Dla świętującego swą najobszerniejszą w historii płytę, urodzinowa 50 jest tylko wstępem do kolejnej 50…
Kotzen nie jest tak naprawdę gitarzystą. To stwierdzenie będzie zapewne nowością dla każdego, kto kojarzy go z wydawnictwami nagranymi dla Shrapnela u zmierzchu shredu, albo z błyskotliwymi zagrywkami gitarowymi na jednym z jego 22 solowych albumów. Ale nazywanie Richiego „gitarzystą” nie jest właściwie poprawne. Bardziej trafne byłoby określenie go jako uduchowionego multi-instrumentalisty- piosenkarza-kompozytora, który zupełnie przypadkiem jest całkiem niezły w graniu na wiośle. Od udowadniania innym swojej sprawności technicznej na instrumencie uwolnił się już swoimi nagraniami z początku lat 90.
Co więc porabia gitarowy wirtuoz, kiedy już przestanie go obchodzić gitarowa wirtuozeria? Pisze piosenki. Mnóstwo piosenek. Z Kotzena piosenki wypływają nieprzerwanie jak lawa z wulkanu – i tak jak w przypadku wulkanu, lepiej aby wypływały bez przerwy, bo dłuższe ich zbieranie mogłoby zakończyć się czymś w rodzaju gwałtownej eksplozji. Stały napływ pomysłów wypełnił wiele solowych płyt, a także zasilił krążki kapel takich jak Mr. Big, Poison czy ostatnio Winery Dogs. Ten koleś po prostu musi pisać, więc robi to co musi. Chociaż właściwie koncertuje praktycznie bez przerwy, co nasuwa pytanie: „Kiedy znajduje czas na pisanie piosenek?”
Patrząc na tryskającego energią i młodością Kotzena trudno uwierzyć, że ma już na karku pół wieku. Ale nie ulega wątpliwości, że to półwiecze postanowił uczcić po królewsku: wydał noszący sugestywny tytuł „50 for 50” trzypłytowy album! Powodzenia w wyborze playlisty na kolejną trasę, Richie! Na wydawnictwie znalazły się jego ‘przydymione’ wokale opatrzone głębokimi groove’ami, świetnymi liniami basowymi i – o niespodzianko – powalającymi frazami gitarowymi, zagranymi przez kolesia, który przestał ćwiczyć na gitarze…
Magazyn Gitarzysta: To niezłe wyzwanie. Czy nie żałowałeś czasem, że nie nazwałeś tej płyty „20 for 50”?
Richie Kotzen: Ha! Dobre pytanie. W zasadzie to miałem w planach całkiem normalną płytę – 14, może 15 piosenek było już gotowych i nawet mi się podobały. Ale podczas trasy przekopałem się przez dysk twardy, na którym miałem zapisane różne pomysły wymagające dokończenia. Niektóre nie były niczym więcej niż klik-trackiem, linią basu czy linią wokalną. Czasem znajdowałem tam riff gitarowy albo akordy na klawiszach. Zrozumiałem, że mam tam wystarczająco dużo materiału, aby zrealizować coś co chodziło mi po głowie: 50 utworów na 50 urodziny.
Zacząłem robić notatki i pisać teksty, a potem wróciłem do domu i miałem 3 miesiące przerwy, więc wszedłem do studia i tak, krok po kroku, zacząłem kończyć ten projekt. Oczywiście kiedy już zamknąłem się w studiu, do głowy zaczęły mi napływać kolejne pomysły. Do 50 kawałków doszedłem tuż przed wyjazdem w trasę po Ameryce Południowej. Na krążku znalazły się między innymi cztery utwory napisane po roku 2000, ale nigdy nie wydane, a także zupełnie świeże kompozycje, które powstały podczas realizacji tego wydawnictwa.
Czy połączenie na jednej płycie piosenek oddalonych od siebie o 20 lat było wyzwaniem od strony stylistycznej?
To był właśnie główny powód tego, dlaczego ten materiał leżał tak długo w szufladzie. Niektóre rzeczy nie pasowały na żaden tradycyjny album składający się z ok. 12 piosenek. W każdym razie nie miało to dla mnie sensu w tamtych konkretnych momentach. Ale kiedy realizujesz płytę składającą się z 50 kawałków, cała optyka zmienia się diametralnie. Ponieważ całość jest tak szerokim przeglądem mojej twórczości, powrót do instrumentalnej strony mojej natury, albo wrzucenie piosenki składającej się z organów i wokalu – wszystko to zaczyna wyglądać bardziej naturalnie. Przestałem się zastanawiać co pasuje, a co nie. Jedynym kryterium było to, czy dana kompozycja jest na tyle dobra, że warto się nią podzielić ze światem. To był mój główny barometr.
A co z tonacjami? Czy starałeś się unikać stawiania obok siebie piosenek, które są w tej samej tonacji?
