Wywiady
Eric Johnson

Na płycie EJ Vol.II wirtuoz ponownie stawia na akustyczne granie pokazując się także od innej strony na gitarze elektrycznej…

2020-08-18

Grasz na gitarze elektrycznej, czy akustycznej? Większość naszych czytelników gra i na tych i na tych, i niemal każdy gitarzysta elektryczny ma w domu jakieś „pudło”. Co ciekawe okazuje się, że elektryczny szred generuje znacznie mniej streamów i „lajków” niż dobra, korzenna piosenka, której melodia wpadnie słuchaczom w ucho. A na czym lepiej komponuje się piosenki niż na starym, dobrym akustyku i kto wie o tym więcej niż bohater naszej czerwcowej okładki?

Eric Johnson jest herosem gitary unikalnym, ponieważ we wszystkim co robi obecny jest pierwiastek melodyczny. W jego grze, nawet jeśli grał porywające, szybkie frazy, zawsze chodziło o dobrą melodię na tle ciekawej harmonii. To coś co wyniósł wzrastając na oldskulowej muzyce, w której Atkins obecny był na równi z Hendrixem.

Biorąc pod uwagę, że szeroko pojęta Americana jest obecnie na topie (nawet Nergal nagrywa płyty ocierające się o tę stylistykę), można by rzec, że technika i styl gry Eryka są dziś bardziej aktualne niż kiedykolwiek. Z biegiem lat Johnson coraz bardziej kierował się w stronę muzyki akustycznej, grając nawet w roku 2010 trasy „Acoustic Masters” z Andym McKee i Peppino D’Agostino. W 2016 roku wydał akustyczny album „EJ”, który promowała długa trasa koncertowa. Płytę wypełniały jego własne piosenki wymieszane z misternie zaaranżowanymi coverami. Eric pokazał się tam nie tylko jako gitarzysta – posłuchajcie jego gry na fortepianie w „One Rainy Wish” Hendrixa!

Podobną ścieżką kroczy następca tego krążka – „EJ Vol. II” (wyd. Provogue), z gruntu akustyczna płyta okraszona brzmiącym jak skrzypce Stratocasterem, grającym prawdopodobnie bardziej melodyjnie niż kiedykolwiek. Kawałki takie jak „Waterwheel” pokazują tego muzyka jako gitarzystę, pianistę, wokalistę, a przede wszystkim wytrawnego aranżera.

 

Kiedy obserwowaliśmy wcześniejsze koncerty Johnsona, zastanawialiśmy się jak mistrz (który nomen omen nigdy wcześniej nie grał tras z drugim gitarzystą) wykona materiał z „EJ II” na żywo, zachowując te wszystkie smaczki i detale. Odpowiedzią jest Dave Scher i warto zapamiętać to nazwisko! To multiinstrumentalista, który gra w projekcie po trochę wszystkiego, łącznie z legendarnymi zagrywkami a’la Eric Johnson na Stracie, odciąża go w momentach, kiedy ten skupia się np. na klawiszach. Ale prawdziwym testem bojowym było stanięcie z mistrzem jak równy równy w pojedynkach gitarowych solówek.

To doprawdy fascynujące jak Eric – który nadal obija się po scenach ze swoim niesławnym trio half-stacków – potrafi zachować swój styl, nawet w akustycznej części koncertu. Na dowolnej gitarze, akordy Johnsona są po prostu „jego” akordami. W powalający sposób przeobraża się z elektrycznego wioślarza operującego fenomenalnym kostkowaniem hybrydowym w rasowego, akustycznego „fingerstylistę”. Ciągle ewoluujący, poprzez dekady scenicznych i studyjnych przygód, i jak zawsze inspirujący kolejne rzesze młodych gitarzystów.

Gitarzysta: Dlaczego Twoim zdaniem gitara akustyczna przeżywa obecnie renesans?

