W 2017 roku wydała dwie, świetne i jednocześnie bardzo różne płyty, które utwierdziły świat bluesa w przekonaniu, że młoda Amerykanka może jeszcze sporo namieszać w tej branży. Mieliśmy okazję spotkać się na jednym z jej koncertów i porozmawiać o brzmieniu, muzyce z Missisippi oraz magii jaka towarzyszy pracy z innymi artystami.
W dzisiejszych czasach, młodzi muzycy nie mogą pozwolić sobie na dłuższe przerwy. Kiedy jednak po ośmiu miesiącach od premiery Chills & Fever, na naszym biurku wylądowało zupełnie nowe wydawnictwo od Samanthy Fish, cała redakcja była naprawdę zaintrygowana. Pierwsza z wymienionych płyt to stare kompozycje z lat 60 w klimacie rhythm and blues. Druga zawiera 11 kompozycji własnych, okraszonych stylem Americana. Co ciekawe, pomiędzy wydaniem dwóch albumów, blueswoman z Kansas City zdążyła również pojechać w trasę koncertową. I co zaimponowało nam najbardziej, obie, wydane w 2017 roku płyty mają swój własny niepowtarzalny klimat i bronią się świetnym, bluesowym graniem. Koniecznie chcieliśmy dowiedzieć się o młodziutkiej artystce jak najwięcej. Okazja pojawiła się podczas koncertu w Bristolu. Artystka poświęciła większość swojej próby dźwięku, żeby opowiedzieć nam o swojej dotychczasowej karierze a także pokazać sprzęt, który przywiozła ze sobą do Europy.
Gitarzysta: Jak udało ci się nagrać dwa, tak różne albumy w ciągu jednego roku?
Samantha Fish: Kiedy rozpoczęliśmy pracę nad Chills & Fever, poczułam, że pora zebrać większy zespół. To coś co siedziało we mnie od dawna. Zawsze chciałam rozszerzać nasze zaplecze instrumentalne. Ta płyta okazała się być idealnym momentem aby wprowadzić mój plan w życie. Zainspirował mnie również Bobby Harlow, który podjął się produkcji albumu. Dużo rozmawialiśmy o tym czego oczekuję po płycie a on cały czas podkreślał, że klasyczne, blues-rockowe trio nie wydobędzie z mojego głosu pełnych możliwości. Na swoich poprzednich płytach zawsze unikałam soulowych inspiracji. W zespole brakowało nam instrumentarium, które pozwoliłoby zrobić to tak jak trzeba. Z drugiej strony, miałam też sporo własnego materiału, który nawiązywał do zupełnie innej stylistyki. To był bardziej styl Americana oraz klimaty północnego Mississippi. I chyba właśnie dlatego zdecydowaliśmy się na dwa różne wydawnictwa. To było duże wyzwanie ale współczesna branża muzyczna zmieniła się na tyle, że mogliśmy sobie na to pozwolić. Słuchając opinii ludzi, mam wrażenie, że osiągnęliśmy cel. Myślę, że dobre recenzje to w dużej mierze zasługa różnorodności. To dwa zupełnie inne wydawnictwa.
Chills & Fever to twoje interpretacje kawałków w stylu rhythm and blues z lat 60. Wybór odpowiednich kompozycji na pewno nie był prosty. Czego nauczyłaś się podczas pracy nad tym materiałem?
To było bardzo nietypowe wyzwanie. Cieszę się, że poszliśmy tą drogą i nie zdecydowałam się na wydanie dwóch płyt z własnymi kompozycjami. Podczas poszukiwania utworów na Chills & Fever kierowaliśmy się prostym kluczem. Chcieliśmy piosenek, które nie były wielkimi przebojami ale brzmiały jednocześnie jak hity. W tamtych czasach powstało naprawdę wiele świetnych numerów, które z nieznanych mi powodów nigdy nie podbiły radia. Ten album to niejako próba oddania szacunku świetnym, niedocenionym piosenkom. Nie było to proste zadanie. Pracując nad takimi coverami, z jednej strony chcesz dodać coś od siebie a z drugiej nie możesz przesadzić, żeby utwór nie stracił całej magii oryginału. Mimo że wiele osób pozna te numery jako „wykonywane przez Samanthę”, chciałabym, żeby wszyscy byli świadomi tego, że to mój hołd dla Betty LaVette, Barbary Lewis czy Betty Harris.
