Przerwa od Guns N’ Roses wcale nie oznacza wakacji. Duff McKagan naprawdę ma co robić „po godzinach”! Solowa płyta, nowy model sygnowanego Fendera i walka o lepszy świat w dobie kryzysu to tylko mały wycinek jego codzienności w 2019 roku...
Michael (bo takie imię dawno temu otrzymał Duff McKagan), to jedna z tych postaci, które na rockowej scenie widziały już niemal wszystko, a co ważniejsze przeżyły wieloletni maraton imprez w oparach sławy i rozpusty. Gdybyśmy chcieli wypisać w punktach wszystkie szalone rzeczy, które Duff zrobił przed pamiętnym 1994 rokiem, w którym otarł się o śmierć, jedno wydanie Gitarzysty mogłoby nie wystarczyć. Co więcej, za tragicznym (ale i przełomowym) wydarzeniem wcale nie poszły stagnacja i nuda związane z trzeźwością i powrotem do zdrowia. Nowy, dbający o swoje ciało Duff, stał się tytanem produktywności. Wystarczy spojrzeć na jego dyskografię, żeby przekonać się, że Guns N’ Roses to zaledwie mała część jego muzycznych dokonań. Przez lata współpracował między innymi z nieodżałowanym Velvet Revolver, Iggy Popem, Manic Street Preachers i własnymi kapelami - Loaded oraz Walking Papers.
Aby poznać choćby część niesamowitych przeżyć McKagana warto przeczytać jego autobiograficzne książki (w tym wydaną po polsku "Sex, drugs, rock roll i inne kłamstwa”) i obejrzeć film dokumentalny „It's So Easy and Other Lies”. Jedno wiemy na pewno - artysta mógł się z nami spotkać przede wszystkim z dwóch powodów - dlatego, że nie pije już 10 butelek wina dziennie i dlatego, że przeżył eksplozję swojej własnej trzustki.
Mało kto spodziewał się, że Guns N’ Roses z Axlem, Slashem i Duffem pojawią się jeszcze kiedyś na scenie. A jednak. Od 2016 roku panowie regularnie koncertowali w odświeżonym składzie. Ci którzy pamiętają konflikty, które towarzyszyły Guns N’ Roses w połowie lat 90 na pewno zdają sobie sprawę z tego, że pogodzenie się tego trio zakrawa o prawdziwy cud. Kiedy rozmawiamy z 55-letnim obecnie ojcem, basistą, dziennikarzem i pisarzem - historie sprzed niemal 30 lat wydają się być jednak naprawdę odległe. Dziś, tematem naszych rozmów nie są szalone imprezy, ale solowa płyta i nowy instrument, który McKagan przygotował z ulubioną firmą Fender. Album to zbiór akustycznych ballad zatytułowany „Tenderness”, czyli „Czułość”. W kwestii basu, nie zdradzimy, póki co, nic więcej. Po prostu usiądźcie wygodnie i sprawdźcie jak w 2019 roku wygląda muzyczny świat Duffa McKagana!
Magazyn Gitarzysta: Duff, pozwól, że zaczniemy od bardzo prywatnego pytania. Jak miewa się twoja trzustka?
Duff McKagan: Jest w pełni zdrowa! Jest kilka elementów mojego ciała, które zniszczyłem bezpowrotnie, na przykład zatoki, ale nieustannie pracuję nad tym, żeby na bieżąco przezwyciężać wszystkie moje dolegliwości i problemy zdrowotne. Na ten moment mogę powiedzieć, że moje organy mają się dobrze - dzięki, że pytacie.
W 2019 roku minie 25 lat, odkąd jesteś trzeźwy. To naprawdę niezły wynik!
Dzięki. Jestem przekonany, że już dawno byłbym martwy, gdybym nie przestał pić.
Na szczęście jesteś tu z nami i możesz opowiedzieć nam o swojej nowej, solowej płycie. Jak byś ją opisał?
Jeśli chodzi o moje teksty – jestem realistą. Nie oznacza to jednak, że nie przemyciłem tam trochę optymizmu. Odkąd w 1994 roku skończyłem z piciem, przeczytałem niezliczoną liczbę książek i artykułów. Był we mnie ogromny głód ciekawości związanej z tym, co dzieje się na naszej planecie. Od 30 lat podróżuję, dlatego zawsze próbuję się dowiedzieć jak najwięcej o miejscach, które odwiedzam. Staram się weryfikować wszystkie informacje samodzielnie i bardzo często rozmawiam z ludźmi na tematy, które są im bliskie. Wiele historii zapisuję, starając się przy tym niczego nie oceniać. Najważniejsza jest dla mnie obserwacja. Myślę, że pod tym kątem ukształtowała mnie praca w redakcji Seattle Weekly, sztuki walki, życie w trzeźwości, spokój i granie w zespołach. Właśnie w ten sposób powstały piosenki, które pojawiły się na płycie „Tenderness”. Chciałbym, żeby te utwory były niejako odpowiedzią, którą mógłbym dać moim córkom, gdy zapytają o to co robiłem, kiedy świat przechodził pewne przemiany.
Foto: Fender
Brzmienie twojego basu i styl gry są obecnie zupełnie inne niż kiedyś. Opowiedz nam o tym co się zmieniło.
Kiedy zaczynałem grać z Walking Papers w 2012 roku, chłopaki mieli już część materiału na swoją debiutancką płytę, którą nagrywali w Seattle. Jeff Angell (wokalista – dop. red.) to nasz lokalny skarb, który zasługuje na uwagę całego świata! Dołączyłem do zespołu i szybko zorientowałem się, że dużo utworów wymaga ode mnie przestrojenia gitary do „drop-D”. W studiu świetnie sprawdził się do tego mój sygnowany Fender Special. Kiedy płyta była gotowa jedne wydarzenia pociągnęły za sobą kolejne i w ten sposób zagraliśmy razem całą trasę koncertową. Muszę też wspomnieć o tym, że w tamtym czasie brałem lekcje u Reggie’go Hamiltona (legendarny basista sesyjny - dop. red.).
Jakie elementy gry ćwiczyliście z Reggiem?
Chciałem dowiedzieć się więcej o tym, co dzieje się na gryfie. Oczywiście moja gra na basie była satysfakcjonująca - czułem się z nią komfortowo i podczas koncertów mogłem spokojnie dać ponieść się emocjom. Chciałem jednak sprawdzić, jak mogę się jeszcze rozwinąć, np. na polu gry palcami. Zacząłem wówczas dużo słuchać takich artystów jak Booker T & The MG’s, Donald „Duck” Dunn, James Jamerson i Larry Graham. Jestem też wielkim fanem Prince’a więc jego styl również mnie intrygował. W tamtych czasach kończyliśmy grać z Velvet Revolver ostatnią trasę po Wielkiej Brytanii i właśnie wtedy, Reggie przysłał mi zmodyfikowaną wersję gitary Geddy Lee Jazz Bass z systemem Hipshot Xtender. Zabrałem go w trasę z Walking Papers i dzięki temu zmyślnemu rozwiązaniu mogłem w łatwy sposób obniżać strunę E do D.
I to doprowadziło do powstania twojego nowego, sygnowanego modelu basu?
Dokładnie. Szybko zaczęliśmy rozmowy z Fenderem na temat tego w jaki sposób można połączyć ten model z moim Specialem. Kiedy w 2016 roku rozpoczęły się koncerty Guns N’ Roses ze mną, Slashem i Axlem w składzie, zabrałem ze sobą Jazz Bass od Reggiego i zacząłem intensywnie myśleć o tym jaki powinien być ten nowy, sygnowany model nowej gitary. Mój Jazz Special to wciąż najlepsze rozwiązanie do grania materiału z „Appetite For Destruction” i wielu piosenek z „Use Your Illusion”. Nowy bas miał być jednak nieocenionym wsparciem podczas wykonywania piosenek z „Chinese Democracy”, gdzie często zmienialiśmy tradycyjne strojenie instrumentów.
NOWY BAS, NOWE MOŻLIWOŚCI
Nowy Deluxe Precision sygnowany nazwiskiem McKagan to konstrukcja bazująca na modelu Jazz Bass Special, który w latach 80. towarzyszył muzykom Guns N’ Roses podczas nagrywania debiutanckiego „Appetite For Destruction”. W gitarze wykorzystano charakterystyczny, czarny klonowy gryf typu „Modern C”. Podstrunnicę wykonano z drewna różanego. Nie zabrakło też prostokątnych znaczników i specjalnego zaakcentowania liczby 12 na dwunastym progu.W instrumencie zastosowano dwie przystawki: Fender Vintage-style Precision Split-coil oraz Seymour Duncan STKJ2B Jazz Bass Single-coil. Wykorzystanie systemu Hipshot Bass Xtender pozwala natychmiastowo obniżyć strój gitary. Pod czarną płytą ukryto obwód Fender TBXTM (Treble/Bass Expander). W gitarze zainstalowano również sprawdzony, rockandrollowy mostek Pure Vintage 70s. Wisienką na torcie jest dedykowany pokrowiec i sygnowana „blacha”, która zdobi tylną cześć gryfu charakterystyczną czaszką i przecinającymi się piszczelami.
Foto: Fender
Czy od samego początku grania w Guns N’ Roses byłeś związany z marką Fender?
Nie. Minęło trochę czasu zanim zdobyłem wymarzony instrument. Pierwszy Special trafił w moje ręce dopiero kiedy podpisaliśmy nasz pierwszy kontrakt płytowy. To był instrument, który już dawno upatrzyłem sobie w jednym ze sklepów muzycznych, ale nigdy wcześniej nie mogłem sobie na niego pozwolić. Byłem jednym z tych gości, którzy ciągle przychodzą potestować, pograć i popatrzeć, ale nigdy nic nie kupują.
To zupełnie jak Prince w fimie „Purpurowy deszcz”.
Dokładnie! Byłem gościem, który ciągle prosi o pokazanie mu tej samej gitary. Podejrzewam, że mieli mnie tam już naprawdę dosyć, ale w końcu nadszedł dzień w którym ją kupiłem. Kiedy wyruszyliśmy w pierwszą trasę promującą „Appetite For Destruction” miałem tylko ten jeden bas. W zapasie jeździła z nami jedynie Yamaha Precision, czyli jedyne w miarę sensowne wiosło za bezcen, na które mogłem sobie wówczas pozwolić. Wszystkie koncerty promujące naszą debiutancką płytę grałem na tym białym Fenderze i dopiero po jakimś czasie, McBob (Mike Mayhue, techniczny zespołu – dop. red.) powiedział, że musimy zorganizować jeszcze jeden model Jazz Special. Goście z Fendera wzięli mój bas, przeanalizowali jego konstrukcję i zrobili dla mnie coś, czego potrzebowałem – model z nieco bardziej jajowatym niż okrągłym gryfem, dzięki czemu wydawał się on jeszcze cieńszy. Muszę przyznać, że w czasach świetności Guns N’ Roses większość moich basów zamawiałem przez „custom shop”. Kiedy pracowaliśmy nad „Use Your Illusion” w Chicago odbywały się targi NAMM na których pojawiłem się kompletnie pijany. Mało co pamiętam, ale wiem, że trochę narozrabiałem na stoisku Fendera. Przez ten incydent firma przez kilka dobrych lat nie chciała mieć ze mną nic wspólnego.
No ładnie…
Przysięgam, że do dziś nie wiem co tak naprawdę tam odwaliłem. Ale to w sumie mało istotne. Nasze relacje udało się odbudować i od czasów powstania Velvet Revolver mogłem z czystym kontem rozpocząć nowy rozdział współpracy z Fenderem, który zaowocował dwoma sygnowanymi modelami gitary. Dla mnie, gościa, który wywodzi się z punk-rockowej sceny, to prawdziwy zaszczyt. Fender dał mi również ogromne wsparcie podczas pracy z Walking Papers. Podczas koncertów klubowych w Europie miałem przyjemność testować ich wzmacniacze. Dla nich nie była to jakaś super promocja, ale mimo to, postanowili mi zaufać i naprawdę to doceniam!
Wygląda na to, że bardzo intensywnie rozwijasz się jako basista…
Tak! Strasznie się w to zaangażowałem. Granie na basie zacząłem traktować poważnie dopiero kiedy zaczęliśmy osiągać sukcesy z Guns N’ Roses. Kolejne lata minęły w ekspresowym tempie i dopiero granie z Velvet Revolver zmusiło mnie do tego, żeby iść na lekcje i w końcu nauczyć się np. numerów Led Zeppelin. Jakiś czas temu ja, Kim Thayil (Soundgarden), Jerry Cantrell (Alice In Chains), Barrett Martins (Screaming Trees/ Walking Papers) i kilku wokalistów mieliśmy okazję zagrać numery Zeppelinów w Seattle przed samym Jimmy’m Page’em!
