Nasz rozmówca oprócz gry w w Red Scalp, gdzie odpowiada zarówno za szarpanie sześciu strun, jak i unikalny w skali kraju śpiew, zajmuje się organizacją Red Smoke Festival.
W związku z premierą płyty „Lost Ghosts” zapytaliśmy o szczegóły tego wydawnictwa oraz możliwości rozwoju cieszącej się rosnącą popularnością imprezy.
Grzegorz Pindor: Na początek gratuluję udanej płyty. Zewsząd spływają dobre słowa na temat "Lost Ghosts" i nie inaczej jest z mojej strony. Większość opinii zawiera jednak odważną tezę, że poniekąd odcinacie się od stylistyki z debiutu. To nie ewolucja, a rewolucja. I ja się pod tym podpisuję, bo więcej tu eksperymentów. A na pewno, więcej niż przypuszczano że będzie.
Jędrzej Wawrzyniak: Dziękuje bardzo. To prawda, że na "Lost Ghosts" jest sporo eksperymentów, wpłynęło na to dodanie saksofonu i klawiszy, które zostaną już na stałe. Początkowo nie zakładaliśmy wielkich zmian stylistycznych, ale także nigdy nie zakładamy jak album ma wyglądać jeszcze przed jego napisaniem. Wszystko dzieje się naturalnie i wyjście poza wcześniejsze schematy w ogóle nie sprawia nam problemu.
I właśnie ten luz i spokój wyczuwalny w nowych numerach - to jedna z największych zalet płyty. Podoba mi się zarówno mantryczność, powtarzanie niektórych patentów i senne snucie, co rock'n'rollowy pazur i basowy dół. Każdy ze składników mógłby być zaczerpnięty z twórczości innego zespołu, a jednak kumuluje się w Red Scalp. Panuje u was demokracja czy ktoś trzyma to wszystko w ryzach?
Raczej demokracja. Jeśli nie wszyscy są zadowoleni, to dopracowujemy poszczególne elementy albo odstawiamy taki kawałek na później. Nie wyobrażam sobie grać na koncertach kawałka, w którym coś jest dla mnie słabe. Tutaj każdy musi być zadowolony.
Zatem na ile to co słyszymy to efekty jammowania w sali prób, a na ile rezultat opracowania poszczególnych elementów układanki w domu?
Jammowanie to na pewno solówki i bardziej psychodeliczne, tak jak wspomniałeś mantryczne momenty. Reszta jest dość sztywno opracowywana i łączona z delikatnymi odlotami. Ale w sumie to na sali prób dzieje się najwięcej, w domu tylko czasami udaje się porządnie popracować nad materiałem. Generalnie wszyscy jesteśmy na co dzień zajęci normalną pracą. Obecność wszystkich w jednym miejscu jednak wyzwala zupełnie inne pomysły.
"Lost Ghosts" ma bardzo swobodny charakter. Jak dobre, jam session z zaufanymi przyjaciółmi. Płyta ma jednak pewną strukturę i nie wyobrażam sobie, aby można ją było naruszyć. Stąd pytanie, jesteście po kilku premierowych koncertach – dajecie numerom popłynąć na żywo?
To prawda, kawałki płyną i łączą się ze sobą bardzo swobodnie, to też paradoksalnie je ze sobą nierozerwalnie splata i tworzy wspomnianą przez Ciebie strukturę. Na koncertach staramy się grać materiał z "Lost Ghosts" bez przerwy, aby wrażenie całości było mocniejsze. Na żywo zawsze mamy momenty na odrobinę improwizacji i wykorzystujemy to. Trzeba tyko wiedzieć gdzie, żeby nie zaszkodzić całości.
Co z ciężarem? Bo jest go tutaj zdecydowanie mniej niż w przypadku debiutu. To jest ten przykład rozwoju? Granie lżej, a jednak wciąż intensywnie?
Chciałbym Ci odpowiedzieć tak lub nie, ale w tym momencie naprawdę nie wiemy czy to jest nasz kierunek. Wydaje mi się, że musimy poczekać na nowy album i wtedy się przekonamy, a wspomnę, że coś nowego już powstaje.
Chcecie kuć żelazo póki gorące? O hype związany z płytą możecie być spokojni. Poza tym, ludzie i tak kojarzą Was z festiwalem...
Skoro są pomysły i chęci to nie ma co się zatrzymywać. Nie ukrywam, że dobre przyjęcie "Lost Ghosts" dało nam kopa. Masz rację, zawsze będziemy trochę kojarzeni z Red Smoke ale taka już kolej rzeczy.
Festiwal rozwija się równie dobrze jak Wasz zespół. W swojej recenzji zaznaczam, że nie odstajecie poziomem od zagranicznych gwiazd, a prawdę mówiąc, jesteście w stanie nawet je przesłonić. Za dużo lukru, czy jednak "tuzy" które gościcie w Pleszewie również nie szczędzą pochwał?
