Razem z Tomem Morello cofnęliśmy się w czasie, przeanalizowaliśmy teraźniejszość i wyruszyliśmy w podróż do przyszłości. Mistrz nieszablonowego podejścia do gitary opowiedział nam o swojej misji, sprzęcie i niesamowitych przeżyciach z takimi zespołami jak RATM, Audioslave i E Street Band.
Z Tomem Morello spotykamy się za kulisami Ashton Gate Stadium w Bristolu. Kiedy docieramy na miejsce, muzyk siedzi na kanapie i studiuje swoją setlistę. Już kiedy ściskamy sobie dłonie zauważam, że w pomieszczeniu znajdują się dwie legendarne gitary – Arm The Homeless i Sendero Luminoso Tele. Na ten widok trudno powstrzymać uśmiech radości. To właśnie te ikoniczne instrumenty brały udział w nagraniach największych przebojów Rage Against The Machine, Audioslave, Street Sweepers Social Club, Prophets Of Rage i E Street Band.
Dziś Tom Morello występuje pod własnym nazwiskiem. I choć w przeszłości mieliśmy już okazję zapoznać się z jego solowym projektem The Nightwatchman, gdzie towarzyszyły mu folkowe piosenki grane na kultowym Ibanezie Galvador wyposażonym w nylonowe struny i charakterystyczny napis ‘Whatever It Takes’ – tym razem muzyk zdecydował się na nieco inną stylistykę. „Ta trasa to ogromne wyzwanie. Płytę ‘The Atlas Underground’ nagrałem z 20 różnymi artystami, ale żaden z nich nie gra ze mną koncertów. Trzeba było włożyć mnóstwo pracy w odpowiednie przygotowanie tych występów. Jak mogliście przed chwilą zobaczyć, dołożyłem wszelkich starań, aby odpowiednio połączyć moje dotychczasowe dziedzictwo z Rage Against The Machine oraz Audioslave i rzeczy, którymi zajmuję się obecnie. Bardzo pomógł mi Sean Evans, który był dyrektorem artystycznym ostatnich dwóch tras koncertowych Rogera Watersa. To właśnie z nim złożyliśmy to wszystko do kupy. Od początku zastanawialiśmy się, czym jest tak naprawdę koncert punk-rockowy w 2019 roku. Czasy plujących na siebie awanturników w skórzanych kurtkach dawno mamy za sobą. Zależało nam na tym, aby całe przedsięwzięcie było dla słuchaczy pewnym muzycznym wyzwaniem z politycznymi akcentami.”
Tom doskonale opisał koncert, który mieliśmy okazję zobaczyć chwilę wcześniej. Towarzyszący mu na scenie Eric Gardner (perkusja) i Carl Restivo (bas, klawisze, programowanie podkładów) świetnie dopełniają niepodrabialne brzmienie gitary Morello, a prowokacyjne wizualizacje wyświetlane na gigantycznych ekranach doskonale uzupełniają muzyczno-polityczny spektakl. Podczas koncertu można było usłyszeć nowe nagrania Toma, klasykę Audioslave i Rage Against The Machine, utwory zagrane w hołdzie dla Chrisa Cornella, a także covery Lennona i Springsteena. Na stadionie Ashton Gate nie zabrakło też prowokacyjnych akcentów (patrz kartka przyklejona do tylnej części gitary, na której nieprzypadkowo znalazło się nazwisko brytyjskiego polityka znanego ze swoich eurosceptycznych poglądów i słowo ‘pi****ć’). W pewnym momencie nie wiedzieliśmy już, czy bardziej nie możemy doczekać się naszej rozmowy, czy kilku dodatkowych piosenek zagranych na bis…
Magazyn Gitarzysta: Zacznijmy od samego początku twojej muzycznej drogi. Zacząłeś grać na gitarze, gdy miałeś 17 lat. Wielu uznałoby, że to strasznie późno…
Tom Morello: To prawda. Nie znam nikogo, kto odniósł sukces zaczynając grać na gitarze tak późno. Z jednym wyjątkiem. Robert Johnson sięgnął po ten instrument dopiero w wieku 18 lat. Trzeba jednak pamiętać, że to nieco inna sytuacja. W końcu wszyscy wiemy, że gość zaprzedał duszę diabłu w zamian za swój talent (śmiech). Ja musiałem po prostu poświęcić 10 tysięcy godzin na intensywne ćwiczenia.
