Wywiady
Samantha Fish

Diva gitary opowiada nam o swoich początkach na miejskim festynie, paskudnej burzy śnieżnej, „Ostatnim walcu” i swojej ukochanej lokówce…

2020-02-13

Magazyn Gitarzysta: Pamiętasz swój pierwszy koncert i to jak ci poszło?

Samantha Fish: Pierwsze koncerty grałam na wieczorkach jammowych w Kansas City. Zjeżdżali się tam wszyscy okoliczni muzycy i przez kilka lat występowałam z nimi na jednej scenie. Pierwszy koncert z prawdziwego zdarzenia, którym naprawdę się ekscytowałam odbył się w miejscu o nazwie Knuckleheads, gdzie w wieku 17 lat często chodziłam słuchać innych zespołów. Frank Hicks, czyli właściciel klubu, w końcu pozwolił mi tam zagrać. To miejsce przypomina trochę westernowy saloon, gdzie ludzie grają bluesa, country i americanę.

Jaki sprzęt towarzyszy ci obecnie podczas koncertów?

Zacznę od wzmacniaczy. Współpracuję z małą firmą o nazwie Category 5, która projektuje dla mnie sprzęt. To stara szkoła precyzyjnego, ręcznego lutowania kabelków, ale brzmienie ich wzmacniaczy jest niesamowite. Kiedy latam na festiwale zabieram ze sobą Fendery z serii Super lub Bassman.

Jeśli chodzi o gitary, obecnie mój numer jeden to Gibson SG. Mam też Fendera Jaguara i kilka customowych instrumentów, które zrobiła dla mnie firma Delaney Guitars. Wśród nich jest model 512, który przypomina Gibsona 339. Delaney zrobił też gitarę sygnowaną moim nazwiskiem, czyli „Fish-o-caster” (Samantha Fish SF1). To korpus w stylu „Thinline Tele” z otworami rezonansowymi. W moim instrumentarium jest też gitara z pudełka po cygarach od Stogie Box Blues i akustyczny Taylor wykonany z drewna Koa, który brzmi naprawdę wyjątkowo.

Jeśli chodzi o pedalboard, moim faworytem jest Analog Man King Of Tone. W podłodze mam też delay od MXR, Micro POG’a od Electro-Harmonix, Super Shifter (Boss PS-5) do zabaw z oktawami, JHS Mini Foot Fuzz oraz pedał głośności.

 

Jaki jest twój przepis na dobre koncertowe brzmienie?

Rozkręcić wzmacniacz! Naprawdę. Gram na lampowym sprzęcie i brzmienie zawsze jest lepsze, gdy pozwalam sobie na nieco więcej głośności. Trzeba tylko znaleźć na to odpowiedni patent. Jeśli grasz w kameralnej knajpie, nie zabieraj ze sobą 90-watowego Fendera Twin. Postaw na coś o mniejszej mocy, aby uzyskać charakterystyczne ciepłe brzmienie. Dźwięk musi współgrać z miejscem, w którym odbywa się koncert. Na dużych festiwalach towarzyszy mi zupełnie inny sprzęt niż w przypadku małych lokali. Brzmienie koncertowe to coś, nad czym muzyk musi nieustannie pracować. Nie mam recepty na idealny miks. Na każdym koncercie trzeba zagrać jedną lub dwie piosenki, zanim uda się dobrze dopasować brzmienie akustyki danego miejsca.

Co zrobić, żeby zjednać sobie publiczność?

To naprawdę trudne zadanie. Już na wstępie warto zdać sobie sprawę z tego, że razem uczestniczycie w jednym wydarzeniu i wszyscy jesteście tu po to, żeby dobrze się bawić. To chyba połowa sukcesu, ale każdy koncert to również inna publika. W bardziej kameralnych przestrzeniach łatwiej nawiązać intymną relację z słuchaczem. W przypadku festiwali budowanie więzi nie jest już takie proste. Nie staram się wówczas na siłę zabawiać ludzi żartami, po prostu daję im swoją muzykę. Rozmowy z publicznością to w moim przypadku domena małych koncertów. Artysta musi umieć rozpoznawać, jakiego rodzaju rozrywki oczekują odbiorcy w różnych miejscach.

Gdzie zagrałaś swój najlepszy koncert?

To trudne pytanie, bo było ich naprawdę wiele. Pierwsze co przychodzi mi do głowy to piękna scena w Telluride znajdująca się na tle pięknych gór w Kolorado. Bardzo dobrze wspominam również tegoroczny Bluesfest w Byron Bay. Zawsze chciałam odwiedzić Australię i po 10 latach czekania, moje marzenie w końcu się spełniło. Bardzo dobrze grało mi się również na Jazz Fest w Nowym Orleanie. Im dalsze zakątki świata odwiedzam ze swoją muzyką, tym lepiej. Kocham też granie w dużych miastach.

Jakie jest twoje najgorsze wspomnienie związane z drogą na koncert lub powrotem do domu?

W całej mojej karierze tylko raz musieliśmy odwołać koncert ze względu na problemy z dotarciem na miejsce. Graliśmy w Edmonton i mieliśmy dwa dni na to, żeby dostać się później do Soux City w Iowa. Trafiliśmy na potworną burzę śnieżną. Przez 42 godziny jechaliśmy z prędkością 30 mil na godzinę. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę na odpoczynek, a później… droga po prostu zniknęła. Utknęliśmy na autostradzie z powodu śniegu i musieliśmy czekać, aż ktoś wyciągnie nas w końcu z zaspy. Nie było możliwości, żebyśmy dotarli do Iowa na czas.

Czy będąc w trasie miałaś jakieś szalone przygody w stylu „Spinal Tap”?

Na początku mojej kariery trafiła nam się możliwość zagrania na głównej scenie podczas jakiegoś miejskiego jarmarku. Na tego typu imprezach możesz spodziewać się wszystkiego. Nasz koncert otwierał więc… magik, który zabawiał publiczność swoimi tandetnymi sztuczkami. Gość był po prostu straszny. Nigdy nie zapomnę spojrzeń zdezorientowanych dzieci. To był naprawdę przygnębiający widok. Na szczęście nasi fani i tak się zjawili. Mam wrażenie, że granie na scenie, którą przed chwilą opuścił magik to coś w stylu filmu „Spinal Tap”. Swoją drogą, pan czarodziej był strasznym lamusem.

 

Jest coś niemuzycznego, bez czego nie możesz obyć się w trasie?

Są trzy takie rzeczy i nie mogę się bez nich obejść przed żadnym koncertem. To buty na obcasie, lokówka i eyeliner. Niekoniecznie w tej kolejności.

Jaki jest twój ulubiony album koncertowy?

Uwielbiam ścieżkę dźwiękową do filmu „Ostatni walc”, którą nagrał zespół The Band. To może nie album koncertowy, ale pięknie uchwycono tam występ kapeli grającej na żywo. Film idealnie oddaje relacje jakie towarzyszą artystom na scenie. Ponadto jestem wielką fanką brzmienia gitary Robbiego Robertsona.

Zdjęcie główne: Edyta Krzesak

Powiązane artykuły