Eric Johnson: Ten instrument pozwala wydobyć z muzyka całą gamę emocji oraz ekspresji bez potrzeby deptania po pedalboardzie z milionem efektów, których zadaniem jest zamaskować to, co tak naprawdę dzieje się muzycznie. Mniej jest ogniw pomiędzy marzeniem uprawiania muzyki, a faktyczną jego realizacją. Gitara akustyczna to dość szczere, bezpośrednie narzędzie i myślę, że to właśnie ludzie coraz częściej doceniają.

Dlaczego rzuciłeś się na głęboką wodę odkładając kostkę i decydując się na czysty fingerpicking?

Czułem, że musiałem to zrobić, aby właściwie wydobyć cały potencjał gitary akustycznej, czyli nie tylko proste bicia akordów, ale złożone faktury łączące linie melodyczne i basowe. Oczywiście można też pójść dalej, bo są przecież na tym instrumencie czarodzieje grający najbardziej wymyślnymi, powalającymi technikami, ale dla mnie osobiście gra palcami jest już wystarczająco złożona i oferuje odpowiednie możliwości wyrażania siebie.

Co sądzisz o oburęcznych stylach perkusyjnego fingerstyle?

Kiedy ktoś robi to właściwie, wszystko się klei i brzmi wspaniale. Ale jeśli nie jest to grane z dużą dozą muzycznego wyczucia, zamienia się w zwykłą sztuczkę, która szybko nuży. Każdy muzyk musi sam zdecydować w jakim iść kierunku. Moja droga to szeroko pojęty fingerstyle, od bluegrassowego flatpickingu, poprzez fingerpicking w stylu Travisa, po elementy spotykane w muzyce klasycznej. Czasem wrzucę gdzieś jakieś elementy oburęczne, ale tylko dla efektu. Myślę, że musiałbym się cofnąć w czasie i znów mieć 12 lat, aby móc się temu w pełni poświęcić.

Czy śledzisz nowinki w sprzętowej branży akustycznej? Coś szczególnego przyciągnęło twoją uwagę podczas ostatnich targów NAMM?

Nie bardzo. Chciałbym mieć więcej czasu tam w Anaheim, aby móc na spokojnie przyjrzeć się tym wszystkim sprzętowym ekspozycjom, bo poszukiwanie realistycznie brzmiącego nagłośnienia instrumentów akustycznych to zadanie bez końca. Obecnie za optymalny uważam wzmacniacz AER Compact XL, a jedynym efektem używanym przeze mnie z gitarą akustyczną jest jego pokładowy pogłos. Używam tego od czasu, kiedy zobaczyłem Tommy’ego Emmanuela na scenie.

Oprócz wzmacniacza dzielisz z nim także sympatię dla marki gitar akustycznych Maton, które wpinasz do pieca poprzez AER Pocket Tools Dual Mix 2. Jak to się stało, że taki sprzętowy eksperymentator jak ty, korzysta z gotowych rozwiązań innych muzyków?

To proste – kiedy chodzi o elektryfikację gitary akustycznej, nikt nie robi tego lepiej niż Tommy Emmanuel. Jeśli coś jest dobre dla niego, to i ja mogę spróbować iść tą samą drogą. Jedyny inny kierunek, jakiego chciałbym spróbować, to kompletnie oldschoolowe granie folkowe. Ale jeśli chodzi o Matona, to nie ma lepszego sposobu na uzyskanie tego głośnego, akustycznego soundu z podkreśloną artykulacją.

Czy tak jak Emmanuel masz podkręcony wewnętrzny mikrofon i zatyczkę przeciw sprzężeniom w otworze rezonansowym?

