Są tacy ludzie, z którymi rozmowa zawsze podnosi na duchu, a ich entuzjazm i poczucie humoru odsuwa smutek i zwątpienie. Są też miejsca, gdzie ładujemy akumulatory, obcując ze sztuką i mistrzowskim warsztatem. W przypadku Mietka Jureckiego i jego studia te dwie rzeczywistości tworzą jedność i dlatego zawsze odwiedzam go z przyjemnością, zarówno „służbowo”, choćby w przypadku nagrania wywiadu, jak i prywatnie…
Trochę trudno mi zacząć rozmowę, w obliczu tego, co się dzieje dokoła.
Powszechnie znany fakt, że premier zabronił nam grać koncerty, jest dla nas katastrofą, bo muzyk jest od tego żeby grać dla publiczności. Przez kilkadziesiąt lat za pomocą muzyki dawałem ludziom radość i wzruszenia. Zabrali mi tą możliwość, a cała sytuacja jest coraz bardziej nie do wytrzymania, zwłaszcza że można zobaczyć tłok w sklepach czy w autobusach, ale grać koncertów nie wolno. To jest po prostu nielogiczne. Nie jestem od komentowania tego czy pandemia jest, czy jej nie ma – mam na ten temat zdanie, które nie nadaje się do publicznej prezentacji (śmiech). Oczywiście nie jestem lekarzem, ale staram się logicznie myśleć.
Jak znosisz powszechną izolację?
Na szczęście jestem w tej dobrej sytuacji, że mam swoje studio nagrań, gdzie przygotowuję różne rzeczy. Tutaj nagraliśmy pierwszą w historii płytę Felicjana Andrzejczaka z Budką Suflera. Czekaliśmy na to kilkadziesiąt lat. W 1982 r. zarejestrowaliśmy trzy piosenki, czyli „Jolka, Jolka pamiętasz”, „Czas ołowiu” i „Noc komety”. Rok później zabraliśmy się za kolejne utwory, ale po wstępnym ich nagraniu, gdzie Felicjan śpiewał (nawet pamiętam niektóre teksty), i po przesłuchaniu tego materiału doszliśmy do wniosku – zarówno my jako zespół, jak i Felek – że ta muzyka nie spełnia naszych oczekiwań i nie robi na nas wrażenia, więc daliśmy spokój. Po czym przez kilkadziesiąt lat Felicjan był zapraszany na nasze koncerty jako gość specjalny z tymi trzema nagranymi wcześniej „nieśmiertelnikami”. Gdy w 2019 r Romek Lipko wraz z Tomkiem Zeliszewskim postanowili reaktywować zespół Budka Suflera, przyszli kolejny raz zaprosić mnie do współpracy. Rozmowa trwała długo, ponieważ mam dobrą pamięć (śmiech). Następnie rozpoczęliśmy przygotowania do trasy koncertowej. Przed jednym z koncertów tej trasy usiedliśmy we czwórkę – Romek Lipko, Tomek Zeliszewski, Felek Andrzejczak i ja, czyli ludzie, który nagrali „Jolkę”, i doszliśmy do wniosku, że to jest skandal, że przez kilkadziesiąt lat nie nagraliśmy Felkowi płyty i że trzeba to zmienić.
Niebawem okazało się, że nie było to łatwe, ze względu na chorobę Romualda Lipko.
Z początku nie czuł się źle, zagrał całą trasę, a każdy koncert trwał około trzech godzin, bo śpiewała w nim Urszula, Izabela Trojanowska, Felicjan Andrzejczak i Robert Żarczyński, więc w sumie graliśmy około 30 przebojów. W międzyczasie Romek Lipko dowiedział się, że jest chory i wówczas powiedział, że gdyby stało się najgorsze, to ma do nas wielką prośbę - żebyśmy dalej grali, bo jego muzyka będzie jedyną rzeczą która po nim pozostanie.
Dotrzymaliście słowa i powstała płyta „10 lat samotności”, która miała premierę w listopadzie 2020 r.
