Wywiady
Steve Vai

Steve Vai opowiada nam o swoich koncertowych doświadczeniach...

2019-11-21

Gitarzysta: Jaki był Twój pierwszy koncert i jak Ci poszło?

Steve Vai: Miałem 13 lat i grałem w kapeli o nazwie Circus. W tamtym czasie największą przyjemność sprawiało mi granie we własnej sypialni i marzenie o byciu gwiazdą rocka. Byłem panem i władcą we własnym pokoju i legendą we własnym umyśle. Kiedy zbliżał się czas naszego pierwszego prawdziwego koncertu byłem coraz bardziej sparaliżowany strachem. Stres opanował mnie do tego stopnia, że na 2-3 dni przed koncertem w ogóle nie mogłem spać. Pamiętam dokładnie dzień, w którym odbył się ten koncert. Grałem na próbie cały w nerwach. Ćwiczyłem „The Star-Spangled Banner” kiedy zerwał się pasek w mojej gitarze i zaczęła spadać. A ja zanurkowałem za nią, uderzając kolanem w pedał wah-wah otwierając go. Kiedy moja głowa była tam na dole, ucho miałem równolegle do głośnika, który właśnie sprzęgał się z gitarą. Przeszył mnie ten niezwykle wysoki, wiercący dźwięk, który kompletnie mnie oszołomił. Gałki oczne po prostu wykręciły mi się na drugą stronę. Pamiętam jak próbowałem krzyknąć: „Pomocy...” Ale wszystko było surrealistyczne, nierzeczywiste i powykręcane. W końcu jakoś udało mi się zejść ze sceny, a potem… zwymiotowałem. Kurtyna.

Wtedy wydarzyła się rzecz dziwna. Kiedy nadeszła godzina koncertu, po prostu wyszedłem na scenę, założyłem gitarę i zacząłem grać, kompletnie zrelaksowany. Uczucie to mógłbym opisać słowami: „Jestem w domu”. Czułem się pewny siebie jak nigdy dotąd. To był moment przełomowy. Odkryłem wówczas, że scena to moje naturalne środowisko.

Opisz swój aktualny zestaw koncertowy…

Mam szczęście, że jakieś czas temu odkryłem firmę o nazwie Synergy. Produkują małe, analogowe lampowe moduły, które są preampami znanych, współczesnych wzmacniaczy takich jak Fender Deluxe, Bassman, Friedman czy Marshall. W jednym slocie racka mieszczą się dwa takie moduły. Mam 3U miejsca w racku, a więc 6 modułów – każdy z nich po dwa kanały. Mam więc pod nogą 12 kanałów różnorodnie brzmiących wzmacniaczy. Mam też do dyspozycji pętle, więc mogę podpiąć tam swojego Legacy. Uwielbiam ten wzmacniacz, ale nigdy nie byłem do końca zadowolony z kanału czystego, bo kocham Fendery. Teraz wciskam guzik i… mam Bassmana – prawdziwego Bassmana! Tak więc Synergy jest obecnie kręgosłupem mojego koncertowego zestawu.

Z gitary – a jak wiecie używam od zawsze Ibanezów Jem – wpinam się prosto do Cry Baby. W zależności od miejsca, w którym jestem zamiast Dunlopa mogę podpiąć Bad Horsie. Z wah sygnał idzie do Jemini, czyli kostki distortion, którą opracowałem wraz z firmą Ibanez. A kolejnym ogniwem łańcucha jest DigiTech Whammy. Potem sygnał wchodzi na front wzmacniacza, a z jego tyłu do Fractala Axe-FX III, który jest prawdziwą stacją kosmiczną. Nie znalazłem jeszcze na rynku czegoś równie potężnego, a jednocześnie transparentnego jak Fractal. Z niego wypuszczam sygnał stereo. W studio idzie on do hosta ze sprzętem studyjnym, ponieważ lubię eksperymentować z rzeczami takimi jak Eventide H9000. Ale podczas koncertów Fractal daje mi wszelkie fajerwerki jakich potrzebuję. Tak więc na scenie sygnał stereo z Fractala idzie do końcówki mocy Synergy i stamtąd do głośników.

Jaką radę dałbyś komuś kto próbuje ustawić dobre koncertowe brzmienie?