Do twojego zespołu dołączyła sekcja dęta. Jak wpłynęło to na twoje podejście do gry na gitarze?
Wydaje mi się, że moje partie rytmiczne są znacznie bardziej przemyślane. Kiedy graliśmy jako trio, próbowałam wypełnić jak najwięcej przestrzeni swoim graniem. Nie licząc basu, był to jedyny instrument, który mógł dodać melodię. Nowe instrumenty wypełniają przestrzeń, która do tej pory była zarezerwowana dla mnie. Dzięki temu, mogę czasami zapomnieć o gitarze i bardziej skupić się na śpiewaniu. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż gram solówki gdzie tylko się da. Na tej trasie nie ma chyba piosenki, w której zabrakłoby tego elementu.
A jak to wygląda na Belle Of The West? Twoje najnowsze wydawnictwo to powrót do korzeni w stylu Americana…
Wydaje mi się, że Belle Of The West jest kontynuacją tego co stworzyliśmy razem z Lutherem Dicksonem (m.in. Black Crowes i North Missisippi Allstars dop. red.) na Wild Heart w 2015 roku. Można powiedzieć, że była to swojego rodzaju pielgrzymka. Podczas nagrań i miksów pracowaliśmy w Shreveport i Memphis. Odwiedziłam też studio Luthera w północnym Mississippi. Tam nagraliśmy I’m In Love With You i Jim Lee Blues. To było niesamowite kiedy ja, Luther, Lightin’ Malcolm i Thomas Shardé mogliśmy spotkać się w jednym pomieszczeniu i stworzyć coś razem. Chyba właśnie ta chemia sprawiła, że zapragnęłam nagrać w ten sposób cały album. Wydaje mi się, że w pewien sposób, na Belle Of The West udało nam się wykonać zamierzony cel, przynajmniej jeśli chodzi o gitary. Partie poszczególnych muzyków idealnie się ze sobą mieszają i przeplatają. Mam wrażenie, że udało nam się stworzyć muzyczny krajobraz w nieco onirycznym klimacie. Jeśli chodzi o gitarę, bardzo ważnym elementem była tu interakcja z innymi muzykami. Nie było zbyt wiele miejsca na wychodzenie przed szereg i gitarowe popisy. Chodziło o złapanie odpowiedniego balansu pomiędzy wszystkimi instrumentami. Mam wrażenie, że udało się to osiągnąć.
W nowoczesnym bluesie nie brakuje miejsc na długie solówki, które pojawiają się najczęściej w środkowej części wielu utworów. Mam wrażenie, że ostatnio unikasz tego typu rozwiązań…
I takie rzeczy zdarzało mi się robić. Wszystko zależy od punktu widzenia danego artysty. Jeśli uważa, że długa gitarowa solówka to najlepszy sposób na wyrażenie siebie, powinien zaufać swoim instynktom. Tym razem, miałam ochotę opowiedzieć nieco inną historię. W przypadku Chills & Fever oraz Belle Of The West założyłam, że jeśli utwór nie prosi się o solówkę, nie będę umieszczała jej tam na siłę. Tak naprawdę, mało jest piosenek, w których jest to niezbędny element. Było kilka numerów, w których nie mogłam sobie tego odmówić, np. Cowtown czy Don’t Say You Love Me. Kiedy wpięliśmy się we wzmacniacze w studio, założyliśmy, że darujemy sobie popisy. Oczywiście nie trzeba było długo czekać na pierwszą solówkę (śmiech). Ale cieszę się, że tak się stało bo w tych utworach wypłynęło to w bardzo naturalny sposób. One po prostu musiały dostać swoje solo!