Jacy artyści mieli na ciebie największy wpływ, gdy zaczynałeś?
Chciałem grać na gitarze ze względu na wiele hard rockowych i metalowych kapel. Przełomem była jednak kaseta Sex Pistols. Gitarę kupiłem 24 godziny po tym jak po raz pierwszy przesłuchałem ich materiał. Wcześniej słuchałem Led Zeppelin, Pink Floyd, ale te zespoły grały w zupełnie innej lidze. Ja byłem biednym gościem, który musiał zadowolić się tanią gitarą i zawilgoconą piwnicą w Illinois. Kiedy usłyszałem Sex Pistols i The Clash poczułem, że coś nas łączy. Brzmieli jakby też nagrywali w ciemnej piwnicy, ale ich muzyka miała w sobie niesamowitą moc, którą sam zapragnąłem posiąść.
Dużo wtedy ćwiczyłeś, ale jesteśmy ciekawi, kiedy pojawił się u ciebie punkt zwrotny. Moment, w którym zaczął się krystalizować twój unikalny styl gry.
Kiedy zaczynałem, inspirowałem się przede wszystkim punk-rockiem. Chciałem pisać tylko piosenki na 3 akordy i nie miałem zamiaru uczyć się od innych. W końcu jednak dały o sobie znać moje zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i zacząłem ćwiczyć po kilka godzin dziennie przez 365 dni w roku. To było w czasach, gdy studiowałem politologię na uniwersytecie Ivy League. Nie był to najlepszy sposób na bujne życie towarzyskie. Co gorsza, mimo że stawałem się dobrym muzykiem, nie miało to wiele wspólnego z byciem artystą. Myślę, że warto rozgraniczyć te dwie role.
Przełom nastąpił w Rage Against The Mahine. Poczułem się tam jak DJ, który może przemówić własnym głosem za pomocą instrumentu i wcale nie musi starać się być jak Eddie Van Halen albo Steve Jones. To wtedy zacząłem eksperymentować. Pojawiły się scratche, dźwięki zwierząt i inne helikoptery. Właśnie w tym nieszablonowym podejściu do gitary odnalazłem swój własny głos.
Myśleliście już wtedy o wielkim komercyjnym sukcesie?
Nie. Grałem wówczas w innej kapeli i to z nią wiązały się takie nadzieje. Zespół nazywał się Lock Up i mieliśmy już nawet kontrakt podpisany z wytwórnią. Niestety nic z tego nie wyszło i w ten sposób moja kariera legła w gruzach, gdy miałem 27 lat. Obiecałem sobie wówczas, że skoro nie mam perspektyw na osiągniecie sukcesu, skupię się po prostu na graniu muzyki, którą kocham. I właśnie wtedy założyliśmy Rage Against The Machine.
Jak dużą rolę w kształtowaniu się twoich riffów odegrał Brad Wilk i jego gra na perkusji?
Cała nasza czwórka była w tej układance niezbędna, ale nie da się ukryć, że w naszym duecie było coś wyjątkowego. Pamiętam, że nie mieliśmy kasy na wynajem studia, więc rozpoczęliśmy nagrania w sali prób jakiegoś heavy metalowego zespołu. Stał tam ogromny zestaw perkusyjny w stylu tego z Iron Maiden, a my rozłożyliśmy się obok z naszym skromnym instrumentarium. Zaczęliśmy grać „Know Your Enemy”, „Township Rebellion” oraz „Freedom” i wtedy poczułem, że jest w tym wszystkim chemia. Brad się nieco spóźniał, z kolei ja wyprzedzałem beat i w ten sposób, po raz pierwszy udało nam się osiągnąć coś wyjątkowego. Do dziś uważam, że to wspaniały perkusista. Kiedy siedzieliśmy w tej ciasnej sali prób nie marzyłem nawet, że kiedykolwiek będziemy razem występować na ogromnych festiwalowych scenach, które odhaczaliśmy w kolejnych latach.
