W marcu bieżącego roku Pat Metheny przyjechał na festiwal Bielskiej Zadymki Jazzowej jako rezydent, spędził w Polsce kilka dni, w czasie których zagrał dwa koncerty i prowadził warsztaty dla gitarzystów…
Adam Fulara: Jak to jest grać znowu w naszym kraju?
Pat Metheny: Przede wszystkim chciałem powiedzieć, że to dla mnie wielki zaszczyt grać w Polsce. Pierwszy raz przyjechałem tu w 1983 lub 1985 roku. Polska jest czymś dla mnie zupełnie wyjątkowym: zarówno jeśli chodzi o publiczność, jak i o polskich muzyków, co zresztą odzwierciedlają też moje niektóre nagrania [przyp. np. płyta z Anną Marią Jopek]. Jest szczególny powód, za każdym razem kiedy tu występuję, jeszcze bardziej się w tym utwierdzam. Każdego roku staram się przedstawić polskiej publiczności jakiś inny aspekt mojej twórczości.
Ten festiwal też jest dla mnie wyjątkowy. Zostałem poproszony o dwa koncerty. Od czterdziestu lat jestem proszony o zagranie koncertu z orkiestrą symfoniczną, ale opierałem się temu z różnych powodów. Tworzyłem masę różnej muzyki i nigdy nie mogłem znaleźć tyle czasu, aby przygotować spójny materiał dla orkiestry. Muszę Wam podziękować za przymuszenie mnie do przygotowania tego koncertu. Zajęło mi to kilka miesięcy – trzeba było przygotować partyturę, od nowa zaaranżować utwory z płyty „Beyond The Missouri Sky”, a także „Secret Story”. Trzeba było znaleźć właściwych muzyków do tego projektu. Bardzo lubię te utwory, choć dawno ich nie grałem. Są też takie kompozycje z tego programu, których jeszcze nigdy nie grałem na żywo.
Lubię zestawiać ze sobą znakomitych muzyków, którzy wcześniej ze sobą nie grali. Jak się potem okazuje, tworzą znakomite połączenia, jak np. Charlie Haden i Jack DeJohnette, albo Dave Holland i Roy Haynes. Tak jest i tym razem. Darek Oleszkiewicz jest jednym z najlepszych kontrabasistów na świecie. Był na moim radarze od czasów, gdy występował w duecie z Bradem Mehldau. Jest to doskonały muzyk, któremu blisko jest do Charliego Hadena – mojego kontrabasisty z czasów „Beyond Missouri Sky” i mojego najlepszego przyjaciela. Darek pomagał Charliemu przy ostatnim projekcie z muzyką filmową, w którym ja też uczestniczyłem. Charlie był już wtedy mocno chory. Był dla Darka kimś w rodzaju mistrza rozumianego w najlepszy możliwy sposób. Kiedy pomyślałem o nowym projekcie, Darek był pierwszy na mojej liście i na szczęście mógł ze mną zagrać.
Johnatan Barber jest nowy. Teraz nastała złota era perkusji. Jest na świecie bardzo wielu znakomitych muzyków. Dwadzieścia lat temu znalezienie dobrego perkusisty graniczyło z cudem, dziś w każdym większym mieście jest jakiś. Johnatan jest młody i gra bardzo nowocześnie. Przyjeżdżał często do mojego domu na małe jam sessions. Szybko awansował na szczyt mojej listy jeśli chodzi o perkusistów. Posiada też rodzaj wrażliwości na dźwięk potrzebny do grania z całą orkiestrą. To jest trudne i wymagające – podążanie za dynamiką orkiestry, rytmiczne dopasowanie się do aranżacji: granie z takim składem różni się od występów z małym zespołem. Poza tym jako człowiek ma wspaniały charakter, co w dzisiejszym świecie jest nie do przecenienia.
Z moim perkusistą Antonio Sanchezem, z którym gram już od dwudziestu lat, będziemy także kontynuować współpracę w innych projektach. Ja to widzę tak, że nigdy z nikim nie zerwałem współpracy. Ze wszystkimi muzykami z którymi grałem i nagrywałem mogę znowu pracować. Dla mnie każde kolejne nagranie jest ze sobą powiązane, jest kontynuacją spójnej całości dzieła mojego życia.
