Wywiady
Martin Barre

Rozmawiamy z gitarzystą Jethro Tull, odnajdującym spokój w bieganiu i obawiającym się życia bez sera, który w przerwie od tych frapujących czynności nagrał w 2018 roku znakomity album "Roads Less Travelled"...

2019-03-19

Gitarzysta: Pamiętasz swój pierwszy koncert?

Martin Barre: Pierwszy koncert z Jethro Tull zagraliśmy w styczniu 1969 roku. Mam nadzieję, że ten zapyziały klub w Penzance już dawno przestał istnieć. W tamtych czasach, podróż z Londynu zajęła nam jakieś siedem, albo osiem godzin. Oczywiście dotarliśmy kiedy było już naprawdę późno. Na miejscu zastaliśmy tłum zamulonych ludzi, co nie było dziwne zważywszy na to, że dym marihuany, który unosił się w powietrzu można było ciąć siekierą. Kiedy stanęliśmy przy wejściu scena była ledwo widoczna. Musieliśmy przedrzeć się przez tę niemałą gromadę z całym naszym sprzętem i nikt nie wpadł na to, że można byłoby się nieco przesunąć aby ułatwić nam zadanie…

Dzień wcześniej, specjalnie na tę okazję, kupiliśmy nowe ciuchy w których mieliśmy wystąpić. Przypadła mi w udziale piracka kurtka z za ciasnymi rękawami. Oczywiście nie wiedziałem tego, dopóki nie skończyliśmy grać pierwszego numeru. Miałem wrażenie, że krew nie dopływa mi do lewej ręki więc nie byłem w stanie grać. Mieliśmy wówczas jednego technicznego, który wszedł na scenę ze swoim szwajcarskim scyzorykiem i na moją prośbę rozciął rękawy pod pachami. Odzyskałem czucie w ręce i dopiero wtedy mogliśmy kontynuować koncert. Publiczność była przekonana, że cały ten rytuał był zaplanowany. Mieliśmy wrażenie, że to jedyna część koncertu, która naprawdę im się spodobała, ale woleliśmy nie pytać czy tak było naprawdę…

Jak wygląda dziś twój zestaw sprzętu gitarowego, z którym jeździsz w trasy?

To prosty i sprawdzony „setup” z którego korzystam od lat. Do wzmacniacza Soldano Decatone podłączam paczki Marshalla - 2x12 z tyłu i 1x12 na „przodach”. Jedyny efekt z jakiego korzystam to malutki PicoVerb, na którym odpalam reverb. Sygnał do gitary podaję za pomocą bezprzewodowego systemu od Sony. Jeśli chodzi o instrument to jest to oczywiście mój stary dobry PRS P22.

Co innego, jeśli gramy koncerty w Wielkiej Brytanii. Wtedy ładuję auto gitarami po sam sufit. Ostatnio często wracam do starych instrumentów, na których dawno nie grałem. Dawno temu zacząłem zbierać cały ten vintage’owy sprzęt i ta pasja znowu odżyła. Mam oczywiście na myśli kolekcjonowanie w sensie „muzycznym”. Nie kupuję gitar po to, żeby wisiały na haku. Mam piękny egzemplarz Gibsona 245 z 1969 roku, który zabrałem ostatnio w trasę. Z innych instrumentów, które wyjątkowo sobie cenię mógłbym wymienić jeszcze Cherry Dot Neck 335 z 1961 i Fendera Fiesta Red z 1963 roku. Tę ostatnią gitarę kocham chyba bardziej od 335, ale z całą pewnością mniej niż 345… Mam też pełno uroczych instrumentów, które sprawdzają się tylko przy pojedynczych utworach. Ich przeciwieństwem jest mój PRS, na którym mogę zagrać wszystko. Niestety, za bardzo kocham gitary, żeby zostać tylko przy jednej.

Masz jakieś specjalne życzenia, które pojawiają się w waszym riderze technicznym?

