to było jak narodziny w ogniu.

Jakie są Twoje wspomnienia z dorastania w rodzinnym garażu z Joshem i Samem?

Wojna [śmiech]. To nie była cicha strona frontu, mogę ci to powiedzieć. Mieliśmy wtedy dużo sparingów. Teraz mogę patrzeć na to z większym sentymentem – to jest dość romantyczne. Pamiętam, jak będąc dzieckiem grałem na mojej pierwszej gitarze w tym garażu, marząc jak to wszystko może wyglądać w przyszłości. Myślę, że właśnie to chcieliśmy osiągnąć tym albumem – wrócić i uchwycić tę esencję. To bardzo żywa płyta, wiesz?

Jak sukces zespołu wpłynął na wasze relacje?

Faktycznie zbliżył nas do siebie. Myślę, że definicja brata zmienia się, gdy opuszczasz dom, i nagle zdajesz sobie sprawę, że to ty i twoi bracia przeciwko światu. To staje się nowym związkiem. Wiem, że jest mitologia wielu grup z braćmi, w których coś poszło nie tak. To może być dość wymagająca chemia.

Czy graliście trudne koncerty na początku kariery?

Pamiętam, że graliśmy wiele koncertów dla motocyklistów w Michigan, gdzie pojawialiśmy się, a oni prowadzili show za pomocą generatora, strzelając w powietrze – jak w scenie z ‘Easy Rider’ czy coś w tym rodzaju. Byliśmy wszyscy młodzi i było to dość przerażające. Ale to byli tacy ludzie, którzy zawsze stali za tobą murem. Na przykład mówili: „Jeśli kiedykolwiek będziesz miał problem, zadzwoń do nas.” Pewnego razu, gang motocyklowy przyszedł na nasz koncert w Saginaw, potem pojawił się rywalizujący gang wybuchła walka, a my po prostu graliśmy dalej.

Jakie są twoje ulubione momenty gitarowe na ‘Starcatcher’?

Jest pewna prostota w ‘Sacred The Thread’, ale jest tam też dużo rdzenia. Wiesz, hedonizm za tym stoi, czysty terror – to jest agresywne. Tym razem było naprawdę interesujące tworzyć te instrumentalne partie na gitarze. Osobiście osiągnąłem wiele nowych kamieni milowych. Mam na myśli m.in. to, że na ‘Fate Of The Faithful’ użyłem B-Bender Telecastera. ‘The Falling Sky’ jest w DADGAD, ‘The Archer’ w otwartym C. Jest nawet orkiestrowe podejście w ‘Meeting The Master’ – czułem się, jakbym aranżował partie smyczkowe.

Czy eksperymentowanie w ten sposób jest dobrym sposobem, aby Twoja gra na gitarze nie stała się wtórna?

Zawsze staram się złamać rytm, patrzeć na różne gatunki w poszukiwaniu inspiracji. Prawdę mówiąc, gdy mam problem, tkwiąc w obszarze, w którym byłem wcześniej, mogę sięgnąć po muzykę klasyczną. Często używałem na przykład ‘Nocy na łysej górze’ Musorgskiego, aby wyjść z trudnych sytuacji. Albo Chopina. Albo Bacha. Romantyczny sposób patrzenia na to, to jakby rzeźbienie. Gdy jesteś w trudnej sytuacji, gdy myślisz, że riff został już zagrany, jest mnóstwo sposobów, aby ukształtować go na nowo w coś bardziej interesującego. Riff ma wiele warstw. Jeśli zagrać ‘Seven Nation Army’ jesteś blisko, ale to nie jest dokładnie jak Jack White. Bo zawsze jest tam jakiś niuans. Jest rdzeń. Jest dusza. A potem jest serce, głowa i struny. Każdy zagra to inaczej. To kolejna fascynująca rzecz – uwielbiam obserwować, jak ludzie grają moje partie gitary i słuchać ich interpretacji.

Jakie były Twoje główne gitary na tym albumie?

