Wywiady
Magdalena Czwojda

„W zależności…” to pierwszy solowy album pochodzącej z Wrocławia gitarzystki i kompozytorki, mającej wśród swoich osiągnięć zwycięstwa w konkursach gitary klasycznej, recitale jazzowe, mordercze trasy rockowe, współpracę z wieloma ważnymi postaciami polskiej sceny oraz doświadczenie pedagogiczne.

Wojciech Wytrążek
2018-01-18

Słuchając instrumentalnej płyty rozmawiamy o zależnościach i konsekwencjach wyborów muzycznych i życiowych…

Wojtek Wytrążek:  Swoją muzyczną drogę rozpoczęłaś idąc w ślady taty i brata.

Magdalena Czwojda: Moja edukacja muzyczna zaczęła się bardzo wcześnie – wylądowałam na własną prośbę w przedszkolu muzycznym. Dzięki mojemu tacie Zbigniewowi, który jest trębaczem jazzowym, muzyka zawsze była w naszym domu. Mam starszego brata, którego zawsze bardzo interesowała perkusja, od małego zabierał mamie garnki i na nich grał. Blisko mieliśmy przedszkole muzyczne, więc rodzice go tam posłali. Ja chciałam być blisko brata i uczyć się grać na pianinie, a w tym przedszkolu były takie zajęcia. Potem poszłam za ciosem do szkoły muzycznej I stopnia. Z czasem zorientowałam się, że fortepian to nie jest do końca trafny wybór. W IV klasie musiałam wybrać dodatkowy instrument. Jak jesteś pianistą – bierzesz jaki chcesz, jak jesteś gitarzystą – masz fortepian. Jako pianistka mogłam wybierać i wybrałam gitarę, przez wyobrażenia związane ze śpiewaniem przy ognisku, ale też ze względu na miejsce gitary w zespole jazzowym. Bardzo dużą rolę, szczególnie w początkowym etapie nauki grania, zawdzięczam rodzicom. W tamtym okresie mój tata był cały czas w trasie, więc mama poświęcała mnóstwo czasu i energii na motywowanie i pilnowanie nas podczas ćwiczenia. Małe dziecko nie jest w stanie samo się kontrolować, uczymy się tego z wiekiem.

Praca Twojej prawej ręki zdradza, że długo grałaś na gitarze klasycznej.

Trafiłam do znakomitego nauczyciela. Lepiej nie mogłam sobie wymarzyć, bo uważam, że Marek Zieliński to absolutnie czołowa postać, jeśli chodzi o naukę gry na gitarze klasycznej. On tak mnie zaraził pasją do tego instrumentu, że po pół roku nauki wiedziałam, że piano już mnie nie interesuje i że chcę grać na gitarze. Nie sądziłam, że będzie mógł przyjąć mnie na gitarę jako główny instrument, bo inne dzieci grały od I klasy. Musiałam się bardzo mocno starać, żeby nadgonić te lata. Marek stwierdził, że mam predyspozycje i przyjmie mnie, jeśli będę pracować. Po roku gitara została moim głównym instrumentem. Bardzo się starałam. Pech chciał, że w międzyczasie złamałam jeszcze lewą rękę! Jak zakładali mi gips to płakałam – jak ja ich dogonię? Lekarz pytał, kogo chciałam gonić, a mi chodziło o uczniów, którzy grali na gitarze od początku podstawówki. Dzięki Markowi – teraz jesteśmy po imieniu, w świetnych relacjach – gitara klasyczna i muzyka na niej wykonywana stały się najważniejsze w moim życiu. Nie chodzi mi stricte o muzykę klasyczną, ale też o muzykę latynoamerykańską, wpływy hiszpańskie i brazylijskie, bo to szło w stronę muzyki rozrywkowej i nie było tak klasyczne jak np. utwory J.S. Bacha. Jak już złapałam na dobre bakcyla gitarowego, to zaczęłam jeździć na konkursy gitary klasycznej. Mój profesor miał pod swoimi skrzydłami sporą grupę uczniów, więc jeździliśmy razem na te konkursy i zawsze coś zdobywaliśmy. On też organizował nam koncerty, na których mogliśmy się ogrywać – to były występy poważnej rangi.

Wyczytałem, że obchodzisz 20-lecie pracy artystycznej i zastanawiam się od którego momentu i jak to datowałaś.

Te dwadzieścia lat policzyłam sobie od 17. roku życia, kiedy zarobiłam pierwsze pieniądze, grając profesjonalny koncert. Wtedy też wystąpiłam na płycie mojego taty, a teraz, po 20. latach, role się odwróciły i tata zagrał na mojej płycie.

