Wystarczy, że spojrzysz na słowa: "Dajcie broń bezdomnym", nabazgrane na gitarze i od razu wiesz czyją jest własnością. Działalność Rage Against the Machine można określić, jako co najwyżej sporadyczną, a jednak Tom Morello nigdy nie stoi w miejscu; nieważne w jakim przebraniu: czy to artysta występujący solo czyli The Nighwatchman, czy jako muzyk współpracujący z Brucem Springsteenem. W tym roku jednak wydarzyło się coś naprawdę przykuwającego uwagę, czego rezultatem jest rap-rockowa formacja Prophets Of Rage. Tworzą ją muzycy zespołów takich, jak RATM, B-Real z Cypress Hill, oraz Chuck D z Public Enemy. Tom zapewnia, że Prophets Of Rage to nie jakiś nostalgiczny tribute - nadchodzi ich czas…
Na początek powiedz, co sprawiło, że nadszedł czas by ponownie "Ameryka zawrzała"?
Cóż, utworzenie Prophets Of Rage stało się swego rodzaju opozycją do całkowicie obłąkanego okresu wyborczego, jaki nam sprezentowano w Stanach. Komentatorzy w mediach często odwoływali się do kampanii Donalda Trumpa, rzekomo powodowanej "wściekłością przeciw machinie". Wprawiło nas to w prawdziwe osłupienie. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że nadszedł czas żeby przypomnieć światu co naprawdę kryje się za słowami Rage Against The Machine.
Nigdy wcześniej polityka nie była bardziej w centrum zainteresowania opinii publicznej - wciąż dochodzimy do siebie po Brexit…
Brexit i dojście do władzy Donalda Trumpa - te wydarzenia łączą biali ludzie z klasy pracującej, którzy nie mają zbyt wielu możliwości wyrażenia swoich frustracji w tradycyjny sposób. Uważają, że jedynym sposobem powiedzenia komuś "F… you" jest skupienie się wokół ludzi takich, jak Trump i przyjęcie jego poglądów. Powstanie tego zespołu było spowodowane między innymi tym, że chcieliśmy wszystkim powiedzieć: "To prawda, powinniśmy się martwić tym, co dzieje się na świecie, ale są inne opcje działania."
Czy współpraca z DJ-em jest dla gitarzysty manipulującego brzmieniami - jak Ty - nowym obszarem? Jak to właściwie działa?
Cóż, w RATM rola DJ-a zespołu należała do mnie… i cały czas taką rolę odgrywam. Znaleźliśmy jednak nowe sposoby powiększania i rozwijania naszych talentów. DJ Lord jest dla mnie jednym z najznakomitszych żyjących turntablistów, więc dodaliśmy do naszego seta coś w rodzaju regularnej bitwy na skreczowanie między nim, a mną. I nie da się ukryć, że nasza bitwa rozwala system.
A co myślisz, kiedy słyszysz jak B-Real i Chuck D dodają swoje trzy grosze do utworów RATM? Jakieś różnice?
To zabawne, ponieważ B-Real i Chuck D grający w Cypress Hill i Public Enemy, byli dwoma najważniejszymi hip-hopowymi inspiracjami dla Rage Against The Machine. Kiedy pisaliśmy nasz pierwszy album bez końca słuchaliśmy albumu Cypress Hill, a B-Real nawet wystąpił w teledysku do "Killing In The Name". Jest tam przez chwilę, ale jak się dobrze przyjrzysz to go znajdziesz. Jeśli chodzi o Public Enemy, zabrali nas w naszą pierwszą trasę po zachodnim wybrzeżu. Łączy nas naprawdę długa znajomość i czujemy olbrzymi podziw dla ich pracy. Bez tych dwóch zespołów nigdy nie byłoby Rage Against The Machine. Dla nas to zaszczyt stanąć razem na scenie i usłyszeć jak interpretują nasze utwory.
To ty piszesz nową muzykę, prawda?
W 2016 roku z całą pewnością nie znajdziesz w muzycznej scenerii nic, co przypominałoby Prophets Of Rage. Ale to nie jest sentymentalna podróż w przeszłość - to zespół, który powstał z myślą o tym, co teraz. Nieważne, że kilka protest-songów, które gramy teraz zostało napisanych dwadzieścia lat temu. Ich znaczenie i przekaz rozbrzmiewają echem jeszcze głośniej właśnie teraz. Dokładnie to próbujemy zrobić - stworzyć coś współczesnego i wybiegającego naprzód pod względem artystycznym.
Brakuje ci współpracy z frontmanem RATM, Zackiem De La Rocha?