Muszę was rozczarować, ale nie ma tam nic szczególnego. Moi koledzy z zespołu mogą sobie poużywać ponieważ jedzą mięso i produkty zawierające gluten. Ja niestety trzymam się określonej diety, dlatego kiedy przychodzi moja kolej zamawiania jedzenia, nawet kelnerom robi się mnie żal. Zawsze patrzą na mnie tym wzrokiem, który mówi, że nie zjem tu nic poza liściem sałaty… Jeśli chodzi o moje zachcianki, jedyne czego potrzebuję to woda i dobre, wytrawne białe wino. To jedyne na co mogę sobie pozwolić. Szczerze mówiąc nie powinienem jeść też sera, ale może życie straciłoby bez niego sens, więc w tym przypadku często łamię zasady mojej diety.

Jaki jest twój sprawdzony przepis na dobre, koncertowe brzmienie?

Może sama znajomość sprzętu, na którym się gra…? To z czego korzystam w trasie towarzyszy mi również w domu. Ja i mój wzmacniacz zdążyliśmy się już bardzo dobrze poznać. Sprzęt gra dla mnie a ja dla niego – to obustronna wymiana energii. Dokładnie wiem jak należy kostkować, tłumić i łapać dźwięki, aby uzyskać odpowiednie brzmienie. Istnieje nieskończona liczba wariacji jeśli chodzi o technikę grania, ale z tymi gratami jestem w stanie usłyszeć każdy niuans. Grając wszędzie na tym samym sprzęcie, z każdym kolejnym koncertem dopieszczam naszą „współpracę”. Te same ustawienia wzmacniacza, ta sama gitara, a jednak z wiekiem brzmienie staje się coraz lepsze. Nie potrafię tego dokładnie wyjaśnić. Ten sprzęt po prostu idealnie reaguje na to jak zmienia się moja technika grania.

Czy kiedy jesteście w trasie, masz ze sobą jakiś „niemuzyczny” przedmiot bez którego nie możesz się obejść?

Od wielu lat, zdrowie umysłowe zapewnia mi regularne bieganie. Nie wyobrażam sobie trasy bez moich sportowych butów. Wszyscy myślą, że bieganie pozwala mi zachować dobrą formę fizyczną, ale dla mnie to przede wszystkim gimnastyka umysłu. W najgorszych dziurach jakie można sobie wyobrazić zawsze znajdę miejsce, w którym można pobiegać i sprawić sobie w ten sposób ogromną radość. Wielokrotnie odwiedzaliśmy okropne, przemysłowe miasta w Europie Wschodniej, gdzie wszyscy członkowie zespołu zamykali się w pokojach hotelowych i nie było mowy o jakimkolwiek wyjściu gdzieś poza salę koncertową. Ja natomiast znajdowałem park lub rzekę gdzie biegali inni dziwni ludzie, zupełnie tacy jak ja. Uśmiechaliśmy się do siebie i to zawsze poprawiało mi humor. To taka ekspresowa turystyka. Myślę, że w każdym mieście, w którym graliśmy, widziałem znacznie więcej niż moi koledzy z zespołu.

Jaki jest twój sposób na zjednanie sobie publiczności?

Myślę, że najważniejsza jest uczciwość. Jeśli robisz coś na pokaz, ludzie szybko się zorientują, że brakuje ci autentyczności. Publiczność potrafi rozpoznać czy jesteś szczery i czy twoja komunikacja z ludźmi nie została wyreżyserowana – i fakt, że nie jest świadczy o tym, że traktujesz każdą publiczność w sposób wyjątkowy.

Granie to dla mnie ogromna frajda i właśnie to staram się komunikować odbiorcom w trakcie występów na żywo. Chodzi tu nie tylko o samą muzykę, ale też o rozmowy z publicznością i interakcje z zespołem na scenie. Ludzie potrafią czytać z naszych twarzy to co czujemy w danym momencie i bardzo dobrze widać to w trakcie koncertów.