To było dość szalone – ale było ich dużo. To było naprawdę eklektyczne. Ten mój znajomy, właściciel Chicago Music Exchange, powiedziałem mu, że robię płytę i zapytałem, czy mógłby przysłać trochę gitar. A on na to: „Jasne, zaraz załaduję ciężarówkę i prześlę około 20 niezwykle interesujących, vintage’owych instrumentów”. Więc pojechaliśmy do RCA Studio A, które jest ogromnym studiem w Nashville – tam nagrywali Elvis i Sinatra – i położyłem wszystkie te futerały na ziemi. Otworzyłem wszystkie. A potem szliśmy utwór po utworze.

Która z nich była najlepsza?

Przysłał czwartą 335, jaką kiedykolwiek zrobiono. Dosłownie zniszczyła każdą gitarę, którą producent Dave Cobb miał w studiu. Chciał ją kupić. Ja też chciałem ją kupić. A mój znajomy na to: „No cóż, to jak eksponat muzealny, więc nie możecie”. Były stare Tele, użyłem Strata do niektórych solówek – zwyczajnie podchodziłem, brałem inną gitarę i to było całkowicie losowe, po prostu z nią pracowałem. To było częścią mojego procesu na tym albumie. To nie była kwestia używania mojej ulubionej, tak zwanej ‘numer jeden’, ’61 Les Paul. Było tak,: „No dobrze, będę walczyć z czymkolwiek, co wezmę do ręki i podłączę do czegoś.” Na tym albumie to nie byłem ja, forsujący te barwy lub próbujący skomponować to, co słyszałem w głowie. To było na odwrót. Sprzęt sugerował mi, w którym kierunku mam pójść.

 

TO BRZMI TROCHĘ JAK ZEPPELIN’. CZĘSTO SŁYSZAŁEŚ TO ODNIESIENIE. ALE CZAS MIJA, STARZEJESZ SIĘ, NASTĘPUJE EWOLUCJA W TYM, CO ROBISZ, POJAWIA SIĘ ‘STARCATCHER’ I ZDECYDOWANIE BRZMI TAK JAK GRETA VAN FLEET, BEZ CIENIA WĄTPLIWOŚCI

 

A co z Twoimi wzmacniaczami i efektami na ‘Starcatcher’?

Robiłem to już na poprzednim albumie, gdzie eksperymentowałem, grając solówkę na gitarze, a potem bawiąc się pokrętłami efektu podczas nagrywania, kiedy dostajesz wszystkie te zmieniające się detale. To staje się jak ludzki głos – możesz przez to przemawiać, co jest naprawdę psychodeliczne. Używałem dużo sprzętu Universal Audio i świetnie się bawiliśmy, pchając przedwzmacniacze na samym ’boardzie. Jeśli chodzi o wzmacniacze, to był tam blond Fender Bassman i Princeton „Silverface”, oba vintage. Magnatone Twilighter i Vox AC30, które zwykle mam w studiu podczas nagrań. Ale ten album był szczególnie interesujący, ponieważ ograniczyłem się tylko do używania wzmacniaczy combo.

Jaki był powód tej decyzji?

Myślę, że jeden powód to ograniczenie. Drugi to, że wiele wczesnych świetnych płyt, które wszyscy kochamy – te dźwięki pochodziły właśnie z konstrukcji typu combo. Używałem paczek 4x12 i ciężkich głów Marshalla, ale to z czasem wydawało się niepotrzebne – taki setup po prostu przesuwa tyle powietrza, nawet te o niższej mocy. Za dużo. Umieszczanie mikrofonów przy wzmacniaczach combo było też nowością dla mnie. Było moim celem, by każda piosenka była radykalnie różna od poprzedniej. Jak przykładowo, możesz dojść do mostu piosenki, a dźwięk staje się naprawdę przestrzenny i szalony. Więc było to dość przestrzenne: mikrofonowałem z jednym blisko, jednym dwa stopy dalej, jednym pięć stóp dalej, a potem mikrofonem pokojowym. A potem jakoś to mieszałem. Z tego co pamiętam, na albumie nie użyłem pogłosu. Jeśli na gitarze słychać pogłos, to jest to właściwie sam pokój studyjny w RCA.

