Wywiady
Brian May

W roku 1983 dwóch herosów rocka, Brian May i Eddie Van Halen, połączyło siły w ‘The Star Fleet Project’. W ekskluzywnym wywiadzie Brian oddaje hołd swojemu przyjacielowi i opowiada historię nagranej razem muzyki...

2021-02-26

„Był najlepszy.” – mówi Brian May„Nie było nikogo, kto mógłby mu dorównać. Nie było nikogo, kto mógłby się chociaż do niego zbliżyć. I nigdy nikogo takiego już nie będzie.” Kilka dni po śmierci Eddiego Van Halena rozmawiamy z Brianem, który przyznaje: „Nie przetrawiłem jeszcze tego co się stało. Kiedy o tym myślę, czuję wręcz fizyczny szok. Jego odejście wyrwało wielką dziurę w moim sercu.”

Gitarzyści spotkali się po raz pierwszy jeszcze w latach 70., kiedy Brian był już gwiazdą znaną z Queen, a Eddie był ‘nowym dzieciakiem na podwórku’. Ale już wówczas, jego ogniste popisy na debiucie Van Halen zwróciły na niego oczy całego świata. Obaj dżentelmeni mieli ze sobą sporo wspólnego i obaj sami zbudowali swoje instrumenty: Brian skonstruował ‘Red Special’, a Eddie powołał do życia ‘Frankensteina’. Ich bliska przyjaźń zaowocowała w roku 1983 projektem o nazwie „Star Fleet” (Gwiezdna Flota), minialbumem z trzema utworami, firmowanym jako ‘Brian May i Przyjaciele’.

Jak mówi Brian: „Zaraz po tym jak dowiedziałem się z mediów o Eddiem, wróciłem do Star Fleet Project. Zacząłem sobie przypominać wszystkie te uczucia towarzyszące nam wtedy w studio i to trochę ukoiło moją duszę.” May zdradza nam również, że Star Fleet przyszedł mu do głowy na tydzień przed śmiercią przyjaciela. „Myślałem nad reedycją moich solowych wydawnictw, a ten projekt jest jednym z nich. Któregoś dnia się za to wezmę, ale w tym momencie nie byłoby to chyba właściwe. Trzeba chwilę poczekać, aż kurz opadnie.”

Magazyn Gitarzysta: Zacznijmy od twojego pierwszego spotkania z Eddiem. Jakie są twoje wspomnienia z tamtej chwili?

Brian May: Wówczas postrzegałem go jako chłopaczka. Był kilka lat młodszy ode mnie. To było na backstage w Monachium, kiedy Van Halen grał support przed Black Sabbath. Słyszałem już co nieco na jego temat, ale właściwie to wybrałem się tam zobaczyć Tony’ego. Ku mojemu zaskoczeniu, występ Eddiego powalił mnie na kolana. Pomyślałem, że ‘nigdy wcześniej nie widziałem w swoim życiu czegoś takiego’. Było tego niemal zbyt dużo, by połknąć w jednym kawałku. Było to takie samo uczucie, jak oglądanie po raz pierwszy Jimiego Hendrixa.

W kolejnych latach staliście się dobrymi kumplami. W jaki sposób powstał pomysł nagrania Star Fleet Project?

Nie było to coś, co zrobiliśmy z premedytacją. W tamtym czasie mieszkałem w Los Angeles. Zespół Queen miał przerwę – po prostu mieliśmy siebie wzajemnie dość na jakiś czas. Z jakiegoś powodu w LA zawsze czuję się jak inna osoba. Zwykle jestem nieśmiały i wycofany, ale w Mieście Aniołów czuję, że mogę rozmawiać z każdym. Pewnego poranka pomyślałem więc, że zadzwonię do Eddiego Van Halena, może będziemy mogli się spotkać. Eddie okazał się otwartym gościem i od razu zapytał czy chciałbym coś zrobić. Odpowiedziałem, że tak – mój synek akurat oglądał serial science fiction i ścieżka dźwiękowa wydawała się idealna do gitarowych szaleństw. EVH natychmiast zadeklarował: ‘Wchodzę w to!’. Taki był początek.