Zack to jeden z największych frontmanów i tekściarzy wszech czasów. Ma w sobie coś elektryzującego, co odróżnia go od wszystkich. Być może jedynie James Brown mógłby z nim konkurować. A może nawet nie! [śmiech]. Dla mnie ten człowiek jest wielki i życzę mu powodzenia we wszystkim, czego chce dokonać wybierając własną ścieżkę.
Istnieje jakaś szansa na to, że pojawi się na którymś z waszych występów?
Tego nie wiem… ale z pewnością będzie mile widziany!
W czasie koncertów Proroków jest taki moment, kiedy grasz solo jedynie z perkusją. Na czym polega sekret grania do hip-hopowych beatów?
Nasza muzyka jest w większości oparta na twórczości Jamesa Browna. Wiesz, czasem mam wrażenie, że cała dyskografia RATM zawiera tylko jedną akordową progresję! [śmiech]. Kiedy grasz solo Yngwie Malmsteena albo Allana Holdswortha, albo nawet Johna Coltrane’a, wiesz, że tym, co sprawia, że brzmią tak ciekawie jest to, jakie nuty wybierze artysta do danej progresji akordów. A co jeśli nie masz żadnej progresji? To wyzwanie, które sobie stawiam - zrobić wstawki solówkowe, które będą interesujące dźwiękowo w takim kontekście! Stąd biorą się moje poszukiwania różnych brzmień, które są niekonwencjonalne dla gitary elektrycznej.
Na początku utworu "Shut ‘Em Down" Public Enemy zagrałeś neoklasyczny fragment z delayem. Jak na to wpadłeś?
To połączenie zabawy przełącznikiem w gitarze, ze specjalnym ustawieniem delaya. Wszystko robione ręcznie, nie ma w tym nic cyfrowego… Nigdy nie korzystam z takich rozwiązań. Mam coś w rodzaju efektu ping-pong z "Cathedral" Van Halena. W całym swoim życiu zagrałem chyba z pięć tysięcy godzin muzyki klasycznej, więc lubię włączać niektóre z tych zmniejszonych akordów i tym podobnych rozwiązań w swoje utwory. Wszystkie te elementy są dla mnie częścią tej samej, muzycznej gry!
Powiedz coś o kombinacji i połączeniu hitu Audioslave "Cochise" z "She Watch Channel Zero" Public Enemy.
To był pomysł Chucka. Odkąd gramy razem nieustannie grzebie w dyskografii naszych różnych zespołów i projektów. Stwierdził, że ten riff jest morderczy… Zaproponował więc, żebyśmy spróbowali zagrać go do "Channel Zero". Szczerze mówiąc, nie byliśmy zbyt pewni, czy otwierać te drzwi prowadzące do świata Audioslave. Jednak po kilku próbach stwierdziliśmy, że brzmi to całkiem dobrze. To jest przedsionek przyszłości, w której nie ma żadnych zahamowań, żadnych zasad, w której możesz użyć czegokolwiek z dyskografii kogokolwiek i to jest fair [śmiech]!
Jednym z coverów, który macie w secie jest klasyczny już utwór Beastie Boys "No Sleep Till Brooklyn" - wrzuciłeś tam kilka odważnych zagrywek chromatycznych…
Wielką inspiracją, przynajmniej dla mnie, jeśli chodzi o granie nieswoich kawałków, był Allan Holdsworth. Pamiętam kumpla grającego jego utwór "Metal Fatigue". Trzeba przyznać, że podczas gdy linia wokalu jest trochę sentymentalna, to gitara jest po prostu obłędna. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem kogoś, kto wyszedł poza oczekiwane parametry melodyczne i brzmiało to dla mnie fantastycznie. Spędziłem też mnóstwo czasu grając do muzyki Johna Coltrane’a, Charlie Parkera i innych jazzmanów. Nie mogę powiedzieć, że wszystkie jazzowe harmonie doskonale mi pasują, albo, że świetnie znam teorię jazzu. Jednak zdecydowanie rozumiem tę muzykę, co daje mi pewien rodzaj artystycznej swobody - nie muszę opierać się jedynie na tradycyjnych dla rockowej stylistyki zagrywkach, które każdy gitarzysta ma pod palcami.
Czy jeszcze rozgrzewasz się przed występami?
Oczywiście, że rozgrzać się trzeba, ale człowieku… Spędziłem tak wiele mojego życia na ćwiczeniu, że wydaje się, że to już we mnie zostanie na zawsze. Biorąc pod uwagę to, ile gramy przez ostatnie sześć miesięcy, jestem już teraz w całkiem kozackiej formie [śmiech].
Zawsze słynąłeś z przywiązania do sprzętu analogowego. Czy, przy tak wielkim stopniu zaawansowania technologii profilowania brzmień w ostatnich latach, nigdy nie kusiło cię, żeby wypróbować sprzęt cyfrowy?