Skąd pochodzą utwory które zagrałeś na tych koncertach?
Dla programu z orkiestrą symfoniczną przejrzałem swoje dawne nagrania takie, jak np. „Secret Story”. W zasadzie wiele moich kompozycji posiada możliwość przygotowania aranżacji na orkiestrę. Sposób w jaki wykorzystywałem syntezatory przy tworzeniu moich kompozycji jest bardzo typowy dla orkiestracji. Innym ważnym nagraniem, do którego powróciłem, była płyta „Beyond The Missouri Sky”. Typowe dla mojej twórczości są obszerne fragmenty kompozycji, w których ważna dla mnie jest aranżacja przepleciona z częściami improwizowanymi. Mieliśmy też jedną nową kompozycję oraz kilka zaskakujących zwrotów akcji, wszystko starałem się dopasować do organicznego stylu charakterystycznego dla orkiestry. Program trio posiadał nieco inną selekcję. Zawsze zastanawiam się, które utwory muzycy potrafią zagrać najlepiej i te wybieram. Staram się pokazać najlepszą stronę muzyków. Na tym polega moja praca jako lidera zespołu. Każdy artysta ma swoje preferencje, a ja staram się, żeby grali jak najlepiej i czuli się na scenie komfortowo.
Czy projekt, który był prezentowany na koncercie z orkiestrą symfoniczną, doczeka się nagrania?
Najpierw musimy się zastanowić nad znaczeniem słowa „nagranie”, ponieważ czasy które nastały przedefiniowały znaczenie tego słowa. Projekt ten przygotowany został z myślą zagrania go na żywo. Nie planowałem nagrywania płyty, ponieważ są to utwory zarejestrowane na wcześniejszych płytach, tu prezentowane jedynie w innym świetle. Przykro o tym mówić, ale nagranie płyty w formie znanej jeszcze niedawno, już nie istnieje. Szkoda, bo była to bardzo wartościowa forma zachowania pracy artysty dokumentująca okres jego twórczości. My nadal udajemy, że ta forma istnieje, nagrywamy kolejne płyty. Teraz nikt nie ma już w domu tradycyjnego odtwarzacza płyt. Nikt też ich nie kupuje. Żyjemy w innej rzeczywistości. Tak jak wszyscy i ja muszę się do niej dostosować.
Dla mnie nie było to bardzo trudne, ponieważ od zawsze sprzedawałem koncerty na żywo, jako mój główny produkt. Dla mnie płyta była jedynie reklamą, która miała przyciągnąć ludzi na koncert. Ten mechanizm wciąż działa dobrze. Wśród muzyków krąży teraz taki żart, że dwa główne produkty muzyków to koncerty i koszulki sprzedawane przy okazji. Nowe formy nagrań to coś, czego wciąż się uczę, co będzie wykorzystywane, ale najważniejszym celem zawsze będzie dla mnie granie na żywo.
Ile gitar przywiozłeś ze sobą na te koncerty?
To zabawne, że o to pytasz, ponieważ traktuję gitarę w kategorii „orkiestracji” zastanawiając się za każdym razem jakiego instrumentu w tej konkretnej sytuacji użyć. Nie mam przy tym żadnego szablonu w stylu „w takim składzie i przy takich okolicznościach używam wyłącznie tej gitary”. W przypadku konkretnego utworu na bardzo wczesnym etapie jestem w stanie powiedzieć, jaka gitara będzie tam pasować najlepiej. To dana kompozycja do mnie mówi, jak chciałaby wyglądać, czego potrzebuje.
Czy jest szansa, abyśmy po koncercie usłyszeli Cię na jam session tak, jak w przypadku trasy „Secret Story”?
Nie mogę już tego robić z powodu YouTube. Dawniej mogłem grać jam session do siódmej rano w klubie „Akwarium” w Warszawie i to, co zagrałem zostawało tam. Teraz jak coś robisz, natychmiast pięćdziesiąt osób nagrywa telefonem. Wielka szkoda, bo naprawdę to lubiłem. Zapewniam, że nikt nie chciałby słyszeć jak gram na perkusji „On Green Dolphin Street”.
Czyli myślisz, że Internet jest problemem dla muzyki?
Nie nazwałbym tego problemem. To jest po prostu inne. Każde pokolenie musi zmierzyć się z czymś nowym. Możliwości, które dziś istnieją są nieprawdopodobne. W całej historii ludzkości publikowanie nie było tak proste jak teraz. Mamy też mniej kontroli nad tym, co się pojawia. Muzyka jest rodzajem informacji, a informacja chce być dziś „wolna” w Internecie. Teraz istnieje coś w rodzaju „presji” na dokumentowanie wszelkich możliwych sytuacji, coś co raz się pojawi w sieci, pozostaje tam na zawsze.
Co byś powiedział na jam session bez telefonów?
Powodzenia. To dziś niemożliwe.
Czy będziesz powracał do dawnych nagrań takich, jak „Bright Size Life”, albo projektów nagranych z Pat Metheny Group?
Dla mnie to wciąż ta sama jedna, spójna historia. Wiem, że są muzycy, którzy zamykają projekty i potem mówią „już tego nie gram, teraz będzie coś innego”. Ja taki nie jestem. Dla mnie wszystkie projekty to jedna, długa piosenka. Nie ma w mojej twórczości ani jednego fragmentu, którego bym się wstydził, o którym bym mówił „O nie, co ja wtedy sobie myślałem? Już nigdy tego nie zrobię.” Dziś byłbym szczęśliwy, gdybym musiał zagrać całą muzykę z pierwszej płyty „Bright Size Life”. To mnie przekonuje, że warto było nagrać wszystkie moje płyty. To samo tyczy się współpracy z muzykami w czasie mojej kariery, te sprawy są ze sobą ściśle połączone.
Dziś, gdybym musiał wrócić do dawnych nagrań, podstawą mojego myślenia byłoby rozszerzanie i zgłębianie idei, które przyświecały mi przy nagrywaniu danej płyty. Jeśli chodzi o mój poziom, to nie zagram utworów z „Bright Size Life” w ten sam sposób, w jaki to robiłem dawniej. Gdy nagrywałem tę płytę uczyłem się na gitarze od pięciu lat. Dziś gram od ponad pięćdziesięciu. Doświadczenie, które zdobyłem w tym czasie, miało wpływ na mój rozwój a wszystkie aspekty artystyczne poszły mocno do przodu. Jest jednak pewien aspekt przeszłości jako kamienia milowego, a płyty jako podsumowania okresu mojej twórczości. To, co wtedy umiałem i tworzyłem, było w porządku.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „dobry jazzman ma więcej wspólnego z dobrym muzykiem klasycznym, niż ze słabym jazzmanem”. Czy mógłbyś wytłumaczyć na czym polega różnica między dobrym i słabym?
Słowa takie, jak jazz, rock, country, muzyki klasycznej stanowią pojęcia, które dla mnie prawie nie mają znaczenia. Muzyka jest jedna. Czuje się dumny, że należę do społeczności muzyków nazywanych jazzmanami, choć my sami niezwykle rzadko używamy tego słowa, ponieważ nie myślimy o „jazzie”, w rozmowach używamy słowa „muzyka”. Ja i ludzie z którymi gram możemy zagrać z Beyonce albo program z orkiestrą symfoniczną. Możemy grać naprawdę szybko, albo bardzo wolno, bardzo głośno, ale też bardzo cicho. Możemy grać bardzo skomplikowane rzeczy, albo proste, z wokalistą lub bez. Jesteśmy muzykami w szerokim tego słowa znaczeniu. Do tego stopnia nawet, że nie wiążemy naszej muzyki ani z tradycją, ani z naszym pochodzeniem, ani z żadnym środowiskiem kulturowym. Nawet nie ma takiego słowa, które określałoby ten muzyczny stan.
Kiedy myślę o dobrym muzyku, to do głowy przychodzi mi Herbie Hancock, ale też Bela Bartok. Wpisują się w to też muzycy grający prostą, głęboką muzykę posiadającą jakość, która dla mnie jest ważna, ale też czasem egzotyczni muzycy grający bułgarską muzykę etniczną. Ci muzycy grają często bardzo dobre rzeczy, które nie dadzą się określić mianem żadnego stylu, często będąc poza zasięgiem typowych muzyków przywiązanych do gatunków.
O czym myślisz kiedy improwizujesz?
Często słowu „improwizacja” przypisuje się wręcz mitologiczne znaczenie. Są pewne imponderabilia, to prawda. Przecież sam jesteś muzykiem i doskonale wiesz co zaraz powiem. Improwizacja jest trochę jak język obcy. Trzeba najpierw posługiwać się nim biegle, wtedy można się za jego pomocą komunikować. Posługiwania się językiem improwizacji uczymy się z pomocą naszej tradycji tj. poznajemy tradycję związaną z harmonią, melodią, rytmem i wszystkim co jest dookoła. Moim zdaniem idea polega na znalezieniu odpowiednich ludzi, którzy potrafią to robić i biegle się ze sobą komunikować. Rozumieją trochę inną historię opowiadaną każdego wieczoru za pomocą improwizacji, ale do tego konieczne jest zachowanie kontekstu i prawidłowej gramatyki (czyli tradycji). Zagranie dwóch lub trzech takich koncertów pod rząd może nie jest wielkim wyzwaniem, ale zagranie stu pięćdziesięciu koncertów niemal dzień po dniu, z których każdy jest improwizowany, nie jest proste. Bardzo mało muzyków potrafi to zrobić dobrze, koncert po koncercie, zawsze prowadząc w czasie improwizacji dialog, bez utraty jakości.
Co radzisz młodym muzykom?
Zawsze to samo – bądźcie najgorszymi muzykami w swoich zespołach [przyp. grając przy tym najlepiej jak potraficie]. Jeśli nie jesteście nimi – prawdopodobnie gracie w złym zespole.
Jak podchodzisz do kwestii nauczania? Czy jesteś bardziej mentorem, czy może podpatrujesz coś od nich, wykorzystujesz ich młodzieńczą energię, wysysasz ją jak wampir?
W każdej sytuacji, wszystko jedno czy mówimy o koncercie, czy o warsztatach, czy nawet o konferencji prasowej, staram się nadać tej chwili jakiś głębszy sens, jakieś znaczenie. To zawsze działa pozytywnie dla wszystkich uczestników spotkań. Nie przygotowuję sobie planu, zawsze reaguję na to co zastaję i staram się znaleźć tam inspirację do działania. Jednak wątpię, abym kiedykolwiek zachował się jak wampir wysysający młodzieńczą krew.
Czy w czasie ćwiczeń zdarzało się, że leciała Ci z palców krew?
Tak, kilka razy. Zawsze to było bardzo dramatyczne doświadczenie.
Czy wciąż słuchasz muzyki? Czy masz swoich faworytów wśród młodych muzyków?
Większość mojego czasu spędzam nad byciem „nadawcą”, a nie „odbiorcą” muzyki. Mam bardzo mało czasu na słuchanie. Jednak jestem wielkim fanem. Cały czas poszukuję młodych wykonawców grających na różnych instrumentach do poszczególnych projektów. Oprócz tego jest bardzo wielki obszar muzyki poważnej, co do której wiem, że ciągle muszę ją poznać, nauczyć się słuchać jej świadomie. Sporą część czasu poświęconego na słuchanie nagrań zajmują klasyki mistrzów takich, jak Coltrane, Bird [przyp. Charlie Parker], Davis, Burrell. Pozwala mi to lepiej zrozumieć naszą tradycję i miejsce, w którym teraz się znajdujemy. Każdy muzyk ma zbiór nagrań, który go uformował. Dawni mistrzowie są z nami od początku naszej muzycznej przygody. Możemy też obserwować jak latami zmienia się nasza percepcja tych nagrań.
To ciekawe, ale muszę przyznać, że nagrania moich mistrzów brzmią teraz lepiej, niż brzmiały kiedyś. Wielkie dzieła są rodzajem lustra, w którym można się przejrzeć. Obraz który się w lustrze pojawia zmienia się z wiekiem i jest dla nas rodzajem wskaźnika rozwoju, a potem dojrzewanie muzyczne. Samo lustro się nie zmienia, tylko nasze odbicie, to jest rodzaj fenomenu.
Porozmawiajmy chwilę o Twoim największym idolu młodości: Wesie Montgomerym. Czasem wspominasz o tym, że za młodu go kopiowałeś, a potem świadomie przestałeś. Czy był jakiś moment przełomowy, ktoś Ci powiedział „nie kopiuj mistrza”, czy może sam miałeś taką refleksję?
Tak, Wes Montgomery był rzeczywiście moim wielkim idolem. Kopiowałem go, ale miałem wtedy czternaście lub piętnaście lat. Sam szybko zdałem sobie sprawę, że tak bardzo kocham rzeczy, które robił Wes, że kopiowanie go jest rodzajem braku szacunku. Ta myśl mnie bardzo przeniknęła. Zrozumiałem, że chodzi o to, żeby żyć jak Wes, myśleć jak on, a nie grać jak on. Jego wyjątkowe, oryginalne brzmienie, pomysły, były ściśle związane z tym, kim był. To była dla mnie największa lekcja.
Kiedy pomyślę o wszystkich moich ulubionych muzykach, jedyną ich wspólną cechą jest styl. To, kim się stali jest ściśle powiązane z ich życiem. Znaleźli drogę, aby w rzeczywistości, którą zastali, uformować swoją autentyczną indywidualność. Wszyscy oni stworzyli swój „obrazek”. Jeśli wypowiemy imię „Wes” od razu przychodzi nam do głowy cała, gotowa, kompletna wizja brzmienia, barwy, repertuaru itd. To jest bardzo wyrazisty obrazek, pojawia się w głowie natychmiast. Dokonać czegoś takiego, stworzyć ten obrazek, to jest coś pięknego. Powiedziałbym nawet, że jest to rzecz powszechna wśród wielkich muzyków.
Włączając Pata Metheny?
Tego nie mówię. Ciągle nad tym pracuję.
Co z nowym albumem, czy możemy czegoś oczekiwać?
Mam wiele nowych pomysłów, jednym z nich jest inny skład na orkiestrę, ale nie wiem kiedy zostanie zorganizowany. Otrzymałem też wiele zleceń na komponowanie związanych z muzyką poważną. Na przykład ostatnio dla L.A. Guitar Quartet, będącym czymś w rodzaju Kronos Quartet, tylko na gitarach. Zamówili u mnie pięciominutowy utwór, napisałem im czterdziestopięciominutowy i to był obszerny materiał. Różni się od wszystkich moich poprzednich dokonań. Inny utwór zamówił u mnie jeden z najlepszych gitarzystów klasycznych, jakich słyszałem, Jason Vieaux. Nagrał najlepsze gitarowe wykonania utworów J. S. Bacha, jakie w życiu słyszałem. Zamówił u mnie siedmiominutowy utwór, napisałem mu dwudziestominutowy. To są dwa nagrania, które niebawem się ukażą. Jestem bardzo podekscytowany ich charakterem różnym od moich płyt.
Czym jest dla Ciebie muzyka?
To jest pytanie, na które trudno dać krótką odpowiedź. Wraz z wiekiem moje połączenie z muzyką jest coraz silniejsze. Mam na myśli świadomość i rozumienie jej istoty. Nigdy nie otrzymałem szansy studiowania muzyki w tradycyjnym systemie szkolnictwa. Od kiedy skończyłem dwanaście lat, bardzo intensywnie ćwiczyłem na instrumencie, często po dwanaście godzin na dobę. Wszystko, czego się nauczyłem w życiu jest więc widziane przez pryzmat muzyki. Angielski, historia, zagadnienia naukowe, wszystko było przesiąknięte muzyką. To bardzo mnie ubogaciło. Nie znam innej aktywności w życiu, która potrafiłaby tak bardzo wpłynąć na wnętrze człowieka. Teraz nie jestem na etapie podsumowania, jestem „w środku” tego całego procesu.
Bycie muzykiem to wielki przywilej, wielkie szczęście. Kontynuuję moje poszukiwania istoty muzyki codziennie i od początku: nieważne, czy akurat grałem sam dla siebie w piwnicy u mojej mamy za młodu, czy występuję w wielkiej sali koncertowej – to nie ma znaczenia. Dla mnie nagroda za to, że jestem muzykiem pochodzi od samej muzyki, nie od publiczności. Reszta jest tylko dodatkiem. Różni muzycy robią to samo z różnym wynikiem, ta jednak rzecz pozostaje niezmienna.
Rozmawiał: Adam Fulara
Zdjęcia: Dariusz Ptaszyński