Im mniej przeszkód i ograniczeń sobie narzucisz jako kompozytor, tym bardziej płodnym możesz być, a przede wszystkim – tym bardziej szczerym, jeśli chodzi o muzykę. Wydaje mi się, że myślenie o technikaliach takich jak tonacje, klucze, metra, tylko oddala cię od piosenki. Dla mnie jej sednem jest melodia i tekst. Przykładowo, możesz odrzeć utwór „Devil’s Hand” z całego aranżu, a piosenka nadal tam będzie – to linia melodyczna, słowa i niesiona przez nie opowieść. A jak to wszystko poukładasz na płycie – to już kwestia wyobraźni. Największą przeszkodą w byciu kreatywnym jest dla mnie wymyślanie parametrów nie związanych z sednem tego co jest piosenką. Jeśli chodzi o kolejność, to kiedy zrobiłem „Stick the Knife”, z tym mocnym akordem na początku, to od razu poczułem, że jest to początek płyty. Tak więc miejsce nr 1 zostało już zajęte, a od tego momentu wszystko ułożyło się samo w podobny, naturalny sposób.
„Stick the Knife” jest naprawdę mocnym początkiem. Czy możesz wyjaśnić co tam się dzieje od technicznej strony? Uderzasz tę samą nutę na różnych strunach?
Poruszasz ciekawą kwestię. W wielu przypadkach powtarzam ten sam dźwięk położony na dwóch różnych strunach – przykładowo dźwięk ‘G’ grany na strunach G i D. To właśnie słychać w intro. Tego typu frazy przychodzą mi dość łatwo, po części za sprawą rozmiaru moich dłoni. W tej konkretnej zagrywce gram fingerstyle, po jednym dźwięku na strunie, na 3 sąsiednich strunach, bardzo szybko. Potem schodzę, grając częściowo legato, a częściowo trącając struny palcami. W wielu miejscach na płycie gram kostką, ale ta zagrywka jest możliwa do wykonania wyłącznie palcami.
Opowiedz nam o „As You Are”. Bas w tym kawałku brzmi naprawdę dobrze. Jaki jest klucz do pogodzenia w miksie gitary i basu?
Czasem ludzie myślą, że kiedy nie słychać basu, to trzeba coś pokręcić przy barwie. W wielu przypadkach nie o to chodzi. Istotne jest to co konkretnie gra dany instrument i – co ważne – kiedy gra. Myślę, że to jest właśnie coś co wnosi do brzmienia kontrapunkt – pozwala każdej partii być dobrze słyszalną. W tym kawałku bas podąża za gitarą, ale pojawia się także wtedy, kiedy gitara milczy. To taki rodzaj komunikacji, który pozwala każdemu z tych instrumentów przemawiać czystym głosem. Tak właśnie słyszę muzykę, kiedy komponuję. Najpierw słyszę melodię, a potem rytm perkusyjny. Zawsze wiem co będą grać bębny, bo to dyktuje melodia – te rzeczy są dla mnie blisko związane. Wokół tego mogę nabudować całą resztę. Jeśli zrobię to dobrze, to całość zaczyna się układać jak obrazek z puzzli.
W jaki sposób nagrywasz? Czy masz do tego jakiś ulubiony rig gitarowy?
Wszystko czego mam użyć podczas nagrań jest już okablowane, omikrofonowane i podłączone, a łańcuch sygnałowy się nie zmienia. Mikrofony i preampy na bębnach są zawsze ustawione i podłączone. To samo dotyczy basu i gitary. Mogę nagrać piosenkę, a potem po tygodniu, jeśli mam taki kaprys, dograć nową partię gitary, czy jakieś przejście perkusyjne. Mogę wszystko poprawiać i modyfikować nie martwiąc się o zmiany w brzmieniu. Oczywiście dotyczy to nowszych rzeczy, bo jeśli nagrania pochodzą sprzed 15 lat to rzecz ma się zupełnie inaczej – nie jestem w stanie pamiętać czego wówczas używałem.
Jeśli chodzi o nowe nagrania, to głównym wzmacniaczem była 100-watowa głowa Victory wykonana specjalnie dla mnie. Ma bardzo czysty i przejrzysty sound, ale jeśli potrzebuję ją nieco podkolorować, używam swojego Fly Riga Tech 21. Na dole mam paczkę 2x12 na głośnikach Celestiona. Do zdjęcia dźwięku bezpośrednio z niej używam zawsze Suhra SM57, do którego domiksowywuję overheady z bębnów, dzięki czemu uzyskuję dobry ambiens. Rozdzielam je na prawo i lewo, żeby uzyskać szerszy plan. Niektóre ze starszych kawałków nagrywane były na Fenderze Vibro-King oraz Bassmanie. Miałem także 20-watową głowę Marshalla. Gitary to moje sygnatury – Stratocaster i Telecaster. Mam też Yamahę hollowbody – gram na niej solówkę w „Devil’s Hand”, nawet pomimo tego, że na teledysku widać tam Tele ’70s Thinline.
