Były gitarzysta Milesa Davisa i nieustraszony artysta solo zdradza nam zalety zaprzyjaźnienia się ze swoim dźwiękowcem…
Gitarzysta: Kiedy zagrałeś swój pierwszy koncert i jak ci poszło?
Mike Stern: Miałem wtedy chyba 14 lat, a zacząłem grać mając 12. Myślę, że był to amatorski występ razem z moim bratem w naszym rock’n’rollowym zespole. Niestety nie pamiętam już jego nazwy, ale to było coś głupiego. Tak czy inaczej schrzaniłem to – zagrałem niewłaściwy akord barowy, chyba o cały ton obok. Pamiętam to, bo była to niezła trauma – co ciekawe sporo wtedy ćwiczyliśmy na próbach, a pomimo to pomyliłem się. Następnym numerem było „House Of The Rising Sun” i to poszło mi już całkiem nieźle, bo grałem to wcześniej jakieś 30 milionów razy. Mój pierwszy profesjonalny gig zagrałem dopiero kiedy miałem 22 lata, z zespołem Blood, Sweat & Tears.
Opisz nam swój zestaw koncertowy…
Na obecnej trasie wynajmuję dwa Fendery Twin, do których sygnał idzie przez mój efekt Yamaha SPX90 II. Lubię z niego tylko ten jeden preset harmonizera, który brzmi jak chorus. Pod nogą mam kostki BOSS-a: żółty overdrive, którego symbolu nie pamiętam oraz dwa delaye cyfrowe DD-3. Jeden z nich działa przez cały czas, dając mi coś w rodzaju pogłosu, a drugi ma ustawiony długi czas powtórzeń i włączam go sporadycznie. Od ok 20 lat gram na swojej sygnowanej gitarze Yamaha.
Jaką radę udzieliłbyś czytelnikom w temacie uzyskania dobrego brzmienia koncertowego?
Pogadajcie ze swoim dźwiękowcem. On jest najważniejszą osobą na całym koncercie. Zwykle staram się mieć kogoś ze sobą, szczególnie jeśli trasa jest długa. Ale czasem jest to ktoś przypadkowy, albo w najlepszym razie osoba na parę koncertów. Wtedy rozmawiam z człowiekiem i daję mu kilka pomysłów na to jakie brzmienie na scenie chciałbym uzyskać. Czasem proszę o lekką kompresję basu, saksofonu lub trąbki – najczęściej mam w zespole jakieś dęciaki. Trzeba to delikatnie skompresować, aby całość była gładsza na PA. Jeśli chodzi o perkusję to przydaje się bramka na taktowym i tomach, a także kompresja na werblu. Gitara nie potrzebuje kompresji – zazwyczaj używam dwóch wzmacniaczy w mono, ponieważ kiedy ustawię je w panoramie skrajnie na lewo i na prawo, brzmienie staje się zbyt szerokie.
Bez jakiego przedmiotu niezwiązanego z muzyką nie możesz żyć w trasie?
Bez mózgu? (śmiech) Gdybym stracił to lub serce, byłbym w niezłych tarapatach…
W jakiej najlepszej sali grałeś i dlaczego ją tak oceniasz?
Grałem w Rotterdamie któregoś dnia. To była wspaniała scena. Brzmiała wprost niesamowicie. Ale miejscem, które naprawdę lubię jest 55 Bar w Nowym Jorku. To niewielkie miejsce, w którym gram już od tak dawna – jakieś 30 ostatnich lat, w każdy poniedziałek i środę. I nie chodzi tu wcale o kasę, bo nie płacą tam dużo. Jest tam po prostu świetny klimat i pozytywna atmosfera.
Która twoja podróż „z” lub „na” koncert była najgorsza?
Najgorsza? Mógłbym powiedzieć, że miałem takich wiele, bo podróże stają się coraz cięższe i cięższe. Więc pewnie ta ostatnia, bo wszystkie są jak wrzód na tyłku. Tylko muzyka sprawia, że warto to robić.
Jakich tricków używasz, aby kupić publiczność na występie?
Myślę, że kluczem jest tutaj granie prosto z serca. Trzeba grać najlepiej jak się umie z tak wielką dawką energii, jaką tylko jesteś w stanie w to włożyć. I to jest ta „łatwiejsza” część. Mój przyjaciel, saksofonista Bill Evans, powtarza zawsze: „Koncert gramy za darmo, a płacą nam za podróżowanie”. Takie podejście publiczność wyczuwa od razu. Wibracje są niezwykle ważne – nie można grać po prostu ot tak, jakby się ćwiczyło. Nawet Miles Davis, kiedy graliśmy razem, odwracał się czasem plecami do publiczności. Był jednocześnie związany z nimi na poziomie energetycznym, co wciągało ich do wewnątrz muzyki.
Jakie są twoje ulubione płyty koncertowe?
To trudne pytanie, bo dobrych płyt koncertowych jest tak wiele. W jazzie, pierwszą pozycją, która przychodzi mi do głowy jest Miles Davis Quintet – In Person: Friday And Saturday Nights At The Blackhawk. Nie ma tam w ogóle gitary, tylko saksofon, fortepian… cała płyta swinguje jak szalona. Płyt jest mnóstwo, między innymi bootlegi Hendrixa, które kocham. Czasem można znaleźć na bootlegu fajne momenty, a czasem nie. Jakkolwiek jestem miłośnikiem nagrań koncertowych, to z pewnością nie jestem fanem YouTube.
Zdjęcie: Sandrine Lee