Tak, ponadto 29 stycznia 2021 r. odbyła się premiera winylowej edycji, na której umieściliśmy dodatkowo jedno demo, które gra i śpiewa Romek Lipko. Dzięki temu można zrozumieć jaka jest rola zespołu w stworzeniu końcowej wersji piosenki. Na płycie „10 lat samotności” są tylko kompozycje Romka i tak też będzie na kolejnych płytach zespołu. Do wykorzystania jest jeszcze wiele nigdy wcześniej nie publikowanych piosenek Romka. Po jego śmierci za pozwoleniem jego żony Doroty pożyczyłem laptopa, którego Romek używał, bo wiedziałem, że zachomikował tam wiele nowych piosenek. Po selekcji wybraliśmy z Tomkiem Zeliszewskim kilkadziesiąt piosenek, które chcielibyśmy nagrać. Oprócz tego stworzyłem folder, w którym umieściłem szkice nagrane przez Romka na dyktafonie i zarejestrowane kiedy np. jechał autem i nucił – to też są fajne pomysły. Jest więc co robić! Będziemy nagrywać piosenki Romka z wielu względów. Jednym z nich jest fakt, że kilku muzyków traktowało granie w Budce Suflera nie tylko jako pracę. Mieliśmy bliskie, wręcz rodzinne kontakty. Romek Lipko był świadkiem na moim ślubie, Tomek Zeliszewski jest ojcem chrzestnym mojej córki, ja jestem ojcem chrzestnym córki Marka Raduli. Spotykaliśmy się często poza sceną, organizowaliśmy rodzinne przyjęcia. Wiedzieliśmy o sobie dużo więcej niż wiedzą o nas nasze żony. Znam niektórych moich kolegów dłużej niż moją żonę, bo przecież grałem w Budce gdy byłem jeszcze kawalerem (śmiech).
Więcej czasu spędzaliście razem jako zespół niż z żonami.
Tak, a przyczyna jest bardzo prosta. W normalnej sytuacji człowiek idzie do roboty na 8 godzin i wtedy odpoczywa od rodziny i domu. My budziliśmy się w tym samym hotelu, razem jedliśmy śniadanie, razem wsiadaliśmy do autobusu, razem jechaliśmy na koncert, po drodze razem jedząc obiad, potem razem robiliśmy próbę akustyczną, razem graliśmy koncerty, razem jedliśmy kolację i razem kładliśmy się w tym samym hotelu, po to, żeby następnego dnia było tak samo. To były dużo większe więzi, niż mogłoby się wydawać. Poza tym kompromis. W moim wypadku zaistniała jeszcze dodatkowa sytuacja. Moje fascynacje muzyczne nie były specjalnie wspierane w moim domu rodzinnym. Oczywiście nie chcę powiedzieć niczego złego o moim ojcu, ale pamiętam sytuację, gdy jako kawaler grałem w sławnej Budce, zarabiałem duże pieniądze i któregoś dnia poszedłem odwiedzić rodziców. Wówczas mój ojciec powiedział „ja wiem, że wy sobie gracie, ale ja bym ci jednak załatwił pracę u nas w zakładzie”. To były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego we Wrocławiu. Oczywiście tata chciał dobrze, bo chciał zapewnić mi bezpieczną przyszłość, ponieważ muzyka nigdy nie wiązała się z jakąkolwiek życiową pewnością. I o pewności – zakładu pracy mojego ojca od wielu lat już nie ma (śmiech).
A Budka Suflera jest!
A ja dalej gram! Wielu artystów z którymi grałem, w tym Romek Lipko, od razu zauważyło, że mam dosyć dużo zdolności i mogę zagrać na wielu instrumentach. Tak więc Romek wykorzystywał moje umiejętności, a ja byłem dumny z tego, że miałem miejsce w którym mogłem realizować to, co umiałem.
Stąd też twoja ksywa „Mechanik”?
To akurat nie dzięki Romkowi, ale przecież mógł wówczas powiedzieć – no co ty? Graj na basie a gitarę zostaw gitarzystom. Tak się nie stało, więc na płytach Budki zagrałem wielką liczbę partii gitarowych. Romek był więc takim moim ojcem muzycznym, z tą różnicą, że do mojego ojca nigdy w życiu się tak nie odezwałem, jak do Romka wielokrotnie (śmiech). Natomiast bilansując całą moją kilkudziesięcioletnią przygodę z Budką, zwłaszcza z perspektywy śmierci Romka rok temu, to muszę przyznać, że nigdy w życiu nie wykonałem piosenki z tak ściśniętym gardłem, jak podczas mszy pogrzebowej w katedrze w Lublinie, gdy zagraliśmy „Czas ołowiu” a Felicjan w refrenie wymienił w „wyliczance” „Romek L.”. Tak więc pomimo tego, że nie podpisałem żadnego zobowiązania i nikomu niczego nie przysięgałem, to będę nagrywał kolejne piosenki Romka, ponieważ uważam, że pamięć o Romualdzie Lipko nie powinna zniknąć, poza tym, że te piosenki są bardzo dobre. Oczywiście zmieniły się czasy, więc to nie są już lata 80. Zmieniły się gusta publiczności i technologia, sposób nagrywania czy podejście do instrumentów. W dzisiejszym świecie brakuje mi romantycznego podejścia do naszego zajęcia. Kiedyś kompozytor komponował, muzyk grał i nagrywał, a teraz się podobno produkuje. Ja nadal nie produkuję, ja w dalszym ciągu gram. Poza tym w internecie, czyli w największym śmietniku świata, pewnie znajduje się również dużo pięknych rzeczy, ale w tej górze śmieci nie jesteśmy w stanie ich znaleźć. Mówię o dzisiejszej muzyce, bo na starszej wychowałem się, znam ją doskonale i nie muszę jej szukać, bo mam płyty…
Kolejne pokolenia mają szansę ją poznać i mam wrażenie, że z niej coraz intensywniej korzystają.