I co potem?

Następny telefon wykonałem do Alana Gratzera, perkusisty REO Speedwagon, który był moim sąsiadem w LA – zareagował z entuzjazmem. Potem zadzwoniłem do Phila Chena, basisty w zespole Roda Stewarta, a także Freda Mandela, który grał na klawiszach w Queen. Pozostało już tylko zaklepać studio – The Record Plant – na dwa dni.

Tak więc mieliście już zespół i czas w studio, ale co z materiałem?

Zrobiłem akustyczne demo kawałka Star Fleet i rozesłałem je do wszystkich. Za jakiś czas Ed i Phil zjawili się u mnie, by nad tym popracować. Aranżacja, którą opracowałem była naprawdę złożona – nie wiem co miałem wówczas w głowie. Pomysł był taki, żeby przebić się przez te wszystkie harmonie na wielki solówkowy finał i oczywiście chciałem, żeby Ed tam zagrał. Zgodził się! Potem zaczęliśmy się zastanawiać co dalej – padła propozycja „podżemujmy”, zagrajmy bluesa. Wykorzystaliśmy jeden z moich kawałków, zatytułowany „Let Me Out”.

Jaki był klimat w studio?

Usiedliśmy wszyscy razem, z szerokimi uśmiechami na twarzy i podejściem: „Ale będzie zabawa!” Wszyscy pracowaliśmy w studio ze swoimi głównymi zespołami i w pewnym momencie zaczęło się to kojarzyć z pracą. Oczywiście wszyscy kochaliśmy to co robimy, ale wiesz jak jest – terminy, wymagania, trzeba skończyć płytę, czasem to napięcie zaczyna męczyć. Tym razem było inaczej – siedzimy sobie przyjemnie w gronie przyjaciół, a cokolwiek się wydarzy, będzie dobre.

Czy to nastawienie jak do zabawy pomogło skończyć nagrania w ciągu dwóch dni?

Tak naprawdę to nagrywaliśmy tylko pierwszego dnia. Drugi był po to, żeby wszystko poukładać i wyczyścić. Tak więc uwinęliśmy się właściwie w ciągu jednego popołudnia. Nie było tam żadnej presji, a jednocześnie czuliśmy adrenalinę. Czułem się jak podczas zjazdu na nartach po dobrym stoku. To było niesamowite. Rozglądałem się tylko i uśmiechałem, i uśmiechałem.

Obaj sami zbudowaliście swoje gitary. Czy wymienialiście się uwagami?

Tak. Gadaliśmy o tym co on nazywał „brown sound”. Mówił, że inspirowało go to jak brzmi mój instrument, podobało mu się jak gada. Sam chciał osiągnąć coś podobnego, dlatego kombinował z ustawieniem przystawki. Twierdził, że w tym leży cały sekret, a żadna z gitar jakie miał, nie miała go we właściwym miejscu. Zrobił więc dziurę i przesunął pickup odrobinę, tam gdzie zbierał właściwe harmoniczne. Dosłownie „dostroił” pasmo. I tak narodził się jego „brown sound”. Oczywiście do szczęścia potrzebował też właściwego wzmacniacza. Gadaliśmy trochę na techniczne tematy, ale większość uwagi pochłaniała nam kwestia „co powinniśmy zagrać”.

Wymienialiście się gitarami?

Tak, on zagrał na mojej, a ja na jego. On na mojej nadal brzmiał jak Eddie Van Halen, a ja na jego nadal brzmiałem jak Brian May. Pod koniec dnia mieliśmy już pewność, że to prawda: wszystko jest w palcach. Bez względu na to jaki instrument wziął do ręki Eddie, zawsze brzmiał jak on. Widziałem nawet jak grał na basie Phila Chena i na tej basówce nadal brzmiał jak EVH! Tak więc: tajemnica tkwi w palcach.

