Trudna sztuka teledysku, czyli wideografia Iron Maiden (część I)
Jestem fanem Iron Maiden od 1988 roku. Jest to dla mnie najważniejszy zespół heavy metalowy i tak już pewnie zostanie. Kolekcjonuję płyty, chodzę na koncerty, lubię i już. Ta pasja musi najwidoczniej być zaraźliwa, bo mój czteroletni syn uważa Eddiego za bohatera równego Krecikowi i Reksiowi, a to jest naprawdę coś!
Nie jestem jednak fanem bezkrytycznym - umiem obiektywnie ocenić dokonania Harrisa i spółki i przyznaję, że nie przepadam za ich wizerunkiem z dawnych lat. Jakoś te obcisłe rajtki do mnie nie przemawiały… Ale tak naprawdę uważam, że Dziewica ma tylko dwa słabe punkty - jeden to koszmarna ballada "Wasting Love", a drugi to… tzw. wideoklipy. Pamiętam jak w pradawnych czasach rzuciłem się na pierwszy klip Ironów, jeszcze na VHS, i szczęka mi opadła z… zażenowania. Od tego czasu starałem się nie oglądać żadnego obrazka Maiden (nie mówię o koncertach) więcej niż dwa razy. Teraz jednak postanowiłem się złamać. Za niecały miesiąc ukaże się nowa płyta Iron Maiden. Nie wiem, czy będzie zła, czy dobra, postanowiłem jednak umilić sobie (czyżby?) oczekiwanie obejrzeniem wszystkich klipów Maiden. Swoje spostrzeżenia postanowiłem spisać. Oto rezultat.
Pierwszy obrazek zespołu. Co ciekawe, sama piosenka jest coverem. Klip z ulubionej kategorii "musimy zrobić próbę sceniczną, więc sfilmujmy to". Otwiera on cały wór teledysków zespołu, które w ramach cięcia kosztów są po prostu scenicznym odegraniem piosenki. W tym przypadku pojawiają się jeszcze wstawki aktorskie z dwiema ognistymi paniami i Eddiem (jeszcze w gumowej masce). Generalnie wstydu nie ma. Złote ujęcie: czerwone spodnie Denisa Strattona.
Minął rok, zespół stał się popularny, co objawia się tym, że klip jest nakręcony w ten sam sposób co poprzedni i nawet na tej samej scenie, ale świateł za plecami miga więcej. Tutaj też są przerywniki filmowe, tym razem są to fragmenty starych filmów Bustera Keatona. Pamiętam, że śmieszyły mnie, kiedy miałem 15 lat, teraz trochę mniej. Złote ujęcie: ćwiekowana pieszczocha Bruce’a.
Te same stroje, ta sama pieszczocha, niemal identyczna scena. Tym razem, zamiast Bustera Keatona raczeni jesteśmy fragmentami czarno-białych horrorów, o których można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że są straszne. Podziw dla reżysera, któremu tekst piosenki skojarzył się z…Godzillą, którą też wsadził do klipa. Złote ujęcie: tańcząca na scenie para i diabeł w czerwonych rajtuzach - Nergal musi się jeszcze dużo nauczyć w kwestii wizerunku.
Udało się! Nareszcie coś innego niż scena! Klip zbudowany z ujęć zespołu grającego w studio i różnych "nastrojowych" scenek mających współgrać z tekstem o Ikarze. Owszem, ze efektów wizualnych można się naśmiewać, ale całość montażu trzyma poziom. Złote ujęcie: koszulka Harrisa w czerwone grochy i szczery uśmiech Nicko.
Znowu scena. Widać, że zespół się rozwija - więcej świateł, więcej dymu, Eddie wiszący nad perkusją. Osobną kwestią pozostaje deseń spodni Dickinsona - przerażająco true-metalowe, tęczowe romby sieją postrach. Poza tym, tradycyjne już wstawki filmowe - kolejne stare "dzieło" nawiązujące do tematu piosenki. Złote ujęcie: "dziubek" Murraya w czasie solówki.
Kapitalny przykład zmarnowania budżetu. Ktoś w obozie Maiden stwierdził, że wreszcie nadszedł czas na porządną produkcję. Są aktorzy, jest akcja, broń, kobiety, samochody i polityka. Zabrakło tylko jednego elementu - sensu. Jacyś najemnicy biorą pieniądze, facio w okularach stuka w klawisze komputera (telewizorek z zielonym ekranem), wszędzie wokół znaki kozła i symbole egipskie. Wychodzi na to, że klip opowiada o udanym zamachu łysego faraona przebranego w garnitur i sklejającego modele rakiet na sztywniaków oglądających telewizję i jedzących baraninę. Zamachu dokonuje grupa skinów w kaskach rowerowych. Uczta dla oczu. Są też ujęcia zespołu - na scenie oczywiście. Złote ujęcie: granat wyjmowany ze spodni.