Oto jakie graty bluesmanka przywiozła ze sobą do Europy
PEDALBOARD
Złote przyciski to specjalne nakładki Barefoot Buttons. Bardzo często zdarzało mi się grać bez butów („barefoot” to po angielsku „boso” dop. red.). W ten sposób minimalizuję ryzyko trafienia małym przełącznikiem między palce kiedy w idealnym momencie chcę włączyć jakiś efekt. Jeśli chodzi o efekty, zacznijmy od [JHS] Mini Foot Fuzz – jest nasycony i mięsisty. Moja ulubiona kostka to The Analogman King Of Tone. To już niemal zabytek. Dostałam go od Mike’a Zito. On otrzymał go od Alberta Castillo. Kiedy gramy na festiwalach, nie zawsze wiemy jaki backline zastaniemy na miejscu. W takich sytuacjach King Of Tone sprawdza się idealnie. Dzięki niemu zawsze udaje mi się ukręcić ciepłe, lampowe brzmienie. W pedalboardzie mam też Poga. Oktawer robi robotę kiedy chcę nieco udziwnić moje partie. Muszę przyznać, że dopiero zaczynam moją przygodę ze świadomym wykorzystywaniem efektów. Pamiętam jak w wieku 19 lat wah służył mi do podbijania gainu w trakcie solówek. Chyba tylko po to, żeby były bardziej efekciarskie (śmiech). Z czasem zrozumiałam, że chyba nie o to chodzi. Przestałam korzystać z efektów, żeby moje brzmienie wychodziło spod palców a nie z kostki.
GITARA Z PUDEŁKA PO CYGARACH
Kiedy miałam 17 lat, pojechałam na King Biscuit Blues Festival. To niecałe 70 kilometrów od Clarksdale. Poza dużą sceną była tam również centralna aleja, na której występowało wielu ulicznych muzyków. Goście, którzy grali na gitarach zrobionych z pudełek po cygarach byli niesamowici. No i to brzmienie… Nie mogłam nie spróbować. Teraz, fani, którzy przychodzą na nasze koncerty są rozczarowani kiedy na niej nie gram. To niesamowite ale podczas występów wciąż dostaję nowe instrumenty zrobione z pudełek po cygarach. W domu mam już naprawdę pokaźną kolekcję. Mój ulubiony model to ten, który sprawiłam sobie jako pierwszy. Jest nie do zastąpienia. Ma zainstalowany pickup z Fendera Precission, który idealnie sprawdza się przy graniu w stroju „open G”.
DELANEY SEMI HOLLOW CUSTOM
Mike Delaney tworzy niesamowite instrumenty. Luther miał w studio wspaniałe modele 335 i 339. Przy bardziej akustycznych kompozycjach stawialiśmy na korpus semi-hollow lub full-on hollowbody. Te gitary mają bardzo ziemiste brzmienie. Przy niektórych dźwiękach można na nich bez problemu uzyskać charakterystyczne, psychodeliczne sprzężenie. No i te humbuckery. Amalfitano to klasa sama w sobie!
Jak pracuje ci się z producentami, którzy jednocześnie świetnie radzą sobie z gitarą? Przed rozpoczęciem współpracy z Lutherem Dicksonem, znalazłaś się w podobnej sytuacji kiedy nagrywaliście wspólnie z Mikiem Vito.
Kiedy po raz pierwszy znalazłam się w studio razem z Mikiem, byłam jeszcze dzieckiem. Właściwie wciąż nim jestem ale wtedy byłam naprawdę przerażona! Nie miałam bladego pojęcia jak ukręcić dobre brzmienie. Bardzo się cieszę, że trafiłam na kogoś kto wszystko mi wytłumaczył. Luther również wiele mnie nauczył. Kiedy ponosiło mnie z popisami, zwracał mi uwagę na to, żebym skupiła się na melodiach. Jeśli nie da się czegoś zaśpiewać, to po prostu nie zda egzaminu w danym utworze. Ludzie chcą melodii, które zostają w głowie. Na początku nie byłam przekonana do tego podejścia. Kiedy zwolniłam, miałam wrażenie, że moje riffy i solówki nie są wystarczająco dobre. Kiedy jednak posłuchałam tego co udało nam się nagrać w studio, okazało się, że wszystko idealnie do siebie pasuje. Właśnie dlatego uwielbiam pracować z lepszymi ode mnie. Producenci z którymi współpracuję lub współpracowałam to świetni gitarzyści, którzy stawiają na melodie. Luther to prawdziwy mistrz. Jego gra jest niesamowicie emocjonalna. Mogłabym tak bez końca chwalić jego styl. Jestem jego wielką fanką!
Mówi się, że to właśnie różni muzyka od gitarzysty: ten pierwszy wie, kiedy mniej znaczy więcej. Czujesz, że takie podejście pozwala ci pisać lepsze piosenki?
