Wywiady
Chris Buck

Kiedy Slash z Guns N’ Roses nazywa kogoś zajebistym gitarzystą i ten sam ktoś wygrywa plebiscyt internautów na najlepszego gitarzystę młodego pokolenia wiedz, że coś się dzieje…

2019-12-10

Wszystko co napisaliśmy we wstępie dotyczy oczywiście Chrisa Bucka, który zwrócił na siebie uwagę niesamowitymi, bluesowymi riffami, które pojawiły się na debiutanckiej płycie jego zespołu Buck & Evans, zatytułowanej „Write A Better Day”. Single z albumu trafiły do mainstreamowych rozgłośni radowych i w ten sposób grupa szybko zaczęła grać koncerty w całej Europie. Chris nie przekroczył jeszcze trzydziestki, a już teraz może pochwalić się sygnowaną serią przystawek od Radioshop Pickups, które stały się podobno bestsellerem w ofercie firmy.

Co ciekawe, jego gitarowa kariera to dzieło przypadku i niechęci do pewnego przedmiotu w szkole… „Miałem może 12 lub 13 lat, kiedy zacząłem grać. Przysięgam, że jedynym powodem, dla którego sięgnąłem po gitarę była możliwość urywania się z matematyki, która odbywała się dokładnie w tym samym czasie, co lekcje gry na instrumencie.” – opowiada nam Chris – „Mój kumpel chodził na te zajęcia. Pamiętam, że było to o 14 w czwartki. Stwierdziłem, że też chcę mieć możliwość wcześniejszego wychodzenia z lekcji.” I tak, w nieświadomy sposób, Chris rozpoczął swoją gitarową karierę.

Okazuje się jednak, że świat dawał mu też inne sygnały... „Muzyka gitarowa otaczała mnie od zawsze. Odkąd pamiętam w domu słuchało się Beatlesów, Stonesów i Dylana. Po kilku pierwszych lekcjach szybko wkręciłem się w Claptona. To pierwszy artysta, którego świadomie identyfikowałem jako gitarzystę. Nieco później usłyszałem ‘Blues Breakers’ Johna Mayalla. To z kolei była pierwsza płyta, która uświadomiła mi, że można być wirtuozem gitary. W liceum słuchałem przeróżnych zespołów. Wydaje mi się, że Slash był pierwszym gitarzystą jakiego samodzielnie odkryłem i próbowałem naśladować. Chciałem wyglądać jak on, grać na nisko zawieszonym Les Paulu i korzystać tylko ze wzmacniaczy Marshalla. Podczas moich jednoosobowych koncertów w sypialni zanurzałem się w świat muzyki i próbowałem tak na prawdę odkryć siebie za pośrednictwem wszystkich tych gitarowych bogów. Slash i Clapton mieli na mnie wówczas największy wpływ.”

Magazyn Gitarzysta: To w jaki sposób grasz akordy bardzo przypomina styl Hendrixa. Pamiętasz jeszcze, kiedy odkryłeś jego muzykę?

Chris Buck: Zdecydowanie za późno! Jimi Hendrix to postać, która zawsze pojawia się w rozmowach, kiedy ludzie orientują się, że grasz na gitarze. Wstyd się przyznać, ale długo nie mogłem się do niego przekonać. Dostrzegałem tylko teatralną część jego występów. Jakoś nie mogłem odnaleźć się w tym chaosie i zawsze odkładałem jego muzykę na później tłumacząc sobie, że jeszcze przyjdzie czas na dogłębne zapoznanie się z kimś, kogo podziwia tak wiele osób. I w końcu nadszedł ten dzień. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem „Bold As Love” od razu poraziła mnie moc tego utworu. Z perspektywy czasu zrozumiałem, że musiałem po prostu dorosnąć do tej muzyki, żeby móc w pełni ją docenić.

Kiedy zdecydowałeś o tym, żeby na poważnie zająć się muzyką?

To chyba nigdy nie była świadoma decyzja, a bardziej naturalny proces. Poszedłem do szkoły muzycznej, skończyłem ją, a następnie postanowiłem dalej kształcić się w tym kierunku. Po pierwszym roku studiów musiałem zrezygnować, bo nasz zespół miał już po brzegi zapełniony grafik koncertów, w tym tych, które odbyły się w Stanach Zjednoczonych. Gdy byłem jeszcze dzieckiem, wygrałem konkurs na najlepszego młodego muzyka w Caerphilly. W ogóle się na to nie nastawiałem i poszedłem na przesłuchanie tylko dlatego, że czułem presję ze strony mojej szkoły. Zwycięstwo było dużą niespodzianką, ponieważ nigdy nie aspirowałem do roli gitarzysty, który może wygrywać jakieś konkursy. Całe życie grałem na gitarze, bo sprawiało mi to po prostu frajdę.

 

Wyjazd do USA musiał być niezapomnianym przeżyciem dla tak młodego artysty…

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że ten wyjazd dał mi dużo pewności siebie i utwierdził mnie w przekonaniu, że mogę zarabiać na życie muzyką. Niesamowicie było trafić do miejsc z których wywodzili się ci wszyscy wspaniali muzycy. Możliwość zagrania ze Slashem na jednej scenie do dziś wydaje mi się być całkowicie surrealistycznym przeżyciem. To naprawdę miłe z jego strony, że poświęcił mi swój cenny czas i powiedział na mój temat tyle ciepłych słów.

Zanim zacząłeś grać na Stratocasterach towarzyszył ci Les Paul. Czy inspiracja Slashem miała wpływ na wybór pierwszej gitary?

Kiedy masz 14 lat i jesteś wielkim fanem Slasha, Les Paul, wzmacniacz i wielka paka Marshalla wydaje się być obowiązkowym wyposażeniem gitarzysty. Szybko jednak zrozumiałem, że dźwiganie tego sprzętu do klubów w piątkowe wieczory nie jest najlepszym rozwiązaniem. Byłem jednak uparty i taki zestaw towarzyszył mi przez długi czas. Jedyne co mogło pojawić się pomiędzy wzmakiem i gitarą to pedał wah. Wszystko inne było wówczas herezją. Strat pojawił się dopiero wtedy, kiedy zdałem sobie sprawę z tego, że brzmię dokładnie jak Slash. Kiedy słyszałem to od ludzi, był to duży komplement, ale w pewnym momencie poczułem, że chcę mieć swoje własne brzmienie. Razem z moim ojcem złożyliśmy więc Strata, który składał się z różnych części kupionych na eBayu. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy podłączyłem go do wzmacniacza, byłem bardzo rozczarowany tym, że… nie brzmi jak Les Paul.

Co w takim razie sprawiło, że przekonałeś się do Stratocasterów?

Doszedłem do momentu, w którym postanowiłem zmierzyć się z różnymi nowymi dźwiękami. Chciałem znaleźć sposób na wyrażenie siebie. Jednocześnie bardzo uważnie słuchałem innych muzyków grających na Stratach. Starałem się wyłapywać różnie niuanse i charakterystyczne zagrywki, które później testowałem, powielałem i adaptowałem do swoich potrzeb. Wtedy również przekonałem się do różnych efektów. Myślę, że to zasługa czystego brzmienia Strata. Na Les Paulu nigdy nie było ono dla mnie w pełni satysfakcjonujące. Z perspektywy czasu wiem oczywiście, że wszystko robiłem źle. Zmniejszyłem nieco przester na wzmacniaczu i zacząłem szukać odpowiedniej kostki. BOSS Blues Driver szybko doprowadził mnie do 15 innych efektów i wtedy zorientowałem się, że w całym tym szaleństwie chodziło mi po prostu o to, żeby brzmieć jak Stevie Ray.

Stratocaster na którym grasz na co dzień nie jest chyba szczególnie drogim modelem z Custom Shopu?

Od zawsze byłem bardzo sceptycznie nastawiony do drogich gitar. Mam wielkie szczęście, że posiadam kilka takich instrumentów, ale najczęściej korzystam z nich w domu i podczas nagrań w studio. Niechętnie zabieram je jednak w trasy. Zawsze boję się o to, że może stać się z nimi coś niedobrego. Wszyscy przecież znamy historie o gitarach uszkodzonych w transporcie i podczas koncertów. Na szczęście jeszcze nigdy nic takiego mnie nie spotkało. Mimo wszystko, wolę dmuchać na zimne. Serce podchodzi mi do gardła za każdym razem, kiedy widzę jak mój instrument znika na lotniskowej taśmie. Im tańsza gitara towarzyszy mi w trasie, tym mniej się tym wszystkim przejmuję.

Fendera Highway One Strat, którego można wyrwać już za 400 funtów kupiłeś po to, żeby móc przetestować twoje sygnowane przystawki od Radioshop…

Zgadza się. Nie miałem zamiaru zostawiać sobie tego instrumentu. Jego części miały pomóc w stworzeniu prototypu przystawek. Z czasem, po przetestowaniu na nim różnych rozwiązań okazało się, że to najlepsza gitara dla moich pickupów. Nie zdawałem sobie sprawy z tego jak bardzo przywiązałem się do tego instrumentu. Gitara gra rewelacyjnie, a to, że kosztowała zaledwie 400 funtów sprawia, że jestem nieco spokojniejszy, za każdym razem, gdy rozstajemy się podczas nadawania bagażu na lotnisku.

Przyznajesz się do tego, że nie możesz żyć bez efektów w kostkach. Skąd ta fascynacja?

O rany. To jedna wielka podróż w głąb siebie. Cały sekret polega na tym, żeby nigdy nie być w pełni zależnym od efektów, z których się korzysta. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wpinać się prosto we wzmacniacz z odrobiną przesteru i w ten sposób grać koncerty. Wszystko rozchodzi się jednak o kolory, odcienie i tekstury, które składają się na to jak wydobywam dźwięki z instrumentu. Dla jednych kluczem do sukcesu będzie delay, dla innych phaser, Uni-Vibe, efekty modulacyjne lub cokolwiek innego. Dla mnie od zawsze najważniejsze były przestery. Wydałem astronomiczne ilości pieniędzy na efekty i ta inwestycja prawdopodobnie nigdy się nie zwróci, bo nie jestem najlepszy w odsprzedawaniu swoich gratów. Pedalboard to bez wątpienia najdroższy element mojego koncertowego wyposażenia. Nie chcę nawet myśleć, ile jest w tej chwili warty…

Jaki efekt zrobił na tobie ostatnio największe wrażenie?

Gość o imieniu Joe z firmy Hello Sailor Effects skontaktował się ze mną kilka miesięcy temu i zapytał, czy bez żadnych zobowiązań chciałbym przetestować ich sprzęt. Kostka, którą dostałem to Rangemaster z buforem od Klona. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo na obudowie znajduje się jedynie napis „Rangemaster”. Ten efekt brzmi po prostu obłędnie! Powoli przekonuję się również do przesterów z nieco bardziej szorstkim i nierównym brzmieniem. Mam wrażenie, że w młodości zależało mi przede wszystkim na efektach, które wygładzały dźwięki i sprawiały wrażenie, jakby grało się nieco lepiej. Z wiekiem doceniam bardziej niesforne brzmienia i grymaśne przestery. Tak jak mówiłem wcześniej, to jedna wielka podróż w głąb siebie. Chodzi o to, żeby znaleźć brzmienia, które najlepiej rezonują z twoim muzycznym ‘ja’.