Twój ’61 to technicznie Les Paul, ale z kształtem korpusu SG. Co przyciągnęło Cię do tego dwurożnego formatu?

Pamiętam, jak oglądałem Erica Claptona grającego z Cream, gdy byłem dzieckiem. To było jak interwencja – było to dla mnie przełomowe. Zdecydowanie Pete Townshend. Miałem starą kasetę z koncertem The Who’s Live At Leeds – pierwsza prawdziwa gitara, którą miałem, to był SG Standard z P-90, a to właśnie Townshend używał na tym koncercie. Pamiętam, jak będąc dzieckiem, po prostu wziąłem SG i spodobała mi się jego waga i właściwości manualne. Podobało mi się to, że była masywna. Mój tata zabierał mnie do sklepów z gitarami, pamiętam, że byłem w Guitar Center w Saginaw, Michigan. Grałem ‘Sunshine Of Your Love’ na SG i jakiś starszy facet wyszedł zza rogu i powiedział: „Cholera, to było całkiem dobre. Myślałem, że będziesz jakimś starszym gościem, takim jak ja, a ty masz… co, 14 lat?”

Czy uważasz, że SG otrząsnęła się ze swojego wizerunku gitary heavy metalowej?

Człowieku, historia SG jest wszędzie. Pojawiło się trochę tego modelu w nietypowych miejscach. Myślę, że z niektórymi gitarami jest już tak, że zaczynają być kojarzone z określonymi gatunkami. Jak Jackson czy Dean – będą po stronie metalu/thrashu. Ale SG to jeden z tych instrumentów, które zostały stworzone – jak Les Paul, Strat czy Telecaster – w złotym wieku gitary. I ponieważ model SG jest już tak długo, po prostu zaczął pasować wszędzie.

Mówiłeś, że studiowałeś grę Jimmy'ego Page'a w sposób niemalże naukowy?

Była garść gitarzystów, z którymi to robiłem. Clapton był jednym z nich. Hendrix, ze strony amerykańskiej. W pewnym momencie to przechodzi w filozofię. To było jak żyć i oddychać danym gitarzystą w pewnym momencie. Page był jednym z tych gości, gdzie jeśli grałem utwór Zeppelin, starałem się przejść dokładnie przez to samo co on – co myślał, kiedy komponował tę piosenkę, co czuł grając ją. Mogłem myśleć dokładnie jak on, czy Hendrix, czy ktoś inny. Bo jeśli spędzasz z tym wystarczająco dużo czasu, to zaczyna się jakby studiowanie psychologiczne postaci, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Czy kiedykolwiek spotkałeś się z Page'em?

Nie spotkałem. Byłem w bliskiej odległości. Zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu w Los Angeles i minęliśmy się w lobby o kilka minut. Nasz menedżer powiedział: „Wiesz, kto właśnie przeszedł? Jimmy Page.” Więc blisko, ale jeszcze nie do końca.

Czy uważasz, że udało Ci się zdystansować od porównań do Zeppelin z tym najnowszym albumem?

Myślę, że jeśli weźmiesz grupę kontrolną i zapytasz ich, „Czym jest dla ciebie rock and roll?”, to Zeppelin i te grupy, które położyły fundamenty, są na pewno się pojawią. To fundament. Więc nasze wczesne podejście było takie, że „Gramy muzykę znaną jako rock and roll”. To jest to, z czym się wychowaliśmy. To jest to, czego słuchamy. To nuty głęboko zakorzenione w naszym DNA. I początkowo, tak – reakcja na naszą muzę była taka, że „To brzmi trochę jak Zeppelin”. Często słyszałeś to odniesienie. Jestem pewien, że każdy zespół grający ten rodzaj muzyki otrzymuje to odniesienie bardzo często. Ale czas mija, starzejesz się, następuje ewolucja w tym, co robisz, aż w końcu dochodzisz do miejsca, w którym pojawia się ‘Starcatcher’ i zdecydowanie brzmi tak jak Greta Van Fleet, bez cienia wątpliwości.