W takim gronie nie mogło być mowy o jakiejkolwiek presji…
Dokładnie, zero presji! (śmiech) Byliśmy tak posrani, że każdy wziął się za ćwiczenia jak nigdy! Przez trzy tygodnie, dzień w dzień grałem od sześciu do ośmiu godzin razem z materiałami, które znalazłem na YouTube. Chciałem zagrać dokładnie to co John Paul Jones. W ten sposób, jeszcze bardziej doceniłem takich artystów jak James Jamerson i wielu innych „klasyków” ze stajni Fendera.
Foto: Fender
Na „Tenderless” twój bas gra przede wszystkim dołem z odrobiną środka. To zupełnie odwrotnie niż w twoim „pełnoetatowym zespole”.
Pełnoetatowy zespół! (śmiech) Tak, brzmienie basu na mojej solowej płycie jest zdecydowanie inne. W każdej piosence mam inną przestrzeń do wypełnienia. Myślę, że każdy basista powinien zwracać uwagę na takie niuanse. Są takie przestrzenie, których nie można wypełnić zbyt dużą ilością dźwięków. Kiedy początkujący basista chce ode mnie rady, zawsze mówię, że prawdziwą sztuką jest wiedzieć, kiedy nie należy grać. Myślę, że sam wciąż na nowo odkrywam tę prawdę. W Guns N’ Roses zdaliśmy sobie z tego sprawę już na „Appetite For Destruction”. Slash grał swoje ciężkie riffy a moim zadaniem było po prostu wypełnienie tworzonej przez niego przestrzeni. Perkusyjne zagrywki Stevena nie były szczególnie przesadzone. Z kolei Izzy grał przede wszystkim partie gitary prowadzącej. I gdzie w tym wszystkim miejsce dla basu?! Każdy znalazł swoją przestrzeń i muszę przyznać, że wiele mnie to nauczyło.
Faith No More otwierało wasze koncerty w 1992 roku. Czy zwróciłeś wówczas uwagę na Billa Goulda?
O tak! Podziwiam go do dziś! To zresztą nie jedyny muzyk, który po tylu latach wciąż imponuje mi swoim stylem gry. Wczoraj miałem okazję zobaczyć na żywo oryginalny skład T.S.O.L.. Mike Roche był, jest i wciąż będzie dla mnie bohaterem! To świetny basista, który dobrze wie, jak pisać basowe riffy. Mógłbym tak długo wymieniać. Pamiętacie zespół Magazine? Swojego czasu mocno katowałem ich muzykę. Nie mogę też nie wspomnieć o Lemmy’m. Jego atak to coś nie do podrobienia. Duży wpływ wywarli na mnie również Killing Joke z ich rewelacyjną rekcją rytmiczną. Równie ważni byli dla mnie Prince, Cameo i The Clash. Pamiętam też, że chodziliśmy na koncerty Jane’s Addiction i za każdym razem utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że chcemy mieć taką sekcję rytmiczną jak oni. Bardzo dobrze wspominam czasy, kiedy występy innych zespołów były dla nas jak lekcje muzyki. Bardzo dużo się wtedy nauczyłem.
I tym sposobem docieramy do 2019 roku. Na co powinni zwrócić uwagę nasi czytelnicy, którzy sięgną po twoją nową, solową płytę?
Na tym albumie chodzi przede wszystkim o odzyskiwanie zdrowia i gojenie ran. Bardzo często korzystam tam z formy „my” ponieważ to co myślę „ja” nie jest tak naprawdę ważne. Te piosenki to moje obserwacje najróżniejszych zjawisk społecznych - od bezdomności, przez nadużywanie Oxycontinu w różnych częściach Ameryki, aż po gadające głowy, które występują w programach telewizyjnych oglądanych przez miliony ludzi. Kiedy patrzę w karty historii, mam wrażenie, że pewne scenariusze nie przestają się powtarzać. Wciąż dajemy się oszukać niewidzialnym mackom systemu, który znalazł sobie świetny sposób kontrolowania ludzi poprzez ich dzielenie. Mam jednak nadzieję, że z każdym rokiem stajemy się lepsi i mądrzejsi, na co zresztą zwracam uwagę w swoich piosenkach. W końcu wszyscy jedziemy na tym samym wózku.