Prawdopodobnie pierwszy raz w historii świata mamy do czynienia z sytuacją, gdy młodzi ludzie nie plują na muzykę swoich rodziców. Zawsze było odwrotnie. Pamiętam jak u moich rodziców odtwarzane były płyty Ireny Santor, z którą zresztą później grałem (śmiech), czy Anny German, a ja patrzyłem na to pobłażliwie, bo dla mnie gitara była najważniejsza i w związku z tym lekceważyłem muzykę starszego pokolenia. Dzisiaj jest odwrotnie, młodzi ludzie modlą się do tamtych nagrań. Kiedyś o muzyce decydował muzyk, a nie jakiś gość w garniturze, dla którego ważne jest, żeby sprzedać produkt, bo przecież oni produkują.
Mało tego, muzyka jest profilowana produkt dla określonego „targetu”.
To wszystko jest chore. Przecież my nagrywając piosenki nie zastanawialiśmy się dla kogo one mają być, czy słuchacza od 17 do 23 lat, czy starszego, czy młodszego.
Kiedyś piosenki były dla wszystkich.
Jeśli chodzi o przeznaczenie, to oczywiste, że dla wszystkich, natomiast najważniejszy był przekaz muzyczny. Dziś podobno piosenka może trwać góra 3 i pół minuty, a pierwsza zwrotka ma się zacząć najpóźniej po 8 sekundach, bo inaczej media tego nie wyemitują. Gdyby kilkadziesiąt lat temu jakiś półidiota wprowadził takie restrykcje w życie, nie usłyszelibyśmy nigdy o Led Zeppelin, Pink Floyd, Hendrixie, Santanie i wielu innych wspaniałych artystach. Nie byłoby tej cudownej muzyki.
Budki Suflera też by nie było, bo chociażby „Szalony koń” to cała strona płyty „Cień wielkiej góry”.
Kiedyś było inaczej, teraz jest inaczej. Nasz zespól nie przejmuje się specjalnie tego typu ograniczeniami czasowymi i tylko jedna piosenka na płycie „10 lat samotności” ma tzw. czas radiowy. Oczywiście nie dlatego, że na nią postawiliśmy w mediach, że ktoś to będzie puszczał. Nikt tego nie będzie puszczał, bo tam jest za dużo gitar. Dzisiaj granie na gitarze to jest wielki obciach, za to granie na klawiszach jest piękne. Żyjemy w śmiesznych i nieprzewidywalnych czasach, więc czasem się zastanawiam, czy nie zaczynam już bredzić jak podobno każdy starszy człowiek jęczy w stylu – pamiętasz jak pięknie było przed wojną, a teraz…? (śmiech) Słucham każdej muzyki i jeżeli jest dobra, to mi się podoba i nie ma znaczenia, czy ją wykonuje dojrzały czy młody muzyk. Zresztą nieprzypadkowo, wspólnie stworzyliśmy Festiwal Solo Życia, gdzie w pierwszych edycjach w konkursie chcieli występować także starsi ludzie, ale ja wszystkim tłumaczyłem, że to nie jest konkurs typu „Złota Jesień”. Zresztą jestem dumny z tego, że kilku zwycięzców tego festiwalu stało się członkami naszej branży, żyją z muzyki i dzięki temu festiwalowi mieli szansę to osiągnąć. Myślę że ty też jesteś dumny, bo zrobiliśmy rzeczy, których wymierne efekty można nadal obserwować.
Oczywiście, dla mnie to była przygoda życia. Co planujesz zrobić muzycznie w najbliższym czasie?
