Bohater naszego wywiadu kilkukrotnie gościł na naszych łamach, przeważnie w kontekście swoich działań z macierzystym zespołem. Tym razem rozmawiamy o doświadczeniu zebranym w trakcie czteroletniej przygody z Decapitated.
O życiu w trasie, zderzeniu z profesjonalnym środowiskiem muzycznym, ciemnej stronie biznesu i „chrzcie” w szeregach Acid Drinkers, opowiedział Hubert Więcek – basista Decapitated i gitarzysta w Banisher oraz Redemptor.
Grzegorz Pindor: Za Tobą kilka lat przygody w profesjonalnym muzycznym biznesie, chciałbym jednak zacząć od tego jak właściwie wkroczyłeś w szeregi swojego ulubionego polskiego zespołu – Decapitated. Pamiętam, że w dzień kiedy ostatni raz wyszedłeś z pracy w fabryce mieliśmy nawet przyjemność rozmawiać. Vogg z pewnością wiedział kim jesteś, przez lata gry zdobyłeś doświadczenie i umiejętność układania technicznych puzzli w Vedonist, własnym Banisher czy Redemptor. Bas pojawił się z przypadku czy rozwijałeś ten instrument równolegle do gitary?
Hubert Więcek: Bas pojawił się w momencie startowania do Decapitated. Wcześniej jedynie miałem styczność z tym instrumentem w studio, przy okazji nagrywania albumów Banisher. Ale nigdy nie grałem na basie "na co dzień" czy w zespole. Początki miałem bardzo intensywne. Jak tylko dostałem zielone światło, że mam robić kawałki, to zadzwoniłem do kolegi, żeby mi pożyczył bas, bo oczywiście swojego nie miałem. Pamiętam, że to było w święta, zadzwoniłem też do rodziców i powiedziałem "sorry mame, ale w tym roku nie wpadnę na pierogi, bo mam tutaj once a life time opportunity".
Oczywiście nie miałem żadnych tabów czy kwitów, tylko ślad gitary. Siedziałem po 15 godzin dziennie. Nie przeginam. Wstawałem, ogarniałem się i od południa do 3-4 w nocy robiłem numery. Po 4 dniach miałem wstępnie zrobione wszystkie kawałki. Po świętach miałem już trochę mniej czasu, bo musiałem jeszcze jeździć do roboty 8-16, więc wracałem do domu, szamka i od 17 do 4 rano mielone. I tak na repeacie.
W sylwestra dostałem telefon, że jestem zaproszony na próbę za tydzień. Przez ten cały tydzień jeszcze szlifowałem materiał w zasadzie przez większość doby na okrągło, w pracy słuchałem śladów i numerów, w domu grałem. W weekend pojechałem na próbę do Krakowa, zagraliśmy seta no i dostałem joba. Tydzień później zagrałem już pierwszy gig. Potem chłopaki polecieli na miesiąc na trasę do Stanów, a ja miałem czas żeby pozamykać wszystkie sprawy związane z pracą i z ogarnięciem sprzętu itd. Ostatni dzień w pracy musiałem wziąć wolne, bo już byliśmy w drodze na moją pierwszą trasę po Wyspach z Sylosis.
Jak bardzo różniło się to doświadczenie od tego, które zdobywałeś na krajowym rynku? Zresztą nie tylko krajowym bo z Banisher zagraliście nawet w Egipcie, co można nazwać swoistym ukoronowaniem trasy spod znaku „wyjść na zero”. Pilnowałeś się czy był rock’n’roll?
Nie no, umówmy się, to był totalny przeskok do innej ligi pod w zasadzie każdym względem. Musiałem się bardzo szybko zaadaptować do nowych warunków i po drodze nauczyć jeszcze wielu rzeczy. Nie tylko pod względem gry, ale i zachowania, odporności fizycznej i psychicznej. Tu nie ma już żartów, że jedziesz sobie z kolegami na weekendzik, na piwko metal, na dwa koncerty i potem życie wraca do normy. Masz codziennie do przejechania setki kilometrów, musisz być codziennie w 100% formie i wykonywać swój job bez potknięć.