Z grubsza tak. Próbowałem miliona innych rozwiązań i nic nie brzmi tak dobrze. Mam dwa customowe Matony, zbudowane specjalnie dla mnie: jeden z wycięciem, a drugi bez. Szczerze mówiąc nie zagłębiałem się w detale techniczne dotyczące ich elektroniki. Po prostu Maton przysłał mi te gitary z adnotacją, że mogą mi się spodobać. No i trafili w dziesiątkę. Firma ma swoje własne rozwiązanie łączące sygnał mikrofonu z piezo. Sam w sobie, mikrofon brzmi dość absurdalnie, ale magia zaczyna się, kiedy połączyć to z sygnałem przystawki piezo w mostku. Kiedy już na tym zagrasz, nie ma powrotu do samego piezo. Korek przeciw sprzężeniom jest niezbędny, bo bez niego odpada gra na scenie.

Emmanuel wysyła jeden sygnał z Dual Mixu na przody, a drugi idzie do comba, które służy mu za osobisty odsłuch. Robisz to podobnie jak on?

Nie. Ja używam Dual Mixu jako preampu, z którego sygnał idzie do AER-a, a dopiero z wyjścia DIRECT OUT wzmacniacza puszczam sygnał na PA. Rozważam obecnie zbudowanie customowego przedwzmacniacza. Zaintrygowało mnie co mówiła ostatnio w jednym z wywiadów Molly Tuttle – o specjalnie dopracowanych akustycznych presetach dla każdej z gitar… jak się nazywało to urządzenie?

Czy chodzi ci o ToneDexter, firmy Audio Sprockets?

Dokładnie. Byłoby fajnie mieć na trasie coś ustawione pod każdego akustyka.

 

Na trasie używasz głównie Matona z wycięciem, poza utworem „Black Waterside”, będącym twoją wersją „Black Mountain Side” Zeppelinów?

Tak. Na początku uznałem, że fajnie byłoby grać ten numer, więc zacząłem pracować nad oryginalną wersją. Potem jednak zacząłem dodawać różne elementy, robiąc z tego własny kawałek. Na YouTube znalazłem też naprawdę fajną wersję Berta Janscha z lat 60. Odkryłem, że tak naprawdę jest to stary folkowy utwór, wykonywany na przestrzeni lat na różne sposoby. Używam do niego tego Matona bez wycięcia, który charakteryzuje się głębszym brzmieniem. Skrajne struny są dodatkowo przestrojone o cały ton w dół do „D”.

Właśnie ten instrument słychać na płycie, ponieważ kawałek nagrywaliśmy na żywo podczas jednego z koncertów. Natomiast w większości pozostałych numerów użyłem w studio mojego Martina D-45 z 1980 roku. Tego instrumentu nie zabieram w trasy i nie sądzę, abym kiedykolwiek zamontował tam elektronikę. Ostatnio kupiłem też Martina D-18 – do tej gitary szukam odpowiedniej elektroniki, która da mi ten charakterystyczny, folkowy sound o płaskim EQ w stylu Jamesa Taylora.

Co kryło się za wyborem korpusu w stylu „M” na twojego sygnowanego Martina MC-40 we wczesnych latach 2000?

Chciałem mieć coś mniejszego od dreadnoughta a minimalnie większego od „000”. Rozmiar „M” był dla mnie interesujący, ponieważ spełniał dokładnie te wymagania. Z perspektywy czasu można to uznać za eksperyment – dziś skłaniam się bardziej ku „000”. Nie mam takiej gitary ze sobą w trasie tylko dlatego, że nie byłem w stanie znaleźć do niej sensownej elektroniki.

Na jednej z prób na ostatniej trasie uporałeś się dość szybko z barwą akustyczną, a potem spędziłeś mnóstwo czasu modyfikując ustawienia Fendera Bandmastera oraz Two-Rocka, następnie przełączając się na Marshalla Plexi, żeby uzyskać barwę solową. O czym wówczas myślałeś?