Pogadajmy o tym utworze. Oglądałem wideo wiele razy i ta solówka na końcu mnie bardzo intryguje. Śpiewasz tam scatem solówkę razem z gitarą. Jest w tym sporo swingu i funkowej rytmiki. Wideo jest idealnie zsynchronizowane z dźwiękiem, wygląda jakbyś to improwizował na żywo. Czy nauczyłeś się tego wszystkiego na pamięć, by odtworzyć solo na klipie?
Właściwie to tak. W przeszłości, kiedy nagrywałem wideoklipy, zazwyczaj nie chciało mi się uczyć solówek. Szedłem na żywioł, a w postprodukcji wybieraliśmy ujęcia, które były dość blisko, aby pasować do audio. Ale w tym przypadku scena była dość długa i postanowiłem zrobić to dokładnie. Nauczyłem się tego nuta w nutę tak dużo, jak tylko zdołałem. Było kilka potknięć, ale z grubsza udało się nagrać właściwie całe solo.
To niezły wyczyn – zarówno granie, jak i śpiewanie jest tam w punkt.
Ta solówka była dość interesującym wyzwaniem, ponieważ scat ma to do siebie, że nie można go dodać po fakcie. To wszystko musi się odbyć jednocześnie, w czasie rzeczywistym. Przed sobą miałem swój główny mikrofon wokalowy – Neumanna U87 – a w drugim pomieszczeniu stał omikrofonowany wzmacniacz gitarowy. Pomimo tej separacji, Neumann zbierał nieco dźwięku z gitary hollowbody, co dało w efekcie ciekawe brzmienie. Całość była improwizowana – poszedłem na całość. To był jeden, długi ‘take’. Grałem bez przerwy, nawet kiedy się pomyliłem, kontynuowałem improwizację. Potem zbudowałem z najlepszych fragmentów całe solo. Niemniej nie poprawiałem nic, ani nie dogrywałem ponownie.
Nigdy nie goniłeś za techniką, chociaż byłeś fenomenalnie sprawny technicznie. Czy Ty w ogóle ćwiczysz?
Tak naprawdę nie ćwiczę. Po prostu gram wystarczająco dużo, aby utrzymać się w formie. To co mnie kręci to kreatywny proces. Gram sobie cokolwiek mi przyjdzie do głowy, a kiedy pojawi się jakiś ciekawy pomysł to zanurzam się w niego w całości. Bywa, że wpadnie mi do głowy coś, czego nie jestem w stanie zagrać – tak było z intro do ‘Stick the Knife’. W tym sensie jest to ćwiczenie na gitarze, ponieważ usłyszałem to coś w głowie i potem zastanawiałem się jak to zagrać. Robiłem to tak długo, aż frazy weszły mi w palce i mogłem je nagrać.
Zawsze niezwykle serio podchodziłeś do pisania piosenek. Czy miałbyś może jakieś rady dla naszych czytelników, którzy też chcieliby tego spróbować?
Nie wiem czy da się kogoś nauczyć komponowania, bo to skrajnie intymny, osobisty proces. Mogę tylko mówić o sobie i własnych doświadczeniach. Ale powiem coś ważnego – zdarzało mi się pracować w jednym pomieszczeniu z ludźmi, których nazwałbym „mordercami kreatywności”. Spójrzmy prawdzie w oczy. W stylistyce, w jakiej się obracam, nie wynajduję czegoś co nie istniało wcześniej – robię własne rzeczy, ale oparte na elementach już istniejących. Ale kiedy wpadasz na jakiś pomysł, a druga osoba w pokoju zaczyna na jego tle nucić jakiś znany motyw, już po ptakach, koniec. Masz ochotę wyjść.
Myślę, że trzeba powstrzymać się od ocen dopóki nie skończysz i nie masz przed sobą ostatecznej wersji. Dopiero wówczas można podjąć decyzję. Wiele osób wlewa wodę do ogniska zanim ono się na dobre rozpali. A to jak walka ze samym sobą – lub raczej, walka przeciwko sobie. Trzeba krok po kroku doprowadzić pracę do końca i wtedy, jeśli ci się nie podoba: OK. Ale większość ludzi rezygnuje gdzieś po drodze i nigdy nie dociera do tego miejsca.
Często żartuję sobie, że być może nagrałem 22 płyty solowe, ale na nich wszystkich jest 11 tych samych piosenek. Nie jest to prawda oczywiście, ale pewne tematy, zwroty melodyczne czy harmonie powtarzają się, definiując mnie jako artystę. To są składowe mojego stylu. Więc nawet jeśli komuś podoba się progresja akordów, która była już użyta 1000 razy, to czasem wystarczy dokonać niewielkiego skrętu w melodii, czy dodać intrygujący tekst i całość nabiera zupełnie nowego, świeżego wyrazu. Nie wolno nakładać kagańca na kreatywność. Trzeba pozwolić muzyce swobodnie się rozwijać.