Pochodząca z Wrocławia formacja Skøv ma wszelkie atuty, aby w niedalekiej przyszłości rozgościć się na zachodnim rynku muzycznym.
Panowie grają wściekłą mieszankę black/punka, celując w klimaty tożsame dla Kvelertak i promowanej obecnie przez Metallikę – Bokassa. O grupie z pewnością wkrótce zrobi się głośno, a wszystko to za sprawą niezwykle udanego debiutu. Do rozmowy o nietypowych wpływach i rozwoju kariery zaprosiliśmy gitarzystę zespołu, Wojtka Węgrzyna.
Grzegorz Pindor: Był taki czas, kiedy to Poznań przecierał szlaki dla wszelkich około-core’owych wynalazków. Czasy się zmieniły, spopularyzował się black metal w niemal każdej odsłonie, a w waszym „rodzinnym” Wrocławiu m.in. dzięki działalności D.K Luksus udało się wypromować kilka interesujących twarzy. Skøv to jedna z nich. Wrocław daje Wam szansę na rozwój? W końcu, macie blisko do Niemiec, a tam rynek duży (śmiech)
Wojciech Węgrzyn: Prawie każdy z nas wielokrotnie próbował swoich sił w muzyce. Zakładaliśmy różne zespoły, ale dopiero we Wrocławiu udało nam się zacząć w tym spełniać na szerszą skalę. Przede wszystkim to właśnie w tym mieście nasza piątka znalazła się w tym samym miejscu i czasie. Często przez głowę przechodzi mi myśl, że pomimo, że zespół zawsze opisywany jest jako wrocławski, to jednak pochodzimy z różnych miast w Polsce - od morza aż po góry. Myślę, że też to pozwoliło nam stworzyć tę nową odsłonę, a że padło akurat na stolicę Dolnego Śląska to już chyba inna kwestia (śmiech). Niemniej jednak mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości będziemy mogli wykorzystać nasze "rodzinne" miasto jako bazę wypadową do zachodnich sąsiadów i ciężko ukryć, że jest to duży plus. Chociaż statystki na Bandcampie pokazywały, że bardziej by nam się opłacało mieszkać bliżej wschodniej granicy. (śmiech)
A nie bliżej Skandynawii? Mam nieodparte wrażenie, że Skøv to taki tribute band dla Kvelertaka. I Disfear.
Bardzo często jesteśmy kojarzeni ze Skandynawią. Nie tylko ze względu na pisownię naszej nazwy, ale także, tak jak wspomniałeś, jako kapela grająca podobnie do Kvelertaka. Nie bierze się to oczywiście znikąd, a z wielu inspiracji skandynawską kulturą i muzyką oraz nieodpartą miłością do wcześniej wspominanego zespołu, którą pałają założyciele Skøv. Tak jak wcześniej wspominałem, prawie cała nasza piątka była rozsiana po Polsce. Ze względu na pochodzenie można by stwierdzić, że na północy króluje kalifornijski Punk, Wielkopolska to Black Metal, Dolny Śląsk to właśnie Skandynawia i Kvelertak, a Śląsk to hardcore. Ta różnorodność myślę, że pozwala nam uciec od miana tribute bandu.
Jesteście w dość komfortowej sytuacji, bo niejako przecieracie szlaki dla takiego grania u nas. Pomijam modne oczywiste thrash/blackowe łojenie pokroju założonego niby dla beki, a jednak na poważnie, Truchła Strzygi. Bardziej chodzi mi o to, że całkiem zgrabnie udaje się wam oddać ducha tej muzyki, przede wszystkim w jej melodyjnej odsłonie. To zresztą bodaj najważniejszy element waszego debiutu. Dopiero potem rock’n’rollowy flow.
Czasami można założyć kapelę dla beki, a później zagrać przed milionem ludzi na największym festiwalu w Polsce, więc nigdy nie wiesz. (śmiech) To prawda, że przecieramy jakieś szlaki, ale chyba największym i w sumie jedynym komfortem jest to, że trudno nas do kogoś porównać na polskiej scenie. Na pewno nie staramy się być kolejnym Tenacious D, czy po prostu celować konkretnie od razu w jakiś target odbiorców. Staramy się niczym nie ograniczać. Przede wszystkim trzymamy się muzyki, a nie kwestii mody co nie znaczy, że jest możliwość, że w przyszłości jakąś modę wytyczymy. Mamy świadomość, że niektóre sceny w Polsce nie pałają do siebie wzajemnie sympatią. Łączymy ze sobą punk i metal, więc będzie nam bardzo miło jeśli na naszych koncertach pojawią się zarówno ludzie z włosami do pasa jak i z włosami do nieba (śmiech)
Myślę, że Skøv mogło by się spodobać równie dobrze słuchaczom Dezertera co Uratsakidogi (rosyjski black-hop). Skoro już o tym mowa, Internet szybko weryfikuje kto, i czy w ogóle dociera do Waszej muzyki. Rzeczywiście, najbardziej lubią Was na wschodzie?
Dezerter jest zespołem, na którym się wychowywaliśmy, więc jeśli podoba nam się to co gramy to dlaczego pozostali fani ich twórczości mieliby nie odnaleźć w nas czegoś ciekawego? Co do chłopaków z Rosji trzeba by ich teraz na chłodno zapytać, bo parę miesięcy temu mieliśmy okazję ich supportować właśnie we wrocławskim DK. Do momentu, kiedy w sieci dostępne było tylko nasze demko na Bandcampie i graliśmy głównie we Wrocławiu (gdzie mieszka dużo ludzi ze wschodu), rzeczywiście najwięcej zagranicznych odsłuchów było na Ukrainie. Po publikacji debiutanckiego albumu, ku naszej uciesze, zyskujemy fanów w coraz to innych krajach. W żadnym przypadku nas to nie boli, a niewielu powinno dziwić, gdyż coraz częściej słyszymy, że jesteśmy towarem raczej eksportowym.
Podpisuję się pod Twoją ostatnią wypowiedzią. Zastanawia mnie jednak, czy Skøv ma odpowiednią siłę przebicia. Nie chcę Was porównywać np. do In Twilight’s Embrace, którzy zaczynali od metalcore’a i melodyjnego death metalu, a dziś są jednym ze znaków rozpoznawczych krajowego black metalu. Odcięli się od swoich korzeni. Załóżmy, że patrzysz w przyszłość – kujecie żelazo póki gorące i już chcielibyście spróbować sił na tzw. rynku, czy zgodnie wolicie powolną, pracę u podstaw i być może radykalizację brzmienia w przyszłości?
Trudno szczerze ocenić siłę przebicia. Za kilka miesięcy stukną nam dwa lata działalności, a kilka tygodni temu świętowaliśmy pierwszy rok na scenie. Wydaliśmy przez ten czas album i zagraliśmy kilkadziesiąt koncertów i przeglądów. Udało nam się zbudować grupkę ludzi, którzy zaczęli nas wspierać i jarać się naszą twórczością uprzednio nie będąc naszymi rodzicami (śmiech). Weryfikację, czy mamy siłę przebicia pozostawię kwestii czasu. Co do naszej przyszłości jestem pewny, że będziemy zarówno kuć żelazo póki gorące jak i starać się wyrobić brzmienie charakterystyczne jak najbardziej dla nas. Uważam, że jest to dobry zabieg, żeby w jakiś sposób wprowadzić do swojej twórczości nowe brzmienia, czy elementy. Mi na myśl jako pierwsze przyszło BMTH, którzy aż nadto wyewoluowali - ale z drugiej strony byli w stanie przykuć uwagę ludzi, którzy nie wierzyli, że ciężko grający core’owy zespół mógłby supportować Jean Michelle Jarre'a (śmiech). Jesteśmy też świadomi, że w niektóre nurty po prostu się nie udamy. Pomimo, że wokal to stricte black metal, to nie staniemy się kapelą black metalową - bylibyśmy po prostu w tym nieautentyczni, ale nie wykluczam, że nasza muzyka będzie ewoluować.
Debiut niedawno ujrzał światło dzienne. Podoba mi się, że dbacie nie tylko o stylistyczną wiarygodność, co o aspekt brzmieniowy. Czyżby wbrew pozorom, produkcja home made? (śmiech)
Muzyka na album została nagrana i zmiksowana w Perlazza Studio przez Przemka Wejmanna. Staraliśmy się, żeby płyta była jak najbardziej autentyczna i wiarygodna. Jednakże atmosfera, którą Perła stworzył w swoim studio powoduje, że można się szarpnąć na określenie "home made" (śmiech). Debiut jest tylko jeden i zdecydowaliśmy się, że nie będziemy oszczędzać na pierwszym krążku. Zdarzyło się tak, że wspólnymi siłami oraz ze wsparciem ludzi, których spotkaliśmy na swojej ścieżce udało się to zrealizować.
Jakiego sprzętu użyliście do nagrań? Postawiliście na swoje graty, czy skorzystaliście z dobrodziejstw studia?
Zawieźliśmy do Poznania prawie cały nasz sprzęt. Na miejscu poświęciliśmy trochę czasu na wybór instrumentów i nagłośnienia, które najbardziej nam odpowiadały. Ostatecznie postawiliśmy na konfigurację dosyć retro, przy czym większość to dobrodziejstwa Perlazzy. Obie gitary, czyli Gibson Les Paul Studio oraz SG Standard zostały nagrane na vintage'owym Marshallu JCM 800 podpiętym do kolumny Orange PPC412. Sekcja basowa to Music Man Sting Ray w połączeniu ze wzmacniaczem Orange AD200 i lodówką Ampega. Dodatkowo oczywiście kilka efektów takich jak octaver, ricochet, chorus i delay.
Zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że to rodzaj wykonywanej muzyki wymusza pewne rozwiązania? Nie wyobrażam sobie metalcore'a granego na vintage'owym sprzęcie bez użycia AxeFx. I odwrotnie. Zauważam jednak, że młode zespoły chyba wystarczająco mocno zachłysnęły się cyfrą.
Nie ma wątpliwości, że gatunek muzyki, który grasz w jakiś sposób definiuje jakiego sprzętu możesz użyć. Z drugiej strony żyjemy w czasach kiedy już nikogo nie dziwi, gdy ktoś podłącza fortepian do przesterowanego wzmacniacza gitarowego a gitarę do wzmaka basowego. Uważam też, że na odpowiednie brzmienia, rozwiązania, czy tricki w muzyce po prostu jest moda. Chyba to wynika też z tego, że jak po prostu coś brzmi dobrze, to dlaczego mielibyśmy tego nie użyć? W kwestii cyfryzacji, oczywiście że tak jest i nie tylko w "ciężkich" gatunkach. Na występowanie coraz bardziej powszechnego zjawiska używania zarówno na koncertach jak i w studio Fractali, czy innych procesorów wpływa w znacznym stopniu wygoda. Niezależnie, czy grasz jazz, czy metal wygodniej jest przenieść jedną skrzynię, niż nosić czasami nawet kilkudziesięcio kilogramowy sprzęt. Wydaje mi się, że zauważyłem takie zjawisko, że między innymi core'owe zespoły nagrywając swoją twórczość w domu, co jest o wiele tańsze od studia, używają tylu wtyczek i efektów, ze jeśli by chcieli osiągnąć to samo brzmienie w tradycyjny sposób, to pół sceny zajmowałby pedalboard i kolejna osoba musiałaby go obsługiwać (śmiech). W naszym przypadku niestety bardziej niż swoje plecy pokochaliśmy tradycyjne brzmienia, brak miejsca na scenie i ciepłe, potężne brzmienie zza pleców. Nie jesteśmy, ani też nie staramy się być jakimiś purystami, ale oprócz kwestii brzmieniowej, prezentuje się to po prostu lepiej.
Album doceniono na tyle, że pojawicie się w tym roku na jednej ze scen Pol’and’rock Festival. Pierwszy duży sukces?
Bezapelacyjnie dotychczas nasze największe osiągnięcie. Do tej pory naszymi sukcesami były zwycięstwa w przeglądach i trzecie miejsce w Polsce na festiwalu Emergenza. Każdy z nas będąc w zeszłym roku w Kostrzynie miał gdzieś w głowie, że fajnie byłoby sobie kiedyś grać na takich scenach, a co dopiero na takim festiwalu. Byliśmy pół roku przed wejściem do studia, mieliśmy gotowy materiał na album, ale nikt z nas nie spodziewał się, że już za rok będziemy mieli szansę stanąć na deskach sceny Viva Kultura podczas Pol’and’Rocka. Jest to zarówno spełnienie kolejnego marzenia, ale także wielka szansa i odpowiedzialność, żeby tej szansy nie zepsuć i nie dać ciała. Znamy kilka zespołów, które pomimo grania nawet na dużej scenie Woodstocku/Pol'and'Rocka niedługo później wróciły do punktu wyjścia, więc stąpamy twardo po ziemi i mamy świadomość, że nic nie dostaniemy za darmo.
Rozmawiał: Grzegorz Pindor