Sprzęt do gitar akustycznych jest tranzystorowy, przez co brzmienie jakie daje jest bardziej powtarzalne. Można to szybko ogarnąć – w większości miejsc po prostu włączam wszystko i gram, o ile z PA jest wszystko OK. Natomiast z lampami, ich właściwym biasem, itd., tu jest już zupełnie inna historia. Margines zmiennych, przy których wszystko działa jak należy jest znacznie węższy. Łatwo wpaść w pułapkę myślenia, że sam sprzęt w większości odpowiada za finalne brzmienie. W rzeczywistości postawiłbym na sprzęt jakieś 12% – pozostałe 88% to TY. Wszystko sprowadza się do intencji, umiejętności i samego wykonu. Chodzi o takie ustawienie sprzętu, abyś poczuł wiatr w żaglach, dzięki czemu na scenie dasz z siebie 100%.

Dlaczego nie używasz swojego nowego Fendera Thinline Stratocastera podczas występu?

Ta gitara ma interesujące brzmienie, w którym jest więcej powietrza. Na ostatniej płycie oraz na trasie używam albo barw akustycznych, albo tego mojego elektrycznego brzmienia o niekończącym się sustainie. A do tego celu lity korpus nadaje się najbardziej.

Co więc było elektrycznym koniem roboczym na ostatniej płycie?

W studio używałem głównie swojego Strata vintage, ale w trasę zabrałem nową sygnaturę Fender Virginia Stratocaster. Zakochałem się w tym instrumencie. Jest to replika mojej starej gitary z 1954 roku, którą modyfikowałem i intensywnie używałem. Niestety, w pewnym momencie mojej kariery sprzedałem ten instrument. Od tego czasu miałem w rękach wiele Stratów ‘54 i żaden nie brzmiał już tak samo.

Mniej więcej w czasie prowadzenia rozmów z Fenderem na temat ich serii „Stories Collection” – w której chodzi o artystów modyfikujących swoje gitary – dowiedziałem się, że mój oryginalny Stratocaster „Virginia” był jednym z krótkiej serii instrumentów wykonanych pomiędzy 1953 a 1954 rokiem z drewna o nazwie Sassafras. Zrobiliśmy więc eksperyment budując prototyp z tego właśnie materiału i wręcz oniemiałem – to było jak spotkanie od dawna nie widzianego przyjaciela, cała magia tamtego brzmienia powróciła.

Gitara ma dużo twangu w czystej barwie, a kiedy doda się gainu, pojawiają się harmoniczne wzbogacające przesterowane brzmienie. Kolejną tajemnicą tej gitary jest przetwornik DiMarzio HS-2 pod mostkiem, w którym używam tylko jednej, górnej cewki. Kombinacja tego pickupu oraz drewna dają dokładnie taki efekt brzmieniowy jakiego szukałem.

Czy możesz opisać inne modyfikacje jakich dokonałeś w swoim oryginalnym Stracie ’54, a które trafiły teraz do Virginii?

Radius jest bardziej płaski, wynosi 12 cali, dzięki czemu przy niższej akcji strun nie blokują się one o progi przy podciąganiu. Same progi – zamiast typowych vintage – są rozmiaru jumbo, aby się łatwiej podciągało. Siodełko struny E1 jest lite, zamiast z giętej blachy, przez co różnica barwy pomiędzy strunami E1 i B2 jest lepiej zbalansowana.

Obserwowanie różnych gitarzystów kiedy dostosowują produkcyjny model gitary do własnych preferencji jest fascynujące. Ale nie tylko instrument się zmienił – również twoja muzyka z instrumentalnej, grawituje obecnie bardziej w stronę melodyjnych piosenek…

Tak. Zawsze kochałem taką muzykę. Grałem ją, studiowałem, a także komponowałem. Wcześniej akcentowanie gitarowego aspektu w muzyce sprawiało mi dużo frajdy, a ponieważ zostało to dostrzeżone i docenione przez ludzi, w naturalny sposób podążyłem tą ścieżką. Nie pokazywałem publicznie tej drugiej strony swojej muzycznej natury i nigdy tak naprawdę nie poświęciłem jej tyle czasu, aby wydobyć z siebie pełnię możliwości. Teraz zaczynam łączyć oba te światy.