Zdarzyło się kilka miłych komentarzy ale Red Scalp gra zawsze jako "otwieracz" Red Smoke więc większość zespołów nas nie widzi (śmiech). Za to festiwal faktycznie rośnie i słyszymy same dobre opinie, ale nie ma nic za darmo, to całoroczna ciężka praca.
Myślę, że to między innymi zasługa tego kameralnego klimatu, który dobrze koresponduje z muzyką. Pamiętam kiedy jechałem do Jarocina na Slayera, w pociągu pokaźne grono wielbicieli stonera nie mogło się nadziwić skąd takie zajebiste kapele w takiej małej miejscowości (śmiech). Co sprawa Wam największy problem, bookingi czy logistyka?
My też jeszcze się dziwimy, że w Pleszewie, małym mieście, jednym z setek w Polsce, przyjeżdżają legendy gatunku, ale faktycznie okazuje się, że nie wielkość miasta jest najważniejsza. Klimat to podstawa, w tym wypadku kameralny. To się sprawdza i to się nie zmieni. Booking to wyzwanie, a nie problem, logistyka czasami bywa problematyczna ale ogólnie maszyna działa całkiem dobrze i problemy to bardziej brak prądu lub awaria busa headlinera w połowie trasy 2 godziny przed koncertem.
Póki co amfiteatr Wam wystarcza, wręcz musi skoro ilość biletów jest limitowana. Rozwój niesie ze sobą nie tylko lepszych wykonawców, co oznacza większą ilość uczestników festiwalu, a to ostatecznie wiąże się z przenosinami… Zatem myśląc długofalowo – wyjście poza amfiteatr czy inwestycja w dotychczasową przestrzeń i stawianie na coraz lepszą produkcję?
Na terenie festiwalu lub w najbliższej okolicy mamy planty miejskie czyli masę zieleni, staw, basen, hotel, duży market i wigwam, w którym robimy dj sety i małe koncerty. Nie wyobrażam sobie znalezienia podobnego miejsca, które utrzyma dotychczasowy klimat festiwalu. Dlatego nawet myśląc przyszłościowo, nie planujemy przeniesienia imprezy. Owszem inwestycja w dotychczasowe miejsce to ciągły proces, który będzie się rozwijał. Na największe gwiazdy i tak jesteśmy za mali, dlatego wolimy się trzymać poziomu, do którego doszliśmy na ostatniej edycji.
A nie boicie się tego, że traficie na ścianę? Sam organizuję festiwal, ale z przeciwnego bieguna muzycznego i wiem jak wiele samozaparcia wymaga takie przedsięwzięcie, a jak mało wsparcia uzyskuje się spoza własnego kręgu. Zatem jak bardzo wspiera was gmina? Bo nie ukrywam, że bariery rodzą się przede wszystkim najczęściej w samorządach.
Początki były trudne, każdy traktował nas jak bandę młodziaków, którzy chcą głośno grać i wieczorem się zachlać. Dlatego najpierw musieliśmy udowodnić, że to nie kolejna impreza tego typu, tylko poza hałasem i zabawą jest naprawdę świetna muzyka na najwyższym poziomie, wspaniali ludzie, którzy zmieniają miasto w barwne i uśmiechnięte miejsce. I z dumą mogę teraz powiedzieć, że mamy pełne wsparcie od miasta, jesteśmy flagowym wydarzeniem roku w Pleszewie i okolicy. I nie chodzi mi o finansowanie ale o zielone światło na nasze pomysły, pomoc w administracyjnych sprawach czy udostępnienie samego miejsca na festiwal.
Chyba można stwierdzić, że zarówno jako zespół jak i promotorzy festiwalu złapaliście solidnego wiatru w żagle. Na koniec o nadziejach, związanych z następca „Lost Ghosts” oraz festiwalem. Trochę podpucha, a trochę na poważnie – masz dwie możliwości, kontrakt z labelem pokroju Relapse lub pokaźne dofinansowanie festiwalu? Co wybierasz? I nie mów, że oba, bo życie takie łaskawe nie jest (śmiech).
Mocne pytanie! Ale chyba wybrałbym dofinansowanie festiwalu. Red Smoke jest taką zajawą dla nas, że nigdy nie był nastawiony na zysk, prawie wszystko idzie w festiwal, dlatego też finansowo zawsze trochę balansujemy na krawędzi. A zespół jak dużo będzie grał i będzie dobry, to pewnie gdzieś się załapie. Spójrzmy prawdzie w oczy, życie prawdopodobnie nawet na to jedno nie jest wystarczająco łaskawe (śmiech).