Czy twój sposób pracy nad riffami zmienił się od tamtego czasu?
To bardzo dobre pytanie. Zazwyczaj komponuję na akustyku, który zawsze leży gdzieś pod ręką. W domu nie mogę sobie pozwolić na rozkręcanie wzmacniacza ze względu na moich sąsiadów. Kiedy mam dobry dzień, po prostu czekam na jakąś inspirację. Sięgam po gitarę, zaczynam ćwiczyć skale lub brzdąkam jakieś utwory Boba Dylana i już po chwili spod moich palców wychodzi jakiś nowy riff. Staram się jak najszybciej nagrać to co przed chwilą wymyśliłem i zaczynam szukać dalej.
W późnych latach 80. i wczesnych 90. gitarzyści rockowi bardzo chętnie sięgali po humbuckery. Ty pozostałeś wierny singlom. Czy Jimmy Page ze swoim Telecasterem, na którym nagrał pierwszą płytę z Led Zeppelin miał na to jakiś wpływ?
Jimmy Page to faktycznie archetyp takiego grania, ale moim riffom granym na gitarze z jednocewkowym przetwornikiem bliżej jest do Deep Purple – są ciężkie, ale i funkowe. Połączenie moich singli i ciężkiego basu Timmy’ego brzmi jakby trzy, albo cztery zespoły Black Sabbath odpaliły się w jednym momencie. Jego riffy wypełniają dół i środek, a z góry całą chemię dopełnia sprężystość moich partii gitar. I tak powstaje magia…
Często grasz na przetworniku znajdującym się bliżej gryfu. To zaskakujące, ile twoich kultowych riffów zostało nagranych w ten sposób…
Wszystkie te riffy to zasługa gitar, które są tu ze mną – Arm The Homeless wykorzystywałem do utworów granych w E, a Telecastera używałem, gdy do gry wchodził strój „drop D”. Jeśli chodzi o rozwiązanie, o którym mówisz, nagrałem w ten sposób 10 utworów Rage Against The Machine i Audioslave, które można było usłyszeć później w radiu. Mój Telecaster to zwykła gitara z masowej produkcji. Od początku jednak odpowiadało mi jego brzmienie i z czasem zacząłem się zastanawiać, czy ciężar riffu faktycznie musi nierozłącznie wiązać się z ilością wykorzystanego przesteru. Znam dziesiątki zespołów, które zniekształcają sygnały gitar do granic możliwości, a ja wciąż pozostaję niewzruszony, gdy słucham ich numerów…
Bulls On Parade
Tom opowiada o swoich legendarnych gitarachSendero Lminoso - Fender Telecaster Standard
Pierwszym właścicielem tej gitary był nieodżałowany Scott Tracy - muzyk z Hollywood, który przez jakieś 5 lat był moim współlokatorem. Strój „drop D”, którego używała wówczas większość zespołów z Seattle pokazał mi kiedyś Maynard James Keenan. Niestety na mojej gitarze Arm The Homeless nie mogłem się szybko przestrajać ze względu na blokadę mostka. Mój współlokator dostał więc nową głowę Marshalla, a ja zostałem szczęśliwym posiadaczem Telecastera. Scott był wspaniałym muzykiem. Grał w kapeli Liquid Jesus, która na początku lat 90. wydała dwie płyty pod szyldem wytwórni MCA. Niestety kilka lat temu Scott odszedł z tego świata. Nigdy nie miał okazji wyjechać w dużą trasę, więc ta gitara robi to za niego.Arm The Homeless - Składak-Frankenstein
W tej gitarze tylko korpus pozostał oryginalny. Przy gryfie mamy singla w obudowie humbuckera na którym gram większość riffów. Przy mostku zainstalowany jest humbucker od EMG. Ten przetwornik wykorzystuję nieco rzadziej, najczęściej podczas partii gitary prowadzącej. Od 1992 roku towarzyszy mi ten sam technik, czyli Slim. To kolejny dowód na to, że moim życiem rządzi przyzwyczajenie. W naszej koncertowej rodzinie te gitary to nasze dzieci, a Slim jest moim mężem (śmiech). Arm The Homeless sporo czasu spędza w powietrzu i nie chodzi tu o latanie samolotami. Mam taki zwyczaj, że po zakończonym koncercie rzucam gitarę do Slima. Zazwyczaj ją łapie, ale czasami zdarza mi się potknąć o kabel i nieszczęście gotowe…
Wielu gitarzystów cały czas szuka nowych rozwiązań technologicznych, które pomagają w rozwijaniu kreatywności. Ty dawno temu skompletowałeś swoje zabawki i stwierdziłeś, że będziesz pracował z tym co masz…
Po prostu się poddałem (śmiech). To naprawdę była kwestia pewnej rezygnacji, która mi wówczas towarzyszyła. Byłem typowym gitarzystą, który chciał brzmieć jak połączenie Randy’ego Rhoadsa, Steve’a Vaia i Tony’ego Iommiego. Niestety nigdy nie udało mi się tego osiągnąć i pewnego dnia postanowiłem po prostu postawić na swoje brzmienie, które ukręciłem ze swojego wzmacniacza i gitary Arm The Homeless. Doszedłem do wniosku, że tak już musi być i koniec.