Czy wtedy zwróciłaś się ku gitarze akustycznej i elektrycznej?

Przed maturą wiedziałam, że nie chcę grać muzyki stricte klasycznej. Chciałam grać na gitarze klasycznej muzykę rozrywkową, podobnie jak Janusz Strobel. Nie wyobrażałam sobie, że będę grać na gitarze elektrycznej. Grałam w kwartecie gitar klasycznych. W klasie dyplomowej grałyśmy koncert na cztery gitary i orkiestrę – z orkiestrą Filharmonii Wrocławskiej. Dyplom w części repertuaru dowolnego, jako pierwsza w szkole, zagrałam w trio – to były bossa novy Antonio Carlosa Jobima. Nie miałam czasu myśleć o przerzuceniu się na gitarę elektryczną, wiedziałam jednak, że nie chcę iść na klasyczne studia. Pojechałam na konsultacje do Katowic – tam był wówczas jedyny w Polsce Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, zagrałam bossa novy a prof. Karol Ferfecki – mój późniejszy pedagog – powiedział, że jeśli chcę dostać się na te studia, muszę grać na gitarze elektrycznej. Dostałam też propozycję grania w zespole, gdzie pasowała gitara elektryczna, więc zaczęłam się uczyć. Po dwóch latach zdałam do Akademii Muzycznej w Katowicach. Skończyłam po pięciu latach, będąc pierwszą dziewczyną z tytułem magistra sztuki na gitarze elektrycznej.

Z kim współpracowałaś w tamtym czasie?

Grałam w lubelskim zespole Matka. Jego liderką była Luiza Staniec, z którą przyjaźnimy się do dziś. Potem grałyśmy z Michałem Wiśniewskim w jego solowym projekcie, a nieco później w reaktywowanym zespole Ich Troje – wtedy na topie była piosenka „Powiedz”. Dobrze wspominam trasę z tym zespołem i nie wiem, czy będzie mi dane jeszcze raz zagrać 43 koncerty dzień po dniu. To bardzo potrzebne doświadczenie – człowiek bardzo dużo uczy się o sobie: ile jesteś w stanie znieść, w jakiej formie psychicznej jesteś, jak funkcjonuje ciało podczas takiej męczarni z długimi przejazdami. Ciągłe zmęczenie, niedospanie, trzeba się skupić, żeby zagrać ponad 2-godzinny koncert. Będąc jeszcze studentką, grałam też w programie telewizyjnym „Śpiewające Fortepiany”.

W ostatnich latach więcej czasu spędzasz w szkole i w teatrze.

Od 2003 r. pracuję we Wrocławskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, gdzie zaczęłam uczyć dzięki namowom Artura Lesickiego, który miał za dużo uczniów i uznał, że się do tego nadaję. Szkoła zajmuje mi sporo czasu, z czego się cieszę, bo lubię to robić. Z Teatrem Muzycznym Capitol współpracuję od początku jego istnienia, a pierwszym spektaklem, który był w nim wystawiany po przekształceniu dawnej operetki, była „Opera za trzy grosze”. Miałam przerwy, ale ostatnio znowu gram w dwóch spektaklach.

Jednym z projektów był duet Soundz Good, ale to nie koniec listy artystów, z którymi współpracowałaś.

To była bardzo miła przygoda, zrobiłyśmy z Martą Zalewską sporo fajnych rzeczy, co też podsumowuje wydana EP-ka. Nasze muzyczne drogi rozeszły się, bo zajęłyśmy się swoimi solowymi projektami. Znamy się od lat, wcześniej grałyśmy razem w zespole Bikini, który z moją piosenką „Don't Judge Me” brał udział w preselekcjach Eurowizji, bodajże w 2007 r. Po roku, pod nazwą zmienioną na Nomen, wydaliśmy album, na który napisałam sporą część muzyki. Zdobywałam doświadczenie pracując na stałe z panią Krystyną Prońko, zespołem mojego taty, w programie Szymon Majewski Show, Wojtkiem Zielińskim, z zespołem Tercet czyli Kwartet (Piotr Gąsowski, Hanna Śleszyńska, Robert Rozmus, Wojtek Kaleta).

Teraz wiemy, dlaczego Twoja pierwsza solowa płyta pojawia się po dwóch dekadach profesjonalnego grania.

Wiele się dzięki temu nauczyłam i uczę się do dziś i to dzięki tym współpracom moja płyta jest tak różnorodna, jest taka, jaka jest. Pomyślałam, że może to właściwy moment, by przelać swoje myśli na muzykę instrumentalną, co w moim przypadku było najprościej zrobić z gitarą w rękach.