Wydaje mi się, że obecnie bardziej mi chodzi o względy natury praktycznej, niż filozoficznej. Nie sądzę, żeby mój mózg działał na tyle sprawnie, żeby w ogóle zrozumieć, jak tego wszystkiego używać. Nigdy nie zdobędę się na przebrnięcie przez instrukcję obsługi, ani nie nauczę się jak ustawiać całe to ustrojstwo. To mnie zupełnie nie kręci. Kiedy dostałem efekt DigiTech Whammy w 1991 roku, wydawał mi się rewelacją. Próbowałem wtedy znaleźć sposób na odtworzenie harmonizatora, użytego w pewnej piosence Allana Holdswortha. Kupiłem super urządzenie, ale nie wiedziałem kompletnie, jak je rozgryźć. Potem na rynek wszedł efekt, w którym jedynym zadaniem muzyka było przyciśnięcie go stopą, a za tym otwierał się cały wielki świat eksploracji dźwiękowych. Jak widzisz, przywiązanie do sprzętu analogowego spowodowane jest moim brakiem talentu do technologii, a nie żadnymi kwestiami moralnymi, czy innymi szczególnymi poglądami na tę sprawę.
Czy kiedy założyliście Prophets Of The Rage odkurzyłeś jakiś sprzęt, którego dawno nie używałeś?
Jest kilka nowych dodatków… gitara Soul Power powróciła do łask. Gram na niej w "Cochise". Wróciłem też do pięknego modelu D’Angelico - jeśli obejrzysz nagranie z Toronto, gdzie podczas koncertu dołącza do nas Dave Grohl, to zauważysz, że on gra właśnie na tej gitarze. To wiosło świetnie nadaje się do jammowania i ogólnie świetnie brzmi. Szczerze mówiąc, gram tylko na tych gitarach, którym mogę zaufać w danym utworze. Na przykład, wiem, że "Killing In The Name" brzmi dobrze na Telecasterze. Co do innych gitar, nie byłbym już taki pewny. Mam więc tendencję do grania na tym, co wiem, że zadziała dobrze w konkretnym kontekście.
Czyli reszta sprzętu w zasadzie się nie zmieniła?
Jest jeszcze jedna rzecz, którą wyciągnąłem ze swoich sprzętowych lochów [śmiech]. W połowie lat dziewięćdziesiątych DigiTech próbował zrobić pedał, który miał wszystkie moje brzmienia i nazywał się Space Station. Oczywiście musiałem osobiście jeden kupić sobie sam! Ostatnio znalazłem go w swojej szafie i muszę przyznać, że robi mnóstwo hałasu. Używałem go też podczas ostatniej trasy, w którą pojechałem z Brucem Springsteenem. Ma jedno czy dwa ustawienia, które wystarczą za całą kakofonię! Oprócz tego, mam tę samą gitarę i wzmacniacz, którego używam od 1988 roku: to Marshall JCM800 50W 2205 z paczką Peavey 4x12 - esencja mojego brzmienia na teraz.
To wciąż wszystkich zdumiewa - jaką moc mają Twoje riffy, bez stosowania w nich jakichś niedorzecznych ilości przesterowania.
Miałem 26 albo 27 lat, kiedy nagrałem pierwszy album z RATM, więc miałem już za sobą spore doświadczenie. Goniłem za brzmieniem kiedy byłem jeszcze nastolatkiem. Chciałem grać, jak Randy Rhoads, Nuno Bettencourt , czy Eddie Van Halen, albo Andy Gill, ale nie potrafiłem wydobywać takiego brzmienia, jak ci goście. Nie stać mnie było na kupno innego sprzętu, więc pewnego dnia spędziłem pięć godzin majstrując przy wzmacniaczu i próbując wydobyć z niego najlepszy przester z możliwych i zapisując każde ustawienie, jakie przeszedłem. To była świadoma decyzja, która zmieniła moje życie: "Nie zamierzam martwić się więcej o brzmienie!" Zamiast tego postanowiłem tworzyć muzykę z taką barwą, jaką miałem. Pomyślałem wtedy: "OK, wygląda na to, że na dobre utknąłem w tym co teraz słyszę, więc jaki rodzaj muzyki to brzmienie potrafi stworzyć?" Wystarczy posłuchać "The Ocean" Led Zeppelin. Świetny groove, najlepsze riffy, ciężkie jak diabli… i zagrane na Telecasterze?! Intensywny przester nie jest synonimem mocy. Potężny riff nie potrzebuje dużo gainu, a jedynie głębokiego, przemyślanego groove’u i odpowiednich dźwięków.
Jakiej rady udzieliłbyś gitarzystom, którzy utknęli w rutynie - czy jest coś, co tobie pomogło zerwać z nawykami i zmusiło do rozwoju?