Wybrałem 50-watowego Marshalla JCM 800 2205, który towarzyszy mi od 30 lat. Uznałem, że to właśnie on będzie odpowiadał za moje brzmienie, nad którym nigdy więcej nie będę musiał się już zastanawiać. Postawiłem na określony zestaw narzędzi i dopiero wtedy poczułem prawdziwą wolność. Nigdy więcej nie musiałem zawracać sobie głowy wizytami w sklepach muzycznych i poszukiwaniami nowych rozwiązań. Kiedy miałem już brzmienie pozostawało tylko wykorzystać je do tworzenia nowych piosenek…
Pamiętasz dzień, w którym ty, Timmy i Brad połączyliście siły z Chrisem Cornellem pod szyldem Audioslave? Jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie na sali prób?
Zaczęliśmy od dwóch wspólnych sesji. Na pierwszej po prostu jammowaliśmy. Za drugim razem zaczęliśmy już pisać piosenki. To wtedy powstało „Light My Way” i kilka innych kompozycji, które pojawiły się na naszej pierwszej płycie. Mimo że Chris był moim przyjacielem z zespołu, nigdy nie przestałem być jego wielkim fanem. Uwielbiałem spędzać z nim czas. Był obdarzony jednym z najbardziej wyjątkowych głosów w całej historii muzyki. Potrafił również tworzyć niesamowite melodie, które przychodziły do niego znikąd. Był jak Beatlesi w świecie hard rocka. Mogłem zagrać progresję trzech różnych akordów lub pokręcony metalowy riff, a on i tak znalazł sposób, żeby stworzyć z tego coś pięknego.
Rick Rubin uświadomił nam kiedyś jak wyjątkowym artystą był Chris. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy z wokalistą, który śpiewa. Zack de la Rocha jest niesamowity, ale jego siła drzemie gdzie indziej. Praca z Chrisem była więc czymś zupełnie nowym dla naszego składu. Rick, z którym wówczas pracowaliśmy, powiedział któregoś dnia, że nie mamy pojęcia o tym, jak trudno jest skomponować dobrą piosenkę. Od razu zaprzeczyliśmy, bo z Chrisem udało nam się stworzyć kilka świetnych utworów w ciągu zaledwie kilku dni.
Po waszej współpracy z pewnością można było spodziewać się kompozycji takich jak „Light My Way”. Były jednak takie piosenki, które odkrywały przed słuchaczami zupełnie inne oblicze waszej czwórki. Przykładem niech będą „Like A Stone” lub „Getaway Car”. Czy te pokłady wrażliwości były w was od zawsze?
Myślę, że tak. To następstwo 10 tysięcy godzin ćwiczeń i otwartości na muzykę – od tej renesansowej po fusion. Chris otworzył puszkę Pandory, a współpraca z nim pozbawiła nas wszelkich ograniczeń.