Jak grało ci się na Frankensteinie? Tremolo nie wydawało się elementem nie na miejscu?

Z pewnością nie czułem się na tej gitarze swojsko. Tremolo było w innym miejscu i działało swobodnie. Moje niemal nie drgnie i gdziekolwiek je ustawię, tam zostaje. Tak więc były to zupełnie odmienne doświadczenia.

Pamiętasz jakiego sprzętu używał wówczas Eddie?

Pamiętam tylko jego wielką paczkę Marshalla 4x12. Tak mi się wydaje. Ja również nie miałem dużo – pożyczony AC30, treble booster i gitara. To wszystko. Setup był bardzo prosty.

Star Fleet ma dość złożone harmonie gitar, więc musieliście dogrywać dodatkowe ślady. Czy poza tym była to sesja „na setkę”?

I tak, i tak. Większość tej sesji była nagrywana na setkę, ale ślady z gitarowymi harmoniami były dogrywane, tak samo jak wokale. Solówka Eda jest dogrywana, bo chciałem żeby zagrał kilka podejść. Miał już na koncie solo do „Beat It”, więc chciałem żeby podszedł do tego z podobnym uczuciem. Nagrał w sumie trzy pełne solówki i każda z nich była brylantowa. Nasze szczęki leżały na podłodze. To był jeden z najwspanialszych momentów w moim życiu, muszę powiedzieć, ponieważ udało nam się to zrobić jak należy za pierwszym razem. Nie jestem biegły w chromatyce, ani nie jestem wielkim technikiem, ale zrobiliśmy to – raz, dwa, trzy, jazda! Jeden, krótki moment, ale wielka radość grania z tym gościem. Byłem powalony na ziemię jego grą. Był młodszy ode mnie, ale nie mogłem uwierzyć w to co robiły jego palce.

 

Momentami to brzmi jakbyście się wymieniali techniką – jakbyście oddawali cześć sobie nawzajem.

Myślę, że ten element był tam obecny. Ed zawstydzał mnie mówiąc, że jestem jego wielkim idolem. Ostatnio odkryłem w internecie wykonany przez Van Halena w roku 1975 cover piosenki Queen „Now I’m Here”. Ktoś skomentował, że kiedy gra solówkę, brzmi jak Eric Clapton. Być może jest tam jakiś element Claptona, ale kiedy ja słucham tego, słyszę tam Edwarda Van Halena, nie mam żadnych wątpliwości. Tak czy inaczej, warto tego posłuchać i zobaczyć jak Ed rozwijał się jako gitarzysta.

„Now I’m Here” to moja ulubiona piosenka Queen.

Myślę, że był to także ulubiony utwór Eda. Ale odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie – tak, myślę, że obaj graliśmy nieco inaczej tylko dlatego, że „ten drugi” był w tym samym pokoju. Zauważ, że w „Blues Breaker” nie gra ani razu tappingu. To rzadkość. Powiedział mi wtedy: „Cieszę się, że tu jestem, bo dzięki tobie wracam do swoich korzeni. Uwielbiam grać bluesa i lubię choć przez chwilę nie grać tych rzeczy Eddiego Van Halena, tappingu i innych fajerwerków. Wspaniale jest wrócić i grać prosto z serca.” Kiedy posłuchasz tego dżemu, obaj gramy trochę jak Clapton, bo to nasza wspólna inspiracja. Jest cały łańcuch tych inspiracji, a na jego końcu są oryginalni bluesowi muzycy, od których to wszystko się zaczęło.

Próbowałeś grać dla kontrastu inne rzeczy niż on?