W jaki sposób postanowiłeś wyrazić to na EJ Vol.II?

Ponieważ kluczowe są tu piosenki, zacząłem od nagrania tracków gitary samodzielnie, z parą Neumannów KM-56 przed gitarą i U87 przy fortepianie, śpiewając jednocześnie do osobnego mikrofonu. Dopiero po zakończeniu tego procesu dodaliśmy bębny, bas oraz pozostałe elementy. Chciałem aby cała ta muzyka grała na korzyść piosenek, a nie odciągała od nich uwagę. Chodziło o zachowanie tego pierwotnego emocjonalnego połączenia.

Podczas nagrywania istnieje pokusa, aby poszaleć sobie gitarowo i dopieścić każdą graną na tym instrumencie nutę – coś z czego jestem znany – ale tym razem chciałem przetasować nieco priorytety, bo jakkolwiek gitarowe granie może być imponujące, to może także rozpraszać uwagę. To tak jak z jedzeniem – może nam smakować, gdy je połykamy, ale potem zostaje jakiś dziwny posmak, albo czujemy się gorzej. W tym sensie miałem takie odczucie, że może nie chcę za każdym razem epatować gitarowymi frazami.

 

Dość ciekawe frazy pojawiają się w popisie country jakim jest „Charldron’s Boat.” Co tam się dzieje?

Ten kawałek miał oryginalnie linię wokalną, ale nie mogłem dopiąć właściwego tekstu, więc w końcu nagrałem linię melodyczną wokalu na lap-steelu Supro wpiętym do Twin Reverba. Doyle Dykes jest jednym z moich ulubionych gitarzystów i występuje również w tym utworze. To co brzmi jak Dobro to właśnie Doyle na gitarze ze stalowymi strunami – używał nietypowej techniki, sięgając poza siodełko przy główce i odstrajając struny, dzięki czemu uzyskał taki właśnie charakter.

W swoim zespole masz obecnie Dave’a Schera. Przyjemnie jest chyba współpracować z kimś, kto nie tylko jest multi instrumentalistą, ale potrafi także wyciąć porządną gitarową solówkę?

Dave potrafi skutecznie zapełnić przestrzeń, dzięki czemu mam więcej powietrza i czasu, aby skupić się na harmonicznym aspekcie tej muzyki. Jest coraz bardziej rozchwytywany w okolicach Teksasu, gdzie prowadzi swój własny zespół i jest wynajmowany jako sideman na różnych instrumentach. Ma tak dobry słuch, że wystarczy mu zagrać coś raz lub dwa i już to umie.

Czy skupienie się na akustycznej stronie muzyki wpłynęło w jakiś sposób na twoją grę na gitarze elektrycznej?

Zacząłem się zastanawiać nad orkiestracją gitary elektrycznej w podobny sposób jak robi się to z akustyczną. Przez częstsze granie palcami zacząłem też wydobywać więcej nut jednocześnie na elektryku, przez co harmonia jest bogatsza.

Jakie są twoje elektryczno-akustyczne marzenia na przyszłość?

Mam jeszcze w zanadrzu trochę akustycznych pomysłów, które chciałbym wypuścić w świat. Chodzi mi też po głowie płyta akustyczno-elektryczna, ale z piosenkami o bardziej popowym charakterze. Ale jest jeszcze coś – płyta bluesowa z gitarą wpiętą bezpośrednio we wzmacniacz, z tak prostym setupem, jak to tylko możliwe. Ciekawi mnie, jaka muzyka mogłaby dzięki temu powstać.

Jeśli musiałbyś oddać cały swój sprzęt, a zostawić tylko jeden przedmiot – co by to było?

Trudne pytanie… Podejrzewam, że byłby to jednak Stratocaster. Ale pewnie później wstawiłbym w nim przetwornik piezo pod mostek.

fot. Neil Zlozower / Atlas Icons