Czy możesz wskazać najlepsze miejsce w którym kiedykolwiek grałeś?

Zauważyłem pewną zasadę. Im gorsze warunki bytowe oferuje dany kraj, im biedniejsze jest miasto i im gorzej wygląda klub, tym wspanialszą publiczność spotykamy. Można oczywiście powiedzieć, że są po prostu wdzięczni za to, że przyjechaliśmy akurat do nich, ale to byłoby chyba zbyt protekcjonalne uproszczenie. Mam wrażenie, że ludzie, którzy prowadzą proste życie potrafią bardziej się nim cieszyć i szczerze to okazywać. Nie umiałbym chyba faworyzować jednych miejsc ponad innymi. Zazwyczaj nie pamiętam gdzie graliśmy, ale jak dobrze zostaliśmy przyjęci. Za każdym razem daję z siebie wszystko. Każdy koncert traktuję jako ten najważniejszy i jedyny, więc trudno byłoby tutaj wybrać jakieś szczególne miejsce na mapie…

Pamiętasz najgorszą podróż lub drogę powrotną z koncertu?

Mieliśmy wiele koszmarnych wyjazdów. Większość z nich łączyła się z lataniem samolotami. Najgorzej wspominam pewien wyjazd do Szwajcarii. Miałem lot z przesiadką w Brukseli gdzie z powodu mgły wszystko się opóźniło i musiałem zatrzymać się w obskurnym motelu. Jedynym sposobem na dotarcie do Szwajcarii była podróż przez Ateny, którą obsługiwały greckie linie lotnicze. W samolocie paliła chyba każda jedna osoba, która znajdowała się na pokładzie. Usiadłem na ostatnim miejscu, ale dym był dosłownie wszędzie. To jednak nie koniec. Finalnie wylądowałem w Szwajcarii, ale zupełnie nie w tym mieście gdzie chciałem. Musiałem więc dojechać do celu pociągiem. Wyglądałem już tak źle, że odmówiono mi obsługi w wagonie restauracyjnym. Kiedy w końcu dotarłem do właściwego hotelu, po kilku minutach okazało się, że mój pokój zamieszkują mali lokatorzy, którzy bynajmniej nie kojarzą się z najwyższymi standardami higieny… Pozwólcie, że tu zakończę tę historię.

Jaka była najdziwniejsza rzecz, którą zrobiliście podczas koncertu?

Postawiłbym na czasy, kiedy graliśmy 4-godzinne koncerty w strojach zwierząt. Pamiętam, że któryś z nas występował wówczas w kostiumie zająca. Na szczęście nie byłem to ja. Kolega co chwilę schodził ze sceny, żeby zdjąć na chwilę „głowę” i pooddychać świeżym powietrzem. Przypomnę, że koncerty trwały wówczas cztery godziny, więc nieszczęśnik musiał sikać do puszki po piwie. W pewnym momencie naczynie przewróciło się i jego zawartość znalazła się wewnątrz wspomnianej wcześniej głowy zająca. Osoba, której nazwiska nie będę tu zdradzał zachowała się wyjątkowo profesjonalnie. Mokra „głowa” wróciła na swoje miejsce i mój kolega grał tak do samego końca naszego występu.

Masz swój ulubiony album zarejestrowany na żywo podczas koncertu?

Myślę, że wybrałbym „Live Cream”. To wydawnictwo miało na mnie ogromny wpływ. Zabrzmię nieco cynicznie, ale płyta ta powstała jeszcze w czasach kiedy koncerty, które ukazywały się na płytach były faktycznie grane „na żywo”, bez jakichkolwiek produkcyjnych poprawek. Ten występ to pokaz niesamowitej autentyczności i witalności. To potężne brzmienie trafiło na płytę dokładnie w takiej formie, w jakiej wyszło z głośników na koncercie. Niesamowita rzecz.

Powiązane artykuły