Przede wszystkim musi mieć dobre brzmienie w swojej sypialni lub sali prób, gdziekolwiek zwykle gra. Uzyskanie dobrej barwy na głośnikach powinno być priorytetem. Trzeba pamiętać o tym, że sposób w jaki to zabrzmi na koncercie będzie drastycznie odmienny, ponieważ wpływ na to jak słyszymy na scenie ma wiele różnych czynników. Liczą się detale takie jak rozmiar pomieszczenia, czym jest ono wykończone, z czego zrobiono podłogę, jak wiele miejsc siedzących się tam znajduje, w jakiej odległości od sceny jest przeciwległa ściana… Można się nieźle zdziwić, kiedy wyjdzie się na scenę w pięknym teatrze, uderzy jeden dźwięk, a ten odbijając się walnie nas po chwili prosto między oczy. Gumowa podłoga brzmi inaczej niż drewniana, a ta różni się od betonowej i tak dalej. Wszystko to ma wpływ na sposób mieszania się częstotliwości.

Jedną z najmniej przewidywalnych zmiennych jest system monitorowania: w jaki sposób słyszę swój instrument? Czy dźwięk dochodzi z monitorów umieszczonych przede mną, czy słucham tego co stoi za mną? Tym co osobiście robię, aby wyeliminować ten nieprzewidywalny czynnik, jest wożenie ze sobą kolumny stereo 2x12. Stawiam ją przed sobą i podaję tam sygnał prosto z mojego rigu. Polecam to rozwiązanie każdemu. Nie słyszę tego co jest za mną, bo zwykle nagłośnieniowiec chce to ściszyć na tyle, by gitara grająca ze sceny nie interferowała z miksem. A monitor-kolumnę przed sobą mogę rozkręcić tak głośno jak chcę – nie słyszy jej nikt oprócz mnie i mam tam dokładnie ten dźwięk, który sam ustawiłem na własnym sprzęcie.

Jest coś o czym trzeba pamiętać, kiedy gra się na żywo i jest się narażonym na wiele nieprzewidywalnych czynników. Nie wolno narzekać na to w myślach. Grasz na brzmieniu jakie masz uznając je za własne, tak jakbyś takie właśnie chciał ustawić. Najgorszą rzeczą, która może zrujnować występ jest bowiem twoje własne nastawienie. Kiedy skupiasz się na narzekaniu, nie jesteś w stanie skupić się na graniu.

Jaka jest najlepsza scena, na której grałeś i dlaczego?

Podczas jednej z tras grałem w Dallas w Texasie. Klub był mały, obskurny i właściwie nie miał prawdziwej sceny. Ustawili mi po prostu jakieś podwyższenie, na którym miałem stać grając. Ale z jakiegoś powodu wszystko wtedy genialnie zaskoczyło. Nie mogłem się ruszyć nawet na krok, ale brzmienie było grube i ciepłe. Z jakiegoś powodu wspominam ten koncert z nostalgią. Kiedy grałem z Davidem Lee Rothem miałem dość dobre brzmienie gitary i było ono powtarzalne z koncertu na koncert. Używałem wtedy Soldano, a ponieważ Dave lubił mieć gitarę głośno w każdym zakątku sceny, kolumny w liczbie ponad 25 ukryte były we wszelkich możliwych miejscach… Kiedy uderzyłem akord, a ktoś nie był na to przygotowany, mógł stracić szansę na posiadanie potomstwa.

Twoja najgorsza podróż z lub na gig?

Zwykle nie gram pojedynczych koncertów w dalekich miejscach, bo jest to zbyt czasochłonne. Wiele razy próbowano mnie ściągnąć na festiwale w Indiach, ale liczby nigdy mi się nie zgadzały. W końcu udało się dopiąć występ. Dotarcie na miejsce zajęło nam trzy dni ciągłego podróżowania. Zwykle lubię wojaże, ale wiesz – tego było już za wiele.

Miałeś jakieś dziwne sytuacje podczas trasy?

Wiele. Jedną z takich, które nadal mnie rozśmieszają był maraton, który odbył się w zeszłym roku: Big Mama Jama Jamathon. Pomysł na granie bez przerwy przez 53 godziny wydawał mi się niezły. Obdzwoniłem więc wszystkich znajomych, żeby przyszli podżemować. Zrobiłem to jako zbiórkę charytatywną dla Extraordinary Families i zdołaliśmy zgromadzić ponad 100 tysięcy dolarów. Występ odbył się w Musicians’ Institute więc nie przyszło tam zbyt wiele osób. Czasami nie było wręcz nikogo pod sceną. Zagrałem 45-minutowy set z Derekiem Smallsem, basistą Spinal Tap, którego wysłuchało całe… 6 osób. Czuliśmy się wtedy dość dziwacznie.