Nie ma mowy, abym chociaż spróbował grać tak jak Eddie, bo po prostu nie potrafię (śmiech). Nikt nie potrafi. Tak więc po części chciałem po prostu dostarczyć mu najlepszego tła gitary rytmicznej, jakie potrafię stworzyć. Dorastałem jako gitarzysta rytmiczny, więc jest to dla mnie naturalne. Ale kiedy wymienialiśmy się solówkami, to czerpaliśmy od siebie wzajemnie. Nigdy wcześniej ze sobą nie graliśmy, a jednak pojawiła się chemia. W tym kawałku „Blues Breaker” słyszysz, że nie plączemy się bez celu po gryfie, ale słuchamy się wzajemnie i nawiązujemy do tego co gramy. Cały zespół zagrał tam wspaniale – Phil był jak skała, Fred uzupełniał całość swoimi fakturami. Było wspaniale. Nie wiem czy kiedykolwiek potem miałem w swoim życiu podobną sesję.

Przed tą sesją wgrywałeś sobie jakieś bluesowe frazy do tego konkretnego podkładu, czy postanowiłeś pójść na żywioł?

To drugie. To było tak spontaniczne jak tylko mogło być. Znaliśmy oczywiście piosenkę „Star Fleet”. Za to po „Let Me Out” słychać wyraźnie, że była to dla nas nowość (śmiech). Musiałem się nieźle natrudzić przy miksie, żeby wydawało się, że wiemy co tam graliśmy.

Jeśli wydasz kiedykolwiek reedycję Star Fleet Project, czy zrobisz także tego remiks?

Myślę, że tak. Świat się zmienił i moje odczucia co do pewnych aspektów muzyki – jak np. do brzmienia perkusji – także są dziś odmienne. Nie będę oczywiście mieszał nic w dźwiękach, ale jeśli chodzi o brzmienie całości, to może uda się to dostroić do roku 2020.

Jakie techniki studyjne zastosujesz w tym celu?

No i to jest dopiero temat! Szczerze mówiąc, jest to bardziej kwestia tego, czego nie zastosuję. Przykładowo, jest tam masa niepotrzebnych dodatków na werblu, które w tamtych czasach wydawały się fajne, ale nie zrobiłbym tego dziś, bo przez to perkusja nie klei się z resztą.

Czego nauczył cię ten projekt?

Przede wszystkim dał mi pewność siebie. Zrozumiałem, że mogę wykonać kilka telefonów, zorganizować sesję i po prostu zagrać. Wcześniej myślałem, że muzycznie istnieję jedynie jako część Queen. W pewnym sensie było to jak otworzenie nowych drzwi. Myślę, że stałem się bardziej interesującym muzykiem, a może i człowiekiem. Myśl, że nie muszę być tylko członkiem zespołu dodała mi sił.

Zastanawiam się czy on nauczył się czegoś z tego projektu. Na kolejnym albumie Van Halen 1984 Eddie eksperymentował z syntezatorami.

Nie wiem. Myślę, że Edward lubił melodyjną część tego co robiłem z Queen. Pamiętam jak o tym rozmawialiśmy. Wiem też, że podobały mu się te harmonizacje gitar, które robiliśmy, ale nie wiem czy to na niego wpłynęło, czy nie.

Czy straciłeś z nim kontakt po latach?

Relacje w biznesie muzycznym bywają sporadyczne. Raz byłem dość blisko niego, a kiedy indziej nie widywaliśmy się długo. Mam z pewnością wyrzuty sumienia, że w ostatnich latach nie trzymałem się bliżej.

Jak będziesz go pamiętał?

Zawsze się uśmiechał. Każdy wie, że Ed był cudownym dzieckiem wirtuozerii, ale wszystko to robił z taką lekkością i poczuciem humoru. Nie musiał brać tego na serio. Zawsze był zabawny, zawsze sympatyczny. Brakuje mi tej jego energii. Jestem wdzięczny za ten czas, który mogłem z nim spędzić, a jednocześnie jest mi tak smutno, że nie ma go już wśród nas. Brakuje mi go. Brakuje mi jego obecności w tym świecie. To wszystko co mogę powiedzieć.