Ze względu na to, że w tym roku skończę 65 lat (chociaż nadal uważam, że jestem młody i zdolny - śmiech), przygotowuję dwupłytowy album. Na jednej z płyt będzie muzyka do której powstaje przedstawienie teatralne nad którym pracuje Teatr Laboratorium z Wrocławia im. Jerzego Grotowskiego oraz wrocławska Klinika Lalek. Tym razem jest więc odwrotnie niż zazwyczaj, bo spektakl powstaje do mojej muzyki z tekstami Staszka Głowacza. Staszek ma ciekawe obserwacje, olbrzymie słownictwo, wielką wyobraźnię i wrażliwość – taki zestaw cech rzadko się spotyka i to mi się bardzo podoba, więc z radością pracuję z nim nad tą płytą. Natomiast na drugiej płycie pokażę jakim jestem emerytem (śmiech). Doskonale wiem jak gra się rockowo na gitarze, więc nie będą to spokojne piosenki i z pewnością będzie tam słychać moją rockową duszę! Z tej muzyki już jestem bardzo dumny. Teksty piszą: Zbyszek Hołdys, Bogdan Olewicz, Tomek Zeliszewski i Staszek Głowacz.
Miks swoich nagrań zwykle powierzasz komuś zaufanemu, więc kto tym razem zajmuje się materiałem?
Ostatnie moje płyty solowe miksuje Wojtek Kochanek, którego poznałem w Los Angeles podczas moich koncertów z „Perfectem”. Wojtek jest laureatem nagrody Grammy za miks albumu "Funk This" Chaki Khan i współpracował z takimi artystami, jak: Ozzy Osbourne, Whitesnake, Usher, Ice Cube, Patti LaBelle, Steve Vai, Peter Frampton, Earth, Wind and Fire. No i oczywiście ze mną (śmiech). Natomiast płytę Budki Suflera z Felicjanem Andrzejczakiem „10 lat samotności” miksował Robert Dudzic z Connecticut w USA. To jest facet, który nagrywa trailery do filmów amerykańskich, więc potrafi dźwiękiem przyciągnąć ludzi do kina. Zresztą polecam zamieszczoną w internecie prezentację sposobów jego pracy. Robert tworzy niesamowite rzeczy. Przykładowo - mam płytę Linkin’ Park, na której jeden z wolniejszych numerów zaczyna się dźwiękiem, którego nie potrafiłem określić, bo nie miałem pojęcia jaka rzecz wydaje takie hałasy. Okazało się, że to blaszana miednica z toczącą się w środku metalową kulą i dwoma mikrofonami rozmieszczonymi stereofonicznie obok jej brzegu. A dźwięk do sceny wyścigów samochodowych zrobił za pomocą skrzypiec i wentylatora. Polecam tą nieprawdopodobną prezentację! Robert osiąga swoje cele nie korzystając z tradycyjnych metod. Podczas naszej rozmowy okazało się, że pracujemy na tym samym programie Cubase, z tym że on na najnowszej wersji 11, a ja chyba na najstarszej w Polsce numer 2.
Pytanie, czy działał?
Oczywiście, że stary program działał. I to stabilnie! Płytę Budki nagraliśmy na tym programie, dlatego też wychodziłem z założenia, że nie ma sensu czegokolwiek zmieniać, skoro jest stabilne i spełnia swoje zadanie. Robert przekonał mnie jednak do nowszej wersji, którą zresztą współtworzył. Przez pierwsze trzy dni miałem ochotę wrócić do starego komputera i programu, bo jestem od grania muzyki, a nie od uczenia się z instrukcji liczącej 1240 stron. To jest jednak przepaść technologiczna, więc muszę zapomnieć o starych nawykach i nauczyć się wszystkiego od nowa.
Zauważyłem w studio parę nowych, nieszablonowych instrumentów: ukulele, ukulele basowe, mandolina, banjo… Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś mieć?
Jeżeli w studiu jeszcze czegoś przybywa, to technologii, bo mam już takie instrumenty, że wchodząc do sklepu muzycznego nie czuję nerwowych drgawek i chęci natychmiastowego posiadania kolejnego instrumentu (śmiech). Być może kupię jeszcze jakiegoś dobrze brzmiącego Stratocastera. Mam co prawda Music Mana Silhouette, który wytwarza przepiękne czyste brzmienia, ale wygląda obciachowo, bo ma kolor czerwony metalik, podobnie jak jedna z moich basówek, czyli StingRay z zielonym brokatem. Za to brzmią świetne. Generalnie nie zwracam uwagi na wygląd, więc jeśli gitara pięknie brzmi, to nawet konstrukcyjne kable mogą wisieć na wierzchu.
Oby muzycznie też było dobrze.
Życzę wszystkim gitarzystom (i sobie również), żeby premier wreszcie pozwolił nam grać koncerty i nie tylko koncerty; żeby wszyscy muzycy, którzy tak pięknie grali wcześniej, znów mogli grać dla ludzi.
Foto: Katarzyna Idźkowska, Wojciech Wytrążek