Powrót do schematu. Zespół na scenie, dymu mniej, za to światła żywiej migają. Tradycyjne nawiązanie do tekstu utworu w postaci archiwalnych zdjęć z walk powietrznych nad Anglią. Nieźle, choć schemat zaczyna nużyć. Złote ujęcie: Bruce ma dżinsy! I dziurawą koszulkę…
Klasyka. Rezygnacja z niby koncertowych ujęć wyszła na dobre. Zespół też gra, ale w sali prób, ujęcia są czarno-białe, wyważone, dobra filmowa robota. Bruce daje przykład tego, czym jest gust rockowego wokalisty: luksusowy, wizytowy zegarek na ręku, a na tyłu przyciasne spodenki piłkarskie pumy. Całość okraszona wspominkowymi zdjęciami z przeszłości zespołu (m.in.wizyta w Polsce). Dobry klip. Złote ujęcie: Nicko przymierzający niemowlęcy kapelutek.
Odświeżenie formuły. Zespół wraca na scenę, ale tym razem mamy namiastkę koncertu: widać i słychać publiczność, choć piosenka jest w wersji płytowej, a nie live. Nowa scenografia, nowe stroje, jest ok. Złote ujęcie: dmuchany Eddie unosi część sceny.
Fabuła. Po złych doświadczeniach "2 Minutes…" trochę się bałem, ale nie jest tak źle. Kolejna fabularna opowieść w dorobku Maiden zaczyna się nawet sensownie -zły belfer, lekutko pchnięty przez Eddiego wpada do tajemniczych lochów. Dalej sprawa się komplikuje, bo nie da się oprzeć fabuły na kilogramie pajęczyny, dwóch jaszczurkach i mizernym pająku. Nie pomaga nawet brodaty ojciec dyrektor wpatrzony w szklaną kulę. Nie ma szału, ale da się obejrzeć. Złote ujęcie: lodówka z napisem LIFE i Eddiem w środku.
Amerykański sen. Ukłon w stronę publiczności zza Oceanu. Wzorcem były zapewne klipy Motley Crue, choć nie posunięto się za daleko. Zespół szaleje na scenie, publika macha łapkami, cycate lalki Barbie wdzięczą się na parkingu, a zdrowi farmerzy z południa mogą radośnie krzyczeć "yeah!". Złote ujęcie: Adrian z fryzurą czeskiego piłkarza.
Chwalimy się. Tamtego lata zespół grał jako główna gwiazda festiwalu w Donington. Wypadało się pochwalić stutysięczną publicznością, dostaliśmy więc kolejny koncertowy klip. Przyznaję, trochę ziewałem, choć utwór bardzo lubię. Co ciekawe, Nicko ma to samo wdzianko co w poprzednim klipie z Los Angeles. W końcu minęły dopiero dwa miesiące… Złote ujęcie: fan sikający na plakat festiwalu.
Nareszcie! Steve Harris doszedł pewnie do wniosku, że skoro i tak nie wydają na klipy dużych pieniędzy, to można wideo zrobić domowym sposobem. Chwycił za kamerę i zrobił… arcydzieło! W efekcie możemy obejrzeć całą serię zabawnych scenek z domowego studia Harrisa i podziwiać sielankowe krajobrazy brytyjskiej wsi. Steve na traktorze, Dave w strumieniu, Bruce na polu rzepaku - wszystko zabawne i swojskie, ale nie trąci disco-polo. A swoją drogą, jak oni przekonali Martina Bircha, wieloletniego producenta Maiden, do założenia skórzanych ciuchów rodem z taniego pornosa i pokazania pośladków, to chyba na zawsze zostanie tajemnicą zespołu… Złote ujęcie: całość.
Po staremu. Niestety, Steve zachęcony sukcesem "Holy Smoke" postanowił wyreżyserować "prawdziwy" klip. W przypadku Ironów oznacza to kolejny koncertowy banał. Nasz dzielny basista plamy nie dał- montaż jest sprawny, można podziwiać sceniczne wygibasy nowego gitarzysty Janicka, publika szaleje, ale co z tego? Szlak wytyczony poprzednim wideo został porzucony, a szkoda. Złote ujęcie: szaleństwa Janicka.
I w tym miejscu zrobię małą pauzę. Resztę klipów opiszę w kolejnej części, mam bowiem nieodpartą ochotę na zresetowanie wzroku przy pomocy jakiejś sympatycznej, polskiej telenoweli, w której nie ma dymu, świateł i nikt nie biega za Indianami po wzgórzach…
Up The Irons!
Michał Osuch