Co sprawiło, że zdecydowałeś się zacząć pisać własne piosenki pod szyldem The Nightwatchman?
Wszystko zaczęło się w czasie, gdy stawialiśmy pierwsze kroki z Audioslave. Miałem wielu przyjaciół, którzy pisali piosenki. Dzieliliśmy się naszą twórczością podczas wieczorków „open mic” w Los Angeles. Od zawsze byłem wielkim fanem akustycznych rzeczy, które tworzyli Springsteen i Dylan. Często wracałem też do twórczości Guthriego i Phila Ochsa. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że chciałbym opowiedzieć muzyką kilka własnych historii i w tej sposób odblokowałem w sobie zupełnie nowe pokłady artystycznej ekspresji.
Solowe występy były też świetną lekcją zarządzania własnym życiem. Zespół jest jak małżeństwo czterech lub pięciu osób – każda decyzja była u nas podejmowana w demokratyczny sposób. Zgadzanie się na pewne kompromisy, które mają pomóc w dalszym rozwoju kapeli było bardzo trudne. Chciałem tworzyć rzeczy zaangażowane politycznie i zdałem sobie sprawę z tego, że nie potrzebuję do tego innych - wystarczy mi po prostu gitara akustyczna. Solowy projekt z pewnością polepszył nasze relacje w Audioslave. Wspólne problemy rozwiązywaliśmy razem, ale mając coś swojego zyskałem przestrzeń, w której sam mogłem podejmować decyzje. Wydaje mi się, że każdy gitarzysta powinien mieć taki azyl. Dopiero, gdy nauczysz się śpiewać własne piosenki poczujesz prawdziwą wolność decyzji i artystycznej ekspresji.
Czy pisanie muzyki dla innych wokalistów różni się od tworzenia kompozycji, w których śpiewasz sam?
To było od początku bardzo ekscytujące wyzwanie. Kiedy byliśmy na trasie z Audioslave i akurat trafiał mi się wolny wieczór, starałem się jak najczęściej brać udział w spotkaniach „open mic”. Pamiętam koncert na stadionie w Cleveland. Dzień później nocowaliśmy w Cincinnati, gdzie odwiedziłem lokalny bar i po raz pierwszy zagrałem pod pseudonimem The Nightwatchman. Okropnie się denerwowałem, kiedy czekałem na swój występ i próbowałem zapamiętać teksty trzech piosenek, które miałem wówczas zagrać. Dałem z siebie wszystko, zupełnie jakbym grał na ogromnym festiwalu Reading. Czułem, że robię dokładnie to, co trzeba zrobić. Dziś jestem w zupełnie innym miejscu, ale mam wrażenie, że koncerty takie jak ten dzisiejszy to moja najważniejsza misja. Oczywiście dostarcza mi to mnóstwo radości, ale jest w tym zarówno kij, jak i marchewka (śmiech).
To zabawne, że już wtedy angażowałeś się jednocześnie w kilka różnych projektów. Dziś również musisz dzielić swój czas pomiędzy karierę solową i działania pod szyldem Prophets Of Rage…
Pewna część mojej kreatywności musi pozostać pod moją ścisłą kontrolą. To dla mnie bardzo ważne, żeby mieć coś swojego. Mam jednak to szczęście, że B-Real, ChuckD, DJ Lord, Timmy i Brad to wspaniali ludzie, z którymi łączy mnie szczególny rodzaj chemii. I nic nie może się równać ze wspólnymi koncertami i wizytami w studiu.
Wspominałeś, że jesteś wielkim fanem Bruce’a Springsteena. Czy podczas koncertów z E Street Band miałeś okazję lepiej zrozumieć go jako muzyka?
Tak. Nie było to dla mnie może zaskakujące, ale miałem okazję przekonać się o tym, że Bruce jest w stu procentach zaangażowany w to co robi i zawsze dąży do absolutnej doskonałości. Każdy koncert, który razem zagraliśmy był tym najlepszym. Często widziałem na widowni tych samych ludzi, mimo że graliśmy na czterech różnych kontynentach! Jego fani jeżdżą za nim po całym świecie, ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że on ekscytuje się tym wszystkim bardziej od nich! Wspaniale było występować u jego boku, bo czułem dokładnie to samo. Nie brakowało też wyzwań – zarówno dla niego, jak i zespołu oraz publiczności. Ostatnia trasa, którą razem graliśmy obejmowała 34 koncerty i 182 różne piosenki. To czyste szaleństwo. Artyści na scenie musieli być cały czas obecni w swoim tu i teraz, żeby podołać wymaganiom. To były naprawdę szalone dni.