To prawda, jednak z drugiej strony muzyka instrumentalna jest niszowa, nie mówiąc o tym, że w radiostacjach prawie jej nie ma.

Jest absolutnie niszowa i zdaję sobie z tego sprawę. Materiał powstawał bez myśli, że będzie to płyta. W wolnych chwilach zaczęłam pracować w domu nad utworami – to była jesień ubiegłego roku, miałam partie bębnów nagranych przez mojego brata, więc w długie wieczory zaczęłam coś do nich komponować. Ponieważ mam pod ręką basówkę i klawisze, nagrałam kilka numerów, po nich parę utworów akustycznych, które od dłuższego czasu miałam w głowie. Całość powstała w ciągu dwóch miesięcy, a w nieoceniony sposób wspierał mnie i pomagał Sławek Marcinkowski, nie tylko pożyczając świetną basówkę.

Czy w dzisiejszych czasach wydawanie płyty ma sens?

Myślę, że nie tylko ja się nad tym zastanawiam. Może lepiej wrzucać do Internetu i próbować tą drogą? Wiele osób mnie zachęcało na zasadzie: wydaj, trzeba mieć pamiątkę, zamyka się pewien okres w życiu – to zupełnie inaczej niż numery w sieci, bo masz w rękach krążek. Od lat, przy okazji różnych projektów, współpracuję z Wrocławskim Towarzystwem Gitarowym, oni bardzo pomagają gitarzystom, przede wszystkim klasycznym, ale też rozrywkowym, chociażby organizując koncerty. Kasia Krzysztyniak, która jest jego prezesem, wsparła mnie menedżersko, razem udałyśmy się do Luna Music. To wrocławska firma, która ma w katalogu mnóstwo fajnych płyt, przede wszystkim z wrocławskimi muzykami w roli głównej. Materiał się spodobał i zapadła decyzja o wydaniu płyty. Towarzyszy mi wielkie szczęście i to wszystko dzieje się jakby poza mną – bez wysyłania kilkudziesięciu demówek do wszystkich możliwych wydawców. Wciąż się uśmiecham, bo co chwilę spotykają mnie dobre rzeczy, jak choćby patronat „Gitarzysty”. Mnie nie chodzi o to, by zrobić mega karierę, zresztą nigdy nie miałam takiego planu. Zwykle, jak czegoś bardzo chciałam, to się nie udawało. Wydaje mi się, że jeżeli nie mamy potwornego ciśnienia, to wszystko przychodzi samo – co ma być, to będzie. Jakkolwiek będzie, to będzie fajnie – inaczej, ale też dobrze, bo wyciągnę z tego pozytywny wniosek. Na co ja mogę narzekać? Wszystko dzieje się dobrze, są różne wyjścia, różne drogi. Nawet jeśli płyta nie zostałaby wydana, to też nie byłoby źle. Właściwie co to za różnica, ważne żebyśmy byli w życiu zdrowi i szczęśliwi.

Myślę, że dlatego wszystko się układa. Też wiele razy doświadczyłem, że robiąc coś na siłę, nie osiągałem dobrego rezultatu.

Nasze podejście i sposób myślenia mają bardzo duże znaczenie dla tego, co się dzieje w naszym życiu. Może to są jakieś frazesy, ale pozytywne myślenie naprawdę pomaga. Nawet w sytuacji, która wydaje się zła, jak próbuje się znaleźć coś pozytywnego, to czegoś się uczymy. To tak jak z dzieckiem – jak się nie wywali, to się nie nauczy chodzić.

Czy w Twoim przypadku jest też tak z komponowaniem?

Oczywiście, chociaż staram się unikać słowa „komponowanie” – ja po prostu piszę utwory. Jeśli jednego dnia coś nie chce zaskoczyć, to na drugi dzień zaczynam od nowa, nie wracam do tego, za to wychodzi mi coś innego. Mam mnóstwo pomysłów i niedokończonych utworów ponagrywanych na dyktafonie, czy w telefonie, ale nie chcę myśleć o tym, co zagrałam wcześniej – wolę zacząć coś innego. Utwory na płycie powstawały w ten sposób, że danego dnia były zrobione od początku do końca.

Jeżeli powstawały w konkretne dni, to śmiem twierdzić, że są odbiciem Twojego nastroju w konkretnej chwili – generalnie są pogodne. W ciągu tych dziewięciu dni tylko jeden był pokręcony – mam na myśli utwór „Dziwak”.