Wiesz, z zewnątrz to tak wygląda, że gość sobie jeździ po świecie, zwiedza, gra w dużych klubach przed konkretną publiką i że w ogóle jest splendor, sielanka i zabawunia. Owszem, nierzadko zdarza się że tak jest, bo raz na jakiś czas uda się wyskoczyć na jakiś spacer pod Wieżę Eiffla albo zjeść krewety i pomoczyć piętki na plaży w Barcelonie, ale większość czasu to są niezliczone ilości dupogodzin w busie, spanie zwiniętym w precel na lotnisku, "sink shower", granie sztuk "z kopa" bez spania i potem od razu zwijka bo następny gig za 20h i 1500 km dalej do przejechania busem z jednym postojem na sikanie. Do tego tachanie ton sprzętu wte i wewte, jedzenie listw z czosnkowym na stacjach albo czekanie 15 godzin na swój występ w klubie albo w lesie gdzie nie ma nic naokoło.
Do tego musisz być cały czas super miły dla wszystkich, wypoczęty, rozmawiać z przypadkowymi ludźmi codziennie o tym samym i ładnie wyglądać na zdjęciach i streamach. Ja na przykład uwielbiam takie życie. Cały czas coś się dzieje, jest swoistego rodzaju ekstrema i wyzwanie. Ale obawiam się, że nie każdy nadawał by się do takiego trybu życia. Trzeba być niezniszczalną maszyną, żołnierzem metalu, bo inaczej będzie płacz i stękanie, że już nie chce się być gwiazdą rozrywki.
Dlatego też uważam, że same umiejętności grania na instrumencie to jest jakieś 20, może 30% bycia w zespole, a cała reszta to jest tzw. "taking the shit" oraz to, kim jesteś. Bo nauczyć się grać na instrumencie w dzisiejszych czasach nie jest tak trudno, jak dasz małpie gitarę i każesz jej grać 8 godzin dziennie to też się nauczy. Ale całej reszty, o której tu mówię to już niekoniecznie. Zresztą umiejętność gry na instrumencie jest chyba oczywistym czynnikiem w graniu w zespole, więc nie ma co tutaj drążyć tematu.
Istnieje coś takiego jak szkoła życia w trasie? Trzeba do tego dojrzeć i traktować jak prawdziwą pracę? Większość zawodowych muzyków narzeka przede wszystkim na rozłąkę z rodziną i przyjaciółmi, później na problemy z emocjami, które trudno wyrazić w gronie osób, które w zasadzie czują to samo, a w pewien sposób myślą to samo, a dopiero potem na pieniądze. Co przez te cztery lata doskwierało Ci najbardziej?
Nic. Czekanie na kolejne trasy. Uwielbiam to robić, mógłbym jeździć w trasy 300 dni w roku. Szkoła życia oczywiście jest i to porządna, ale jak już się wkręcisz w to jak to wygląda to wszystko idzie jak z automatu. To jest jak najbardziej prawdziwa praca, to nie ulega wątpliwości. Bardzo fajna, z tym że zajebiście ciężka i nie dla wszystkich.
Skoro już doszliśmy do tego, że muzykowanie, nawet w metalu, to ciężka praca, jak wygląda samorozwój? Z perspektywy czasu, czego nauczyłeś się w Decapitated co przełożyło się na Twoją pracę we własnym zespole? Czy faktycznie w trasie jest czas na podglądanie i adaptowanie rozwiązań innych zespołów?