Czy te występy pozwoliły ci odkryć w sobie coś nowego?
Poczułem się niemal jak w zespole weselnym, który musi być przygotowany na granie wszystkich największych hitów o jakie może poprosić publiczność. Nie znałem „Brown-Eyed Girl”, a mimo tego musiałem zagrać ten utwór na stadionie w Melbourne. Perkusista nabił na cztery i to był jedyny czas jaki miałem na to, żeby zorientować się w jakiej tonacji gramy i co za chwilę wyjdzie spod moich palców!
Czy płyta „The Atlas Underground” to sposób na zdobycie nowych słuchaczy?
Ta płyta to coś w rodzaju konia trojańskiego. W ten sposób chcę przekazać moją wizję gitarowego grania nowym pokoleniom. Wciąż trzymam się rockowych riffów, pokręconych solówek i mojego Marshalla, ale z pomocą młodszych artystów, takich jak na przykład Portugal, The Man lub K. Flay łączę to np. z basowymi „dropami”. Na „The Atlas Underground” nie zabrakło też współpracy z takimi muzykami jak Marcus Mumford i Gary Clark Jr. W ogólnym zamyśle miała to być solowa płyta, na której w każdym utworze pojawia się jakiś gość.
Takich rzeczy nie tworzy się raczej podczas spotkań na próbach. W jaki sposób inne podejście do pracy nad utworami wpłynęło na twoją kreatywność?
Celowo zdecydowałem się na taki rodzaj współpracy z innymi artystami. 18 poprzednich albumów studyjnych, nad którymi pracowałem powstało podczas prób granych w gronie kilku muzyków. Chciałem, żeby 19 wydawnictwo było czymś w rodzaju wyzwania. Kiedy zaczynałem pisać te piosenki, czułem, że podążam ścieżkami z przeszłości, a zależało mi na tym, żeby pójść nieco inną drogą. Zacząłem się zastanawiać, co by się stało, gdyby Knife Party dostali ode mnie 10 riffów z prośbą o zastąpienie syntezatorów brzmieniem mojego Marshalla. W ten sposób powstało „Battle Sirens”, czyli utwór otwierający płytę. Podobnie wyglądały eksperymenty z riffami, które towarzyszyły pracy z Bassnectarem przy numerze „Rabbit’s Revenge”, gdzie na wokalu pojawili się Big Boi i Killer Mike. Robienie tej płyty dostarczyło mi sporo radości, a każdy utwór był jak podróż w nieznane.
Wydaje się, że podczas wszystkich tych podróży nigdy nie zdarzyło ci się zabłądzić. Grasz muzykę, która jest dla ciebie prawdziwa i nigdy nie martwisz się o…
… sukces i polityczne konsekwencje. (śmiech)
Często spotykasz młodych artystów, którzy w swojej twórczości wyrażają gniew i frustrację obecną sytuacją polityczną na świecie?
Takich twórców nigdy nie zabraknie. Ich piosenki nie podbijają może list przebojów, ale w każdym gatunku muzycznym, niezależnie, czy jest to hip-hop, rock’n’roll, czy punk, zawsze znajdą się ludzie, którzy mają coś do powiedzenia. To dobrze, że muzyka niesie za sobą pewne wartości, ale pamiętajmy o tym, że najważniejszy jest człowiek, walka o przyzwoitość i humanitaryzm. Nadzieja na przyszłość nie leży w rękach zespołów rockowych. Niezależnie od tego, czy jesteś dziennikarzem, fotografem lub gościem, który skręcał dziś cenę - historia świata zależy od nas wszystkich. Ziemia nie może czekać na to, że nagle pojawi się jakaś kapela, która w magiczny sposób odmieni jej los.