Tak. Jestem w bardzo dobrym momencie życia, jest we mnie olbrzymia radość i optymizm. Płyta jest tak różna, jak ja – np. nie mogę się zdecydować, jaka gitara w roli głównej – akustyczna czy elektryczna. Nie umiem podjąć tej decyzji, a okazuje się, że jedna z drugą współgra i obie są ważne. Także rzeczy, którymi inspirowałam się muzycznie, są różnorodne. Nic nie dzieje się przypadkiem, wszystko jest w zależności z czymś – stąd też tytuł płyty.

 

Z wyjątkiem partii bębnów, nagranych przez Twojego brata, solówki taty na trąbce i partii basu bezprogowego Tomka Grabowego, zagrałaś na wszystkim sama.

Z Tomkiem grywam w duecie i ten numer już kiedyś ćwiczyliśmy. Z tatą gram od dziecka, więc też wyszło to naturalnie. Nie wymyśliłam sobie koncepcji płyty, na której będę grała na wszystkich instrumentach. To wyszło samo – potrzebowałam nagrać bas, to wzięłam go do ręki, nagrałam i to zostało. Tam nie ma wycyzelowanych dźwięków, poprawianych 50 razy, wyrównywanych itd. Bardzo cenię sobie naturalność, zarówno w muzyce, jak w byciu człowiekiem. Jestem, jaka jestem i to też jest ostatecznie w głowie. W którymś momencie zaczynamy siebie akceptować, a nie walczyć za wszelką cenę o to, by komuś coś udowadniać.

To bardzo ważne, szczególnie gdy wielu muzyków stara się być czyjąś kopią. Światu nie jest potrzebny drugi Jeff Beck, bo wiadomo, że nie będzie tak dobry.

To prawda. Oglądając klipy w Internecie jesteśmy zalewani filmami, gdzie ktoś gra identycznie, jak ktoś inny, obojętnie na jakim instrumencie. Jest mnóstwo ludzi, którzy kopiują co do dźwięku. Rozumiem, że to jest istotne w formie ćwiczenia i każdy z muzyków to robił na etapie, gdy uczył się solówek, artykulacji itd. Tylko czy to jest coś, co powinniśmy pokazywać jako główne osiągnięcie, jako swój produkt? Może to już takie czasy? Ja w każdym razie tego nie rozumiem. Tak samo jak filmu, gdzie ktoś uderza kostką w struny dwadzieścia parę razy na sekundę.

Widać niektórzy traktują muzykę w kategoriach wyczynów sportowych – kto szybciej i na droższym instrumencie. A skoro dochodzimy do sprzętu – pamiętam, że grałaś na akustycznej gitarze Avalon.

Mam ją nadal – to jeden z lepszych zakupów w życiu – brzmi bardzo dobrze i wygodnie się na niej gra. Moją główną gitarą elektryczną jest Indie. Jeden utwór nagrałam na Stracie, dwa na półpudle Ibanez Artist AM205 – to model podobny do Scofielda, ale z mniejszym pudłem. Bas to Ibanez ATK1300 Prestige.

W jaki sposób rejestrowałaś ścieżki gitar?

Avalona nagrywałam mikrofonem pojemnościowym, tylko jedna krótka solówka jest nagrana przetwornikiem L.R. Baggs. Wszystkie gitary elektryczne, z wyjątkiem utworu „Bossy Spacer”, gdzie mikrofon był przy głośniku, były nagrywane w linię, bas i klawisze również.

Zaskoczyłaś mnie – jak na ten sposób nagrywania rezultat jest znakomity.

Może to zabrzmi nieskromnie, ale ogromne znaczenie ma kto gra i czy umie to ustawić. Niekoniecznie najdroższy sprzęt daje najlepsze brzmienie. Pewnie znasz anegdotę, jak B.B. King w sklepie muzycznym próbował gitarę bardzo tanią i bardzo drogą, a na obu zabrzmiał tak samo, bo miał swój dźwięk w rękach.

Kto jest odpowiedzialny za brzmienie całego albumu i kiedy będzie premiera (wywiad został przeprowadzony przez premierą płyty - przyp red.)?

Miks i mastering wykonał Paweł Zając, z którym współpracuję od lat. Świetnie słyszy, zresztą sam jest gitarzystą. Koncert promocyjny płyty odbędzie się 22 listopada 2017 r. w Starym Klasztorze we Wrocławiu w ramach Ethno Jazz Festival. Premiera sklepowa będzie 24 listopada.

Jaki jest główny problem z nauką gry na gitarze z Twojej perspektywy jako pedagoga?

Nie będę mówić o aspektach technicznych, chciałabym powiedzieć coś o podejściu do rzeczy. Wydaje mi się, i to też jest chyba znak czasów, że w młodych ludziach jest trochę za mało wytrwałości i determinacji w dