Kompozytor, aranżer, pedagog, ale przede wszystkim – znakomity gitarzysta. Absolwent wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej katowickiej Akademii Muzycznej. Stypendysta Berklee College of Music w Bostonie. Odkąd pojawił się na scenie muzycznej w latach 70., zdążył już zagrać niemal wszędzie i ze wszystkimi…
Okazją do naszej rozmowy są dwie płyty, które powstały w 2017 roku. Płyta „Backward – Forward” ukazała się w czerwcu 2017 r., a płyta z Józefem Skrzekiem „Stories” w lipcu. W sklepach albumy pojawiły się na przełomie listopada i grudnia, a wcześniej były dostępne na koncertach.
Wojciech Wytrążek: Na płycie „Backward – Forward” oprócz komponowania i grania na gitarze, programowałeś też bębny.
Krzysztof ‘Puma’ Piasecki: Zrobiliśmy to wspólnie z Arkiem Kondrowskim – to szalenie zdolny realizator. Programowanie bębnów to bardzo żmudna robota. Żyjemy w świecie zero-jedynki, w modzie jest wysyłanie sobie tracków. Ja raczej jestem purystą, wchodząc do studia musi być gotowa sekcja, tutaj poszedłem innym ściegiem, a nigdy wcześniej tego nie robiłem – zrealizowałem to bardziej domowym sposobem. Wchodząc do studia i grając na setkę mamy zupełnie inną interakcję. W tym przypadku pozwoliłem sobie na taki eksperyment i nie ukrywam, że jestem z tego lekko dumny. Wielokrotnie ludzie mnie pytali kto gra na bębnach. Korzystaliśmy z dobrych próbek i staraliśmy się, żeby to brzmiało jak najlepiej. Chciałem się podeprzeć, wziąć żywego pałkera, żeby coś podogrywał na padach, wtedy nie byłoby to w ogóle rozpoznawalne. Pod tym względem trochę mnie zainspirowała jedna ze starszych płyt Jeffa Becka („Jeff”, 2003) z loopami, automatami. Jeff głęboko siedzi w moim sercu, więc pomyślałem – dlaczego nie spróbować w taki sposób? Z drugiej strony – ekonomia też się liczy. Ja jestem zadowolony, wydaje mi się, że to jedna z moich lepszych płyt.
Dlaczego tytuł „Do tyłu – do przodu”?
Przed tą płytą nagrałem płytę „Illusion”, na którą zaprosiłem Wojtka Konikiewicza. Poszedłem w kolor gitary, w brzmienie, w szerokie przestrzenie. Recenzje są świetne, to się podoba fachowcom, natomiast jeśli chodzi o normalnego słuchacza, to chyba za mądrze podszedłem do tematu – tak mi się wydaje. Po „Illusion” chciałem wrócić do moich korzeni. Nie uważam się za stricte jazzowego gitarzystę. Mam jazzową frazę, ale bardzo głęboko siedzi w duszy ostra, rockowa gitara. Ja się wychowałem na rock and rollu i staram się to jakoś miksować. To już nie mnie to oceniać.
To nie jest jazz, który się szybko nudzi, a słuchacz czeka na koniec utworu. Na płycie wciąż się coś dzieje, jest rockowa energia, a przy tym jeszcze specyficzne poczucie humoru, chociażby w utworze „Duck and Roll”.
Kaczka jest nieodzownym elementem naszej pracy artystycznej. Chciałem dotrzeć do szerszego grona słuchaczy, dlatego położyłem duży nacisk na melodie i na to, by solówki nie były za długie – to jest ważne dla odbiorcy. Ktoś może powiedzieć „świetnie” czy „tak sobie”, ale percepcja normalnego słuchacza nie wytrzymuje długich solówek, chyba że nastawia się na stricte jazzowe granie. Jedynie w utworze „Back To Where I Once Was” pozwoliłem sobie na dłuższą solówkę. Z kolei w numerze „Change Time” wykorzystałem element konwersacji gitar – stricte rockowej rozmowy z jazzującą frazą. Przeciętny słuchacz zawsze coś znajdzie na tej płycie, dlatego nazwałem ją „Backward – Forward”, czyli cofnąłem się do swoich korzeni, ale dalej idę naprzód.
Jak przygotowujesz się do nagrywania solówek?
Przede wszystkim podchodzę do tego brzmieniowo, bo nie zawsze można trafić do danego numeru z brzmieniem. Oczywiście wiemy, że mamy swoje brzmienie z palca, ale tu chodzi mi o całość. Nagrywam kilka wersji i wybieram najlepszą. Jeśli cała solówka jest dobra, a jest jakiś moment omsknięcia palca, stosuję zabieg apteczny, żeby to nie było słyszalne, ale rzadko to robię. Czasem jest tak, że dziś nagrywasz solówkę i wydaje ci się, że jest OK, a jutro powiesz, że trzeba to skasować.
Same instrumenty i sposób ich rejestracji też determinują sposób wypowiedzi muzycznej, zatem na czym grasz?
Mam Stratocastera z 1973 r., Gibsona ES-335, Gibsona Les Paul Standard, używam też gitar akustycznych Guild Songbird i Takamine. Starałem się zrobić bardzo bogate brzmienie korzystając głównie z Fractala Axe-Fx II. W utworze „Change Time” jazzującą partię nagrałem na Gibsonie przez piec Marshalla JCM 900, tak samo w „For Gibson”. Kombinowałem z pomocą Arka Kondrowskiego, który świetnie się porusza w tematach studyjnych, ale również gra trochę na gitarze – rozumie czego szukam, czego chcę. Tylko ktoś, kto gra na gitarze może mnie pod tym względem zrozumieć. Drogą eksperymentów doszliśmy do spójności albumu, starałem się, żeby wszystko było wyważone – nie przesadzone pod względem kompozycji, długości utworów i solówek, tak by słuchacz był usatysfakcjonowany.
Wybacz, ale to pytanie musi paść, zadaję je wszystkim muzykom: w jaki sposób pracujesz nad kompozycjami?
To dobre pytanie. Można odpowiedzieć standardowo – czekam na wenę. Oczywiście można czekać i się nie doczekać. Jeśli mam fajny pomysł, to staram się go zapisać. Czasem sobie coś wykropkuję, albo nagrywam ścieżkę z pomysłem harmonicznym albo melodią. Ja gram na gitarze blokami harmonicznymi – układam melodie grając harmonie. W większości przypadków zaczynam od harmonii, czyli niejako od tyłu, chociaż czy ja wiem…? Każdy ma jakiś swój ścieg. Kiedy mam jakiś pomysł, dodaję albo ujmuję frazę czteroczy ośmiotaktową, zostawiam to na chwilę, później wracam. W przypadku płyty „Illusion” miałem pomysł, zarejestrowałem w domu „piloty” i dopiero po latach doszedłem do wniosku, że czas na nie. Do tego kiedy po wielu latach spotkałem się z Wojtkiem i padło hasło, że coś nagramy, wróciłem do tych pomysłów i tak powstała ta płyta. To jest chwila – nigdy nie wiesz kiedy nastąpi. Czasami bierzesz instrument, bardzo chcesz coś zrobić i nic nie wychodzi. Innym razem przychodzi moment i coś się rozwija. Jeśli mam pomysł, staram się go nie gnębić, bo się zapętla. Odstawiam to na chwilę, później wracam.
Czasem słuchając płyt dochodzi się do wniosku, że kompozycje są „wymęczone”.
Dokładnie. Pamiętam jak z Jarkiem Śmietaną nagrywaliśmy moją drugą płytę i z utworem „Blues z.o.o.” miałem problem w części B – cały czas coś mi nie pasowało. Jarek mi wtedy pomógł dosłownie jednym akordem i oczywiście został współautorem. To rozwiązało problem, bo tak się zapętliłem, że nie mogłem z tego wyjść. Czasem rozwiązanie przychodzi bardzo spontanicznie. Włączam w domu jakiegoś loopa, albo sam coś zapętlę i nagle – o kurde, nieźle! Trzeba nad tym popracować. Nie jestem pianistą, ale czasem coś dłubię na pianie, bo ten instrument bardzo rozszerza horyzont brzmieniowy i na nim szukam ładnej kantyleny czy przebiegu harmonicznego. Nie trzeba grać wirtuozowsko, wystarczy choć trochę, a to rozszerza wyobraźnię muzyczną.
Chyba też łatwiej zrozumieć harmonię patrząc na klawisze.
Można, choć ja akurat wolę kombinować na gitarze.
Z kim nagrałeś „Backward – Forward”?
Zaprosiłem do nagrania płyty Charlie Greena, z którym od czasu do czasu współpracuję. To świetny trębacz, ma bardzo ładny ton, frazę bebopową i dlatego dobrze mi się z nim gra – jego trąbka świetnie koreluje z agresywną gitarą. Na basie zagrał Andrzej Rusek – uważam, że to jeden z najlepszych basistów w Polsce, jednocześnie jeden z najbardziej niedocenionych. Ma świetny groove i z Andrzejem gra mi się rewelacyjnie – dzięki niemu mam takie oparcie rytmiczne, że niczego się nie obawiam. Z Andrzejem również miksowaliśmy tę płytę – to świetny realizator. Tadeusz Leśniak w niektórych utworach zrobił tło harmoniczne na klawiszach, pomógł też zrobić smyki do ballady „Hazy Lazy Promises – Mellow Grapes Mellow Wines”. Wokalizy zaśpiewała moja córka Kasia – chciałem, by potraktowała wokal jako instrument muzyczny. Na początku myślałem, żeby zaśpiewała z tekstem, ale stanęło na tym, że opracowała temat z gitarą jako wokalizę – głos pojawia się, ale zupełnie inaczej, nie chciałem robić typowej piosenki.
Płyta „Stories” z Józefem Skrzekiem podobno miała być jedna, a wyszedł dwupłytowy album.
Rozpędziliśmy się, a tak naprawdę nagranego materiału było więcej, później podjęliśmy decyzje, co zostaje, a co odkładamy na bok. Józef zawsze mnie inspirował i bardzo chciałem coś z nim nagrać. Kiedy byłem młody SBB zrobiło na mnie kolosalne wrażenie. Bodajże w 1974 r. byłem na Musicoramie w ramach festiwalu opolskiego, nie rozumiałem wielu rzeczy, ale pamiętam, że to był dla mnie szok. Twórczość Józefa jest niezwykle różnorodna. W 1982 r. Józef nagrał duet z Tomkiem Szukalskim w naszej rozgłośni Radiowej, po wielu latach nagraliśmy wspólnie kolejny duet. Większość płyt SBB powstała w studiu w Opolu i tam się spotkaliśmy na jego Benefisie który miał miejsce w grudniu zeszłego roku. Padło hasło – a może byśmy coś nagrali? A dlaczego nie? Przynieśliśmy swoje kompozycje, a reszta powstała na bieżąco. Inspirowaliśmy się nawzajem i sporo improwizowaliśmy. W utworze „Approximations” zagrałem na fortepianie, choć nigdy tego wcześniej nie robiłem. To mój debiut z „tercjami widelcowymi” jak to nazywam. Jestem dumny z tej płyty, bo nie poszliśmy w trudne sprawy harmoniczne, bardziej nas interesowała motoryka, energia, którą chcieliśmy przekazać. Słychać to chociażby w utworze „Epilogue”, którego zrobiliśmy 2-3 wersje i więcej nie byliśmy w stanie ze zmęczenia po tym ładunku emocji. Album jest bardzo zróżnicowany – jest granie rockowe w „Sound Rider”, w „Between Lines” jest faktura jazzująca. Z kolei w utworze „Hip H-Opolo” nawiązałem też do disco polo. Czasem zatrzymujesz się na skrzyżowaniu, obok staje drugi samochód z którego wali straszna stopa, a ja się zastanawiam jak ten człowiek może w środku wytrzymać – przecież to zabija.
Oby tylko disco polo nie zostało podniesione do rangi muzyki narodowej.
Niemcy mają Schlagermusik, Latynosi swoje rytmy. Dlaczego nie mielibyśmy mieć swojego? Tylko nie można tego wrzucać do jednego worka z wybitnymi postaciami muzyki.
Doszliśmy do pytania o kondycję branży i polskiego rynku muzycznego. W mediach (z wyjątkiem kanałów tematycznych disco polo) polskiej muzyki jest niewiele, a instrumentalnej prawie wcale się nie słyszy.
To jest upokarzające. Nawet jeżeli chcesz i proponujesz, to panowie redaktorzy mają to gdzieś. Kiedyś wyciągali ręce po nagrania mówiąc „Dawaj płytę, gramy!”. Płytę można wydać, ale zasadniczy problem to gdzie można prezentować swój materiał. Nie chcę obrażać młodej generacji, ale zastanawiam się czy sami sobie nie są winni, godząc się na pewne warunki. Ten zawód trochę się zdewaluował, kiedyś był większy szacunek do muzyków czy w ogóle artystów. Winne też są media, które udowadniają, że każdy może śpiewać czy grać, a już szczególnie gdy ktoś ma pieniądze na promocję.
Na przekór temu, ten rok jest dla Ciebie udany, choćby biorąc pod uwagę te dwie płyty i koncerty.
Graliśmy z Józefem na zaduszkach jazzowych u Marka Stryszowskiego w Wieliczce i odbiór był świetny. Ludzie to znakomicie przyjęli, łącznie z owacją na stojąco. Ostatnio grałem też trasę z Łukaszem Gorczycą (z którym współpracuję od dłuższego czasu w różnych konstelacjach muzycznych z bardzo dobrym skutkiem, fajny muzyk, świetny menago) i Argentyńską wokalistką Vanesa Harbek. To miłe, że jest dla kogo grać.
Kiedyś także pisać – w latach 90. czytałem twoje teksty w czasopiśmie „Gitara i Bas”.
„Gitarę i Bas” prowadził śp. Janusz Popławski – on mnie naciskał i w rezultacie zrobiłem tam dwie edycje warsztatów. Miło, że pamiętasz – to była pierwsza połowa lat 90. Pierwszą płytę nagrałem w 1991 r., drugą z Jarkiem Śmietaną w 1995 r. Potem w 1997 r. dotknęła mnie powódź, która zniszczyła Opole. Musiałem zniknąć z rynku muzycznego, ruszyłem na okręty, żeby spłacić długi i się odbudować. Dobrze trafiałem, bo grałem z Amerykanami, Kanadyjczykami – tria, kwartety, big bandy jazzowe, więc nie była to morska klezmera. Nawet sam grałem co chciałem jako intermisjonista w klubiku – wymarzona praca. Później zrobiło się to trochę za wygodne, na szczęście przeciąłem tę pępowinę. Po blisko dekadzie musiałem wszystko zaczynać od początku, to była walka z samym sobą – co robić: czy wrócić, czy być cierpliwym i robić swoje? To drugie wygrało – konsekwencja, cierpliwość i miłość do instrumentu i do tego, co się chce robić. To jest najpiękniejsze. Wiemy dobrze, że ten zawód nie jest łatwy. To jest przede wszystkim waga frustracji, ale za to daje tyle piękna – jesteś wolny, możesz robić to, co chcesz – to ty decydujesz. Niezależność cenię sobie najbardziej, a jeżeli do tego gram, wydaję płyty, to jest dobrze. To wymaga dużo wytrwałości i miłości do tego, co chce się robić. Choć rzeczywiście w ostatnich latach w przemyśle muzycznym akcent jest położony bardziej na producentów niż muzyków. Nie ma co się oglądać, tylko cały czas „Forward”! A jak jeszcze są inspiracje, ma się fajnych przyjaciół zacisze rodzinne (cenię sobie najbardziej), czy wielu wspaniałych artystów, można żyć szczęśliwie.
Czego słuchasz na co dzień?
Jak słucham siebie, to ćwiczę i słucham muzyki – można to podłączyć do tzw. narcyzów muzycznych. A tak na poważnie, to mam szeroką paletę a muzyka zależy od danej chwili. Lubię Stevie Ray Vaughana, bardzo bliski jest mi John Scofield, Pat Metheny. Staram się słuchać dużo pianistów, saksofonistów. Dużo jest nieznanych a godnych uwagi artystów, np. Ray Obiedo, Dominic Miller – grają bardzo oszczędnie, ale muzyka płynie. Słucham z wytężonym uchem jednocześnie odpoczywając. Ostatnio wróciłem do Joe Passa, Wesa Montgomery. Mogę polecić Cornella Dupree – również gra oszczędnie. Cenię Pata Martino – jego historia jest bardzo trudna, bo parę lat temu dostał totalnej amnezji i musiał się od początku uczyć grać na gitarze. Lubię jego gęste frazowanie i fakturę.
Na okładce płyty „Stories” wasze połowy twarzy zestawione razem wyszły zaskakująco podobnie, z wyjątkiem koloru włosów. Kto ją zaprojektował?
Piotr Musiał – świetny fotografik, artystyczna dusza muzyczna. Pierwsza płyta jest ostra, druga bardziej stonowana – tak jakbyśmy wylądowali w nowym świecie i się rozglądali dookoła. Tu zadziałała wyobraźnia Piotra i na zdjęciach pojawiły się figury geometryczne które łączą dwie osobowości, Sacred Geometry (Święta Geometria – jesteśmy częścią żyjącego, posplatanego, inteligentnego wszechświata). Czuje się, że on rozumie muzykę, a to jest ważne przy robieniu okładek. Piotr również zaprojektował okładkę „Backward & Forward”.
Skoro już wspomniałeś o rozumieniu muzyki – jak zrozumieć jazz, który dla wielu osób jest wielką tajemnicą?
To są niepotrzebne uprzedzenia. Trzeba wyjść od tego, że nie ma jednej definicji tego, czym jest jazz. Pod względem muzycznym składa się na to wiele elementów, przede wszystkim melodyka, harmonia, improwizacja, ale też inspiracja, energia, opowieść, chodzi o to, żeby pokazać co u ciebie w środku. Czy to będzie swingowe czy z dynamiczną sekcją rockową zależy tylko od artysty.
Co byś poradził muzykom na początku kariery?
W obecnych czasach przede wszystkim wytrwałość i konsekwencję w tym, co chce się robić; praca nad instrumentem, szacunek do tej pracy, do siebie i do ludzi – to jest najważniejsze. Jeżeli te rzeczy będą realizowane, to reszta przyjdzie sama. Kiedy byłem młody też była pogoń i parcie, ale szacunek do kolegów, muzyków, do starszych przede wszystkim zawsze był ważny. Jeśli się ludzi nie szanuje, to zostaje odbite – życie samo to pokazuje. Oczywiście trzeba dbać o swoje sprawy, żeby nie być przesadnie skromnym i by to nie przechodziło w kokieterię. Jeśli ktoś przyjdzie i powie, że fajnie grasz – dobrze, doceń to i nie wstydź się tego. Jednak uważaj, by nie wychodzić za bardzo – to jeszcze nie ten moment, a pokora musi być. Dźwięki, płyty, twoja twórczość pokaże twoje miejsce i ludzie to ocenią.
Zdjęcia (kolor): Piotr Musiał