Legenda gitary opowiada nam o burzy śnieżnej i niespodziewanych efektach pirotechnicznych, które spotkały go podczas trasy koncertowej...
Gitarzysta: Pamiętasz swój pierwszy koncert?
Robin Trower: Miałem wtedy 15, może 16 lat. Graliśmy w Southend. Nie pamiętam dokładnie, ale razem ze mną na scenie był Chris Copping grający na gitarze przestrojonej tak nisko, aby pełnić rolę basu, i mój brat, Mick, który śpiewał rocka z lat 50. Na widowni było jakieś sześć osób. Jak widać, nic spektakularnego!
Opowiedz nam coś o sprzęcie, jaki towarzyszy ci na scenie podczas tej trasy.
Od zawsze używam wzmacniaczy Marshall. Teraz trochę eksperymentuję i podpinam 30-watowego Bluesbreakera do paczki 4x12” z głośnikami Greenback łącząc dwa wzmacniacze razem. Inny zestaw opiera się na nowej głowie JCM800 wpiętej do dwóch kolumn 2x12” o konstrukcji otwartej. Kiedy jestem w trasie, lubię mieć wiele możliwości i często mam ochotę poeksperymentować z różnymi ustawieniami. Poza tym jestem fanem efektów Fulltone. Obecnie mam ze sobą Deja’Vibe i WahFull, który Michael Fuller kilka lat temu zrobił specjalnie dla mnie. Używam też efektu Clyde Wah i kombinacji trzech kostek: Fat-Boost, sygnowanego przeze mnie Robin Trower Overdrive i Plimsoul – jednego lub dwóch z nich jako overdrive.
A gitary?
Gram na sygnowanym przeze mnie modelu Stratocastera, przy czym mam swoje trzy ulubione egzemplarze. Jedna ma klonowy gryf z progami jumbo, druga to model z lat 70. z większą główką – myślę, że dzięki zwiększonej masie drewna gitara lepiej rezonuje. Jeśli chodzi o przetworniki, to przy gryfie używam Reissue 50, środkowy to Reissue 60, natomiast przy mostku mam Texas Special, czyli są to trzy różne wersje. Najbardziej odpowiada mi brzmienie pickupu przy gryfie i w efekcie używam go najczęściej, ponieważ ma delikatne brzmienie, z nieprzerysowanym dołem.
Macie jakieś specjalne wymagania w trasie?
Lubię jeść organiczne owoce i porządny chleb. Staram się jeść tak zdrowo, jak to możliwe. Piję dużo wody i soków. Zamawiamy też kilka piw, ponieważ koledzy z zespołu lubią się napić, choć ja sam nie piję. Myślę, że nie jesteśmy szczególnie wymagający pod tym względem.
foto: Laurence Harvey
W jaki sposób uzyskać najlepszy dźwięk na żywo? Jakby ktoś zapytał cię o radę, co byś mu odpowiedział?
Szczerze mówiąc dużo zależy od rozmiaru sali koncertowej. Na przykład kiedy grasz na dużym stadionie lub na ogromnej sali, lepiej jest zamienić kolumny o konstrukcji otwartej na zamknięte 4x12”. W takich miejscach jest duża scena i część dźwięku ucieka do tyłu. Wszystko zależy od sytuacji. Co prawda bardziej wolę brzmienie kolumn o konstrukcji otwartej, szczególnie w połączeniu ze wzmacniaczami JCM, bo razem dają bardziej wyrównane brzmienie. Dźwięk nie jest zbyt mocny w dole i dudniący, a tego bardzo nie lubię. Zazwyczaj staram się mieć w swoim rigu sprzęt, który sprawdzi się w wielu różnych sytuacjach, dzięki czemu nie muszę nieustannie zmieniać ustawień poszczególnych kostek. Jeśli zbyt drastycznie coś zmienisz w jednym efekcie, to potem zaczynasz kręcić gałkami w nieskończoność...
Bez czego jeszcze – tym razem nie mam na myśli sprzętów muzycznych – nie możesz obejść się w trasie?
Zabieram ze sobą przenośny odtwarzacz DVD. Jest to bardzo przydatny sprzęt, bo mogę kupować sobie filmy. To świetna alternatywa, jak masz akurat wolny wieczór. Mam też mały głośnik Sony, który umożliwia mi słuchanie muzyki. Oczywiście zabieram ze sobą swoje ulubione płyty CD.
Co zrobić, żeby publiczność cię kochała?
Grać dobrą muzykę! I to by było na tyle, naprawdę.
Gdzie grało ci się najlepiej?
Mam kilka takich miejsc w Ameryce. Jedno jest na Florydzie – nie pamiętam dokładnie jak się nazywa, bo dawno tam nie grałem. Jest to plac na otwartym powietrzu, ale otoczony budynkami. Czyli grasz na powietrzu, ale masz też naturalną barierę, jaką stanowią budynki naokoło. Kolejne miejsce do Fillmore w San Francisco. Uwielbiam tam grać, ponieważ ta sala nie jest ani za duża, ani za mała. Ma cudowną otwartą scenę, wbudowaną z boku pomieszczenia. Za sobą nie masz za dużo miejsca, a to pozwala uzyskać naprawdę fajne brzmienie.
A twoje najgorsze wspomnienia z podróży w trasie?
Najgorsze wspomnienia? Pewnego razu w drodze na koncert zaskoczyła nas burza śnieżna. A tu cóż, trzeba jechać dalej, bo publiczność czeka. To było dość stresujące. Jedziesz sobie autostradą, a tu wypadki, ludzie się ślizgają. To była wyczerpująca podróż. Odbyliśmy miłą przejażdżkę przez góry w drodze do Spokane i cały czas padał śnieg. Widok gór zimą był piękny, ale jazda tak wysoko w śniegu nie należała do najbezpieczniejszych i mieliśmy trochę pietra.
Czy zdarzają się wam momenty rodem z komedii „Spinal Tap”?
Raz grałem z Jackiem Brucem i mój wzmacniacz się po prostu zapalił. Jakiś facet złapał gaśnicę i chciał go ugasić, ale mój techniczny go powstrzymał. Na szczęście zawsze mam dwa wzmacniacze na wypadek, jakby coś się stało.
Jaki jest twój ulubiony album koncertowy?
Wybór może być tylko jeden: „Live At The Apollo” Jamesa Browna. To podwójny album i obie płyty są świetne. To wydawnictwo przenosi mnie w rodzinne strony, jest pełne emocji i bardzo ekscytujące. Jak gram długie solówki w bardziej nastrojowych kawałkach, to przywołuję klimat tej płyty. Wyobrażam sobie nawet, że James Brown wpada wtedy w trans i zaczyna swoje improwizacje wokalne. Myślę, że to by idealnie pasowało do mojej gitary, bo nikt wcześniej przed nim tego nie robił.