Oczywiście, że tak. Dzięki temu mogę zrobić krok w tył i ujrzeć piosenkę jako całość. Mam wrażenie, że artystom zdarza się za mocno skupiać na swoim instrumencie. Nie można wtedy usłyszeć całej piosenki a jedynie jej wycinek. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Dzięki zmianie podejścia do pisania utworów zaczęłam przywiązywać większą wagę do melodii. Jeśli coś pasuje do mnie i do piosenki jako całości, to na pewno bardziej spodoba się słuchaczom. Staram się zawsze mieć to w głowie kiedy komponuję.
Swoją muzyczną przygodę zaczynałaś jako perkusistka. Myślisz, że w jakiś sposób wpłynęło to na twoje śpiewanie i grę na gitarze?
Zaczęłam grać na perkusji w wieku 13 lat. Przez kolejne dwa lata nie miałam kontaktu ani ze śpiewaniem ani z gitarą. Dopiero w wieku 15 lat perkusja odeszła na drugi plan. Jednocześnie zaczęłam śpiewać i grać na gitarze. Jestem pewna, że to właśnie dzięki perkusji tak szybko udało mi się później rozwinąć. Wszystko sprowadza się do tego, żeby trzymać odpowiednie tempo. Perkusja na pewno pomogła wyćwiczyć odpowiednie poczucie rytmu. Każdemu gitarzyście polecam zapisać się na parę lekcji „bębnów”. Oczywiście do czasu aż nie zaczną pouczać swojego perkusisty na scenie (śmiech).
Kiedy sięgnęłaś już po gitarę, co było pierwsze: blues czy jednak rock?
Byłam rock’n’rollowym dzieckiem ale słuchałam wszystkiego co tylko wpadło mi w ręce. Rodzice często podrzucali mi dobrą muzykę za co jestem im naprawdę wdzięczna. Jeśli chodzi o moich największych idoli z tamtych czasów, postawiłabym na The Rolling Stones i Tom Petty And The Heartbreakers. Myślę, że można ich uznać za moje wczesne inspiracje. Później pojawiła się Americana, swing z Zachodniego Wybrzeża, country, bluegrass i jazz. Kiedy poznawałam te wszystkie gatunki, uświadamiałam sobie, że to właśnie one inspirowały muzyków których podziwiałam i nadal podziwiam!
Nagrywałaś covery takich artystów jak RL Burnside czy Junior Kimbro. Czy taki blues przemawia do ciebie najbardziej?
Jestem wielką fanką wszystkiego co ukazywało się pod szyldem Fat Possum. Kiedy odkryłam brzmienia północnego Mississippi, poczułam, że Luther idealnie sprawdzi się w roli mojego producenta. Takie granie ma w sobie szczególny pierwiastek beztroskiego rock’n’rolla. Jest w tym coś punkowego - mam na myśli tę surowość i agresję. Niezwykle ważnym elementem takiego grania jest również perkusja. To właśnie te niepowtarzalne rytmy sprawiają, że od razu chce mi się tańczyć. Mogłabym długo tak wymieniać. Muzyka z Mississippi ma w sobie coś wyjątkowego i właśnie dlatego tak bardzo pokochałam ten rodzaj bluesa. A co najśmieszniejsze, prawie w ogóle nie ma tam miejsca na solówki. Cały ten niesamowity trans zapewnia tylko groove i melodia. Goście tacy jak Jack White czy Dan Auerbach świetnie zdają sobie z tego sprawę i to naprawdę słychać w ich muzyce. Chyba właśnie dlatego ich twórczość jest mi tak bardzo bliska.
Jak europejscy słuchacze reagują na twoją twórczość w stylu Americana?
Szczerze mówiąc, zastanawiałam się nad tym zanim pierwszy raz przyjechałam do Europy. Czy piosenka, której tekst śpiewany jest po angielsku zostanie odpowiednio odczytana w krajach, które nie posługują się na co dzień tym językiem? Czy ładunek emocjonalny zawarty w muzyce zostanie odpowiednio odczytany? Jak dotąd, obie płyty cieszą się bardzo dobrym przyjęciem. Jeszcze zanim stałam się rozpoznawalna w Stanach Zjednoczonych, miałam wrażenie, że publiczność w Europie bardziej docenia moją muzykę. Obecnie, niezależnie od tego gdzie gramy, czuję więź z publicznością. Muzyka to uniwersalny język, którym można porozumieć się z każdym. Widzę, że w każdym miejscu na Ziemi ludzie reagują na pewne emocje w ten sam sposób i to jest naprawdę piękne.