Jeżeli grasz w zespole z najlepszym gitarzystą metalowym jaki w chwili obecnej chodzi po tej planecie, to siłą rzeczy podświadomie uczysz się cały czas, czy to patrząc, czy słuchając jak gra. Pamiętam, że jak wróciłem pierwszy raz po trzech miesiącach do domu, gdzie graliśmy chyba cztery trasy pod rząd i w końcu złapałem za gitarę, żeby pograć swoje, to zgłupiałem. Nic mi nie brzmiało, wszystko było jakieś takie, słabe, gorsze niż zwykle. Otóż, jak nasłuchałem się przez te trzy miesiące jak się powinno grać i brzmieć, to po powrocie do domu mój słuch zaczął się bronić przed moją grą. Zacząłem słyszeć detale, drobiazgi oraz rzeczy, których wcześniej nie słyszałem bądź nie zwracałem na nie uwagi. Musiałem spędzić dużo czasu, żeby dopracować to wszystko w mojej grze.
A podglądanie i adaptowanie rozwiązań innych zespołów? Non stop. Cały czas podglądają (śmiech). A tak na poważnie, bardzo często się zdarza, że się podglądnie u kogoś jakiś patent, rozwiązanie sprzętowe etc. Ale najważniejsze, to mieć swój patent, koncept, rozwiązania oraz przede wszystkim swój styl grania. Bo i tak nigdy dwóch gitarzystów, basistów, czy jakichkolwiek muzyków nie będzie grało tak samo, nawet na tym samym sprzęcie. Łapy sobie nie kupisz na Thomannie.
Za to miejsca na w lineupach i na plakatach dużych imprez, choć nie w Thomannie – owszem. Miałeś kiedykolwiek styczność ze zjawiskiem pay-to-play? Przyjęło się, że za sukces się płaci i ten etap trzeba przejść.
Zjawisko pay-to-play istnieje od bardzo dawna i jeżeli kogoś w 2020 roku dziwi płacenie za sloty na trasach no to polecam zmienić dilera. Tak działa industry. Jeśli natomiast wykorzystasz to sprytnie i jesteś naprawdę dobrym zespołem oraz działasz ze wszystkim tak jak trzeba, to może to bardzo pomóc. Wiadomo, że jeśli płacisz za granie jako pierwszy support o 18:15 i na headlinera przychodzi 100 osób, to jest to raczej słaby biznes, ale jak przychodzi 1000 to wygląda to już trochę inaczej. Inna sprawa, że w takim pay-to-play bardzo często wykupione są miejsca w nightlinerze, backline itd, w związku z czym odpadają koszty transportu i noclegu. No i zawsze można się choć trochę odkuć z merchu. To wszystko jest do obliczenia/oszacowania. Natomiast na pewno nic z tego nie będzie, jeśli band ma kiepską muzę i nie ma sobą nic ciekawego do zaprezentowania.
W USA płaci się ponoć procent od sprzedaży merchu wewnątrz obiektu. Prawda, czy mit?
Wszędzie na świecie są za to opłaty. Zależy od kraju, wielkości klubu/festiwalu i czegoś tam jeszcze. Czasami w ogóle nie opłaca się wystawiać stoiska.
Merch, różne wersje płyt, czapki, a nawet obecnie maseczki na twarz to wymóg rynku czy faktycznie realna pomoc dla zespołów? Sam kupujesz gadżety? Sądząc po Twoich zdjęciach z koncertów w szafie masz same koszulki Danzig (śmiech)
Na trasie dla wielu zespołów merch to jest być albo nie być. Tym bardziej w dobie platform streamingowych typu Spotify, która jest oczywiście genialnym i bardzo ergonomicznym rozwiązaniem dla słuchaczy w porównaniu do fizycznych nośników. Sam bardzo często kupuję/dostaję różnego rodzaju merch wielu zespołów, koszulki, czapy, bluzy, żonobijki, smycze, w tym momencie zespoły to trochę taki obwoźny H&M (śmiech). Płyty przestałem kupować jakiś czas temu, bo nie miałem ich gdzie słuchać, ale ostatnio wymieniłem furę i już mam radio na CD więc to się pewnie zmieni. Jestem natomiast psychomaniakiem kaset, mam dosyć pokaźną kolekcję jeszcze z dzieciństwa i często ją uzupełniam; przykładowo kupuję te kasety, które miałem przegrywane z kserowaną okładką. Koszulek Danziga mam może z osiem, więc 1/10 szafy!