Powiedziałbym, że trzeba zrobić jeden krok do tyłu… Moim zdaniem gitara elektryczna jest na naszej planecie stosunkowo młodziutkim instrumentem. Nie należy zakładać, że sposób, w jaki grano na niej do tej pory, jest jedynym możliwym sposobem. To kawałek drewna, sześć czy siedem drucików i garść elektroniki w środku. To wszystko! Kiedy zdekonstruowałem to w swojej głowie, zdałem sobie sprawę z tego, że wcale nie chodzi o nauczenie się zagrań Chucka Berry’ego, ale raczej o to, jaki rodzaj brzmienia ten instrument prezentuje i jakie inne kolory możesz nim wprowadzić do swojej muzyki. Od tego momentu wszystko nabrało rozpędu. Przedtem próbowałem dokonać jakichś mega wyczynów, ćwicząc zdecydowanie za dużo i desperacko starając się grać jak Yngwie Malmsteen czy Steve Vai… Ci goście jednak zawojowali rynek swoim własnym stylem. Są nie do podrobienia. W pewnym momencie zapragnąłem więc mieć swój styl. Można na to spojrzeć tak: nie chciałem całe życie ćwiczyć biegania na tej samej stacjonarnej bieżni co oni - chciałem zbudować swoją własną, kompletnie nową siłownię!
Patrząc na twoje występy nigdy nie zawiodłeś swojej publiczności… Jak to robisz, że potrafisz żyć każdą chwilą koncertu?
Prawdopodobnie wynika to z tego, że gram na żywo ile tylko się da. Możesz być jakimś gigantem shredu w swojej piwnicy, ale w chwili kiedy wychodzisz na scenę i nie za bardzo wiesz, jak się zachować, to lepiej nie wychodzić w ogóle. Kluczem jest uczenie się od innych muzyków - w ten sposób się rozwijasz. Muzyka, w najlepszym wydaniu, to rodzaj chemicznej reakcji między wieloma ludźmi. Kiedy nauczysz się, jak za tymi ludźmi podążać, znajdziesz swoją drogę. Tu liczy się tak samo twoje oddanie i poświęcenia, jak i regularne ćwiczenie. Jeśli na poważnie chcesz być coraz lepszy, ćwiczysz co najmniej godzinę dziennie - i nie ma, że boli. Nie pięćdziesiąt osiem minut dziennie, ani nie sześć godzin w weekend. Jeśli naprawdę ci na tym zależy, będziesz ćwiczył wtedy, kiedy będziesz chory i kiedy następnego dnia będziesz zdawał egzamin. Będziesz ćwiczył niezależnie od wszystkich innych zobowiązań. I dopiero takie oddanie przyniesie rezultaty. I pamiętaj, żeby myć ręce przed graniem. Struny posłużą ci znacznie dłużej, a poza tym to zwykła oszczędność, zwłaszcza, jak nie śmierdzisz groszem.
Czas na wyznanie - ile masz gitar?
Nie jestem kolekcjonerem gitar. Przez te wszystkie lata różni ludzie dawali mi gitary, które leżą w futerałach na wypadek, gdybym miał ich kiedyś użyć. Razem chyba około dwudziestu pięciu, może trzydziestu. Jednak niewiele z nich zabieram w trasy i niewiele więcej do studia. Mam wciąż swoją pierwszą gitarę, tę na której zacząłem ćwiczyć po sześć godzin dziennie.
Czy mocno różnisz się dzisiaj od tamtego dwudziestopięcioletniego Toma, który napisał "Arm The Homeless" i na zawsze zmienił świat?
Cóż, wtedy byłem gorliwym gitarzystą ćwiczącym średnio sześć do ośmiu godzin dziennie. Chociaż wtedy jeszcze nie umiałem odnaleźć własnego stylu. Kumulowałem techniki bez żadnej artystycznej wizji. Muszę powiedzieć, że dopiero powstanie Rage Against The Machine pozwoliło mi odnaleźć swój głos w sobie i wyrazić siebie poprzez gitarę elektryczną. W 2016 roku jest już inaczej - jestem bardzo dumny ze wszystkich swoich zespołów. Każdy z nich wniósł wiele akcji i emocjonalnego zamieszania w moje życie. W Spinal Tap więcej koncentrowaliśmy się chyba na wewnętrznych problemach niż na muzyce. W Prorokach skupiamy się wyłącznie na tym, co zrobić, żeby nasze koncerty uderzały ze zdwojoną mocą, albo na tym, co mogę zagrać w "Bullet In The Head", żeby ludziom mózgi eksplodowały. Dziś po prostu zdecydowanie bardziej skupiam się na zadaniu, które mam do zrobienia.