USA to bodaj największy rynek „zbytu” dla Decapitated. To właśnie tam, dzięki otwarciu się na gatunki wykraczające poza death metal, wasz zespół zyskał dodatkową renomę. Za wami nieprzyjemny epizod, który szeroko komentowano w mediach na całym świecie. Czy po takiej nagonce jesteście gotowi odpuścić ten kraj? Po tym jak Randy Blythe z Lamb of God został oskarżony o zabójstwo w czasie praskiego koncertu, po odsiadce zespół zrobił sobie znaczną przerwę od aktywności, a ponadto na dłuższy czas wykreślił Czechy ze swoich planów. W przypadku Decapitated może być podobnie?
Nie mam problemu z powrotem tam, te niecałe pierwsze trzy tygodnie pobytu w USA to był absolutnie najlepszy tour, w jakim uczestniczyłem. Ale wiadomo, że jak coś idzie za dobrze, to oczywiście musi się za przeproszeniem w pewnym momencie zdupcyć. Zresztą nie pierwszy raz. Uważam, że odpuszczenie tak potężnego rynku to jest trochę tak, jakbyś miał wypadek samochodowy i już nigdy więcej nie chciał wsiąść do samochodu. Traumom, lękom, przeciwnościom losu i problemom trzeba stawiać czoła, a nie kulić ogon i odpuszczać.
Zespół musiał ograniczyć działalność z dwóch powodów. Pierwszy, to dołączenie Vogga do Machine Head, zespołu instytucji; drugi to pandemia koronawirusa, która przerwała waszą zimową trasę z Aborted. Chciałbym najpierw poruszyć kwestię Vogga w Machine Head. Czy była to dla was mimo wszystko niespodzianka, z którą trzeba się było oswoić i znaleźć inne zajęcie, czy tak duża rzecz musiała być odpowiednio wcześniej zaaranżowana, aby miała jak najmniejszy wpływ na Decapitated?
Każdy by wykorzystał taką sytuację, więc wcale się nie dziwię, sam miałem podobnie dołączając do Decap, przez co trochę musiałem odpuścić pozostałe zespoły. Co absolutnie nie znaczy, że zespół dalej nie będzie działał, wręcz przeciwnie. Wszyscy sobie jakoś radzimy, nie jesteśmy z pierwszej łapanki. James ma cały czas Vader oraz kupę innych projektów, Rasta pracuje nad swoim projektem i udziela lekcji wokalu. Ja od wielu już lat udzielam lekcji gry na gitarze i basie, oprócz tego od zeszłego roku wspomagam na koncertach Acid Drinkers, no i oczywiście dalej działam z Banisher i z Redemptor. A póki co i tak wszystko leży i kwiczy przez wirusa, więc temat jest, jakby nie patrzeć, zamrożony do odwołania.
Wspomniałeś o Jamesie, który zagrał z wami część ostatnich koncertów. W jego miejsce na ostatniej trasie część fanów mogła zobaczyć Kena Bedene z Aborted. Wydaje mi się, że macie z jednej strony dużo szczęścia do perkusistów, za to z drugiej, obsada tej pozycji na stałe jest problematyczna. Jak będzie to wyglądać w przyszłości?
James miał wtedy już wcześniej "zaklepaną" trasę z Vader, więc nie mógł się rozdwoić a my musieliśmy sobie jakoś radzić. Ken to świetny koleś i wspaniały bębniarz, elegancko poradził sobie z materiałem i bardzo nam pomógł wskakując za Jamesa na tę trasę. Póki co, Vogg z Jamesem coś tam dłubią nad nowym materiałem, ja zajmuję się teraz działaniem z Banisher i Redemptor.
Wspomniałeś wcześniej o Acid Drinkers, kilka tygodni temu upewniałem się czy to aby na pewno tylko tymczasowa fucha, ponieważ udało się zagrać więcej niż jeden gig w zastępstwie Popcorna. Jak do tego doszło? Zadziałała poczta pantoflowa, czy musiałeś przejść (poza chrzestem), tradycyjne przesłuchanie?
To dosyć ciekawa historia. Z ekipą Acid poznałem się w 2016 roku podczas koncertu Decapitated w Poznaniu. Potem mieliśmy przyjemność dzielić wspólnie dechy na paru koncertach/festiwalach w Polsce. W ubiegłym roku Acid obchodził swoje 30 lecie istnienia i z tej okazji odbył się koncert z gościnnymi udziałami muzyków z zaprzyjaźnionych kapel. Początkowo miał z nimi wystąpić między innymi Vogg, ale ponieważ miał być wtedy na trasie z Machine Head, chłopaki zadzwonili do mnie i do Rasty z propozycją gościnnego udziału w dwóch kawałkach. Dla mnie petarda.
Mieliśmy zagrać "Anybody Home" oraz "Fuel of my Soul". Pierwszy to szlagier z "Infernal", natomiast drugi numer nagrywaliśmy z Decap jako jeden z coverów na ostatnią płytę Acid "Ladies and Gentlemen on Acid", gdzie nagrywałem solo. Dzień przed koncertem pojechaliśmy do Poznania na próbę i w sobotę zagraliśmy gościnnie z Rastą na tym gigu. Co jest najciekawsze, Acidzi do tamtej pory myśleli, że jestem basistą, no i delikatnie mówiąc troszeczkę byli zaskoczeni sytuacją, bo nigdy wcześniej nie widzieli jak gram na gicie. A wykon siadł petarda.
Niecałe dwa miesiące później, poniedziałek wieczór. Odbieram telefon od Ślimaka, który pyta mnie, czy byłbym w stanie zagrać z nimi kilka koncertów za Popcorna. Oczy wyszły mi z orbit, chwilę się zastanawiam i pytam ile numerów i kiedy najbliższy koncert. "20 numerów, najbliższy weekend". "Wysyłaj, robię". Dostałem setlistę, siadłem z wiosłem i zacząłem robić. We wtorek około 3 w nocy miałem już wstępnie zrobione wszystkie numery. Miałem jeden dzień na dopracowanie i na zrobienie solówek. Oczywiście wszystko ze słuchu, z numerów albo z live'ów z youtube.
Siedziałem całą noc w poniedziałek, cały dzień i noc we wtorek i we środę. W czwartek rano już musiałem jechać przez prawie całą Polskę z Rzeszowa do Poznania na próbę, póki co tylko ze Ślimakiem. Próba generalna miała się odbyć w piątek po południu, natomiast w dzień miałem jeszcze pograć z Dzvonem żeby ustalić, czy wszystkie riffy są git oraz ustalić, kto gra jakie partie w miejscach gdzie są harmonie lub różne linie gitar. No ale pojawił się pewien problem, gdyż w piątek rano zjadłem jakiegoś kabanosa albo innego padlinioka, którego sobie kupiłem dzień wcześniej na tankszteli (wiadomo specjalista koneser jedzeń ze stacji benzynowych) i chwilę później zaczęła się tragedia. Ostatni raz tak się zatrułem "borszczem ukraińskim" (paradoksalnie to nie jest ironia i nie chodzi o wysokoprocentówkę tylko o zupę) w trakcie powrotu z Metal Heads Mission z Krymu w 2008 roku. No absolutna tragedia, pojechaliśmy na tę salę prób, mam grać numery a mnie mroczy, mdli i chce mi się z dwóch rur.
Sytuacja wyglądała mniej więcej tak, że zagrałem dwa numery, rura do kibla, z powrotem, jeden numer, zaś do haźla, i tak koło czwartego razu powiedziałem, że nie dam rady, muszę się jakoś zdrzemnąć albo odpocząć. Wróciliśmy do bazy i mieliśmy pojechać za parę godzin na próbę generalną w pełnym składzie. Ja umieram i nie chce mi być lepiej; dwa, trochę wiocha, chłopaki patrzą na mnie i już trochę panika, że co to za typ (śmiech) Pojechaliśmy na próbę generalną. Zaczynamy seta. Po trzech numerach już mam gwiazdki przed oczami i ledwo stoję na nogach. Mówię tylko, żebyśmy grali dalej, szybciej skończymy to szybciej pójdę umierać.
Wytrzymałem łącznie 5 numerów, zrzuciłem gitarę i ostatkiem sił wybiegłem z sali i zrzygałem się do kąta, po czym się wywróciłem. Doczołgałem się do kanapy, poleżałem 15 minut, chłopaki się niecierpliwią, mówię im, żeby grali a ja sobie będę słuchał. Nie przeszło. Wstaję więc, próbuję wziąć wiosło, ale nie jestem w stanie trafić w stojącą na stojaku gitarę. Koniec. "Panowie, nie dam rady, apteka albo pogotowie bo umieram". Tyle było z mojej próby. Apteka, do domu i spanie. Wyjazd o 6 rano. Obudziłem się, siadam, wstaję, stoję. Nie jest źle. W busie miażdżyłem jeszcze numery, żeby się osłuchać. Bo tak naprawdę najtrudniej jest spamiętać to wszystko żeby się nic nie pomieszało, a set na prawie półtorej godziny. Wysiadamy z busa pod Rude Boyem, a ja robię test ćmika. 3 buchy, dalej stoję. Czyli będę żył. Na soundchecku zagraliśmy jeszcze resztę numerów, no i koncert ze ściągą na odsłuchu, ja jeszcze w kiepskiej formie zdrowotnej, mało wiatraków, ale jakoś poszło. Drugi koncert już mi było lepiej i poszło od kopa.
Zagrałem do tej pory z Acid Drinkers cztery weekendy, dwa w grudniu 2019 i dwa w lutym 2020, łącznie chyba 11 koncertów. Ze względu na moje przygody zdrowotne, dopiero w drugi weekend przeszedłem chrzest bojowy (filmiki w Internetach) zakończony pełnym sukcesem, po czym za pół godziny lecieliśmy jeszcze na stacje poprawić dwoma flancami. Strasznie się cieszę, że miałem okazję pograć w szeregach Acid Drinkers. To genialni muzycy i wspaniali ludzie, bardzo dobrze wspominam czas spędzony w ich towarzystwie. No i jakby nie patrzeć, są to moi idole z dzieciństwa, zacząłem ich słuchać mając może z 11 lat, więc jakby mi ktoś powiedział te 20 lat temu: "synek, będziesz kiedyś szpilał z Acid" pewnie bym oszalał. Wielki zaszczyt i spełnienie marzeń.
Tych marzeń spełniło się całkiem sporo, zresztą miałeś przyjemność dzielić scenę (nie tylko na festiwalach) z wieloma zespołami, które uwielbiasz. Który koncert albo trasę wspominasz najlepiej z tego właśnie względu?
Moim największym marzeniem zawsze było zagrać na Brutal Assault w Czechach. To zdecydowanie mój ulubiony festiwal metalowy, na który zresztą jeżdżę z przerwami od ponad 10 lat. Udało mi się tam zagrać dwa razy. Ale po drodze zagrałem już dwa razy Woodstock, Copenhell z Black Sabbath, Hellfest, Graspop, Rock al Parque w Kolumbii, Bloodstock, Meltal Days i masę innych festiwali, nie wspominając już o trasach, o których nawet nie marzyłem i w życiu bym nie pomyślał, że będę na przykład grał w Japonii, Egipcie, Libanie czy Kolumbii.
Mogę Ci natomiast powiedzieć, co najgorzej z takich wypadów wspominam. Kiedy jedziesz na weekend na dwa festiwale, w lineupie masz Deep Purple, Aerosmith, Prophets of Rage, Scorpions, Rammstein, Slayer, Motorhead i ogólnie w zasadzie wszystkie zespoły oprócz Metalliki, a ty z tego wyjazdu widzisz tylko pół piosenki Blue Oyster Cult wyskakując z już odpalonego czołgu biegnąc pod scenę wte i wewte sprintem półtora kilometra, trzy kawałki Primus i dwa zespoły, które grają przed tobą. I potem zaś 2,5 tyś kilometrów z dwoma postojami na urynalia i wursta z Totala.
W Egipcie byłeś z Banisher, i to w sumie jako młody chłopak, zapatrzony w techniczny death metal. Dziś jest chyba inaczej? Nie bez powodu wspominałem wcześniej o Danzigu. Jak te poza metalowe fascynacje wpływają na to, co robisz w swoich macierzystych zespołach?
Wiesz, w pewnym momencie zaczyna docierać do ciebie to, że muzyka to nie zawody, tylko twoje emocje, uczucia, melodie, myśli oraz to co chcesz przekazać światu za pomocą języka dźwięków. Muzyka jest językiem przekazu, tak samo jest ze sztuką, poezją, filmami. Jest językiem porozumiewania się, jak angielski, hiszpański czy jakikolwiek inny język i ważne jest to, co chcesz nim przekazać oraz jak. Jeżeli będziesz gadał głupoty, mówił za szybko, seplenił, jąkał się, męczył bułę albo będziesz nudziarzem lub gadał w kółko cały czas to samo to nikt nie będzie Cię chciał słuchać.
Z kolei inspiracje można czerpać nie tylko z innej muzyki czy stylistyki, inspiracje można czerpać ze wszystkiego. Z filmu, z krajobrazu, z otaczającej Cię rzeczywistości lub z historii, którą przeżyłeś. I tak właśnie było z ostatnim albumem Banisher "Degrees of Isolation". Tam jest opowiedziana prawdziwa historia, która przytrafiła się mi 3 lata temu w Stanach. Przeżyłem to na własnej dupie, to nie są jakieś pseudo-opowiastki o walczących rycerzykach, smokach, diabełkach czy stworkach zombie jedzących ludzi. Każdy numer na płycie opowiada historię, sytuacje, myśli oraz uczucia osoby, która została zatrzymana, przebywała w aresztach, była transportowana między nimi, po czym została wypuszczona na wolność, mogła wrócić do domu i walczyć z totalnie rozjechaną psychiką przez te wszystkie wydarzenia.
Kiedy już w miarę doszedłem do siebie, zacząłem zbierać do kupy wszystkie dźwięki jakie miałem w głowie, żeby ułożyć z nich jakieś opowieści. Niektóre z riffów, które znajdują się na "Degrees of Isolation", były pisane ołówkiem na kartce papieru w celi i dopiero później sprawdzone na instrumencie. Po prostu miałem w głowie jakąś melodię i chciałem ją jakoś przelać na papier. Zresztą we wkładce albumu znajdują się między innymi skany tych kartek, na których zapisywałem riffy totalnie od czapy tak jak mi się wydawało, że będą brzmieć na gitarze. Jeden z tych riffów jest na przykład w "Devil in ISO 5". Każdy numer na tej płycie jest inny, w jednym czuć złość, agresję, w innym totalny dół, depresję i niemoc, w innym słychać nadzieję, smutek, zawieszenie w czasie, w innym strach, lęk i przerażenie. Ta płyta aż kipie emocjami, które oczywiście są opisywane w tekstach oraz są perfekcyjnie zwizualizowane za pomocą okładki płyty. Jak święta trójca. Także reasumując, co inspiruje mnie do tworzenia muzyki? Życie.
Rozmawiał: Grzegorz Pindor
Zdjęcia: Jiří Veselý (główne), Maciej Pieloch, Monika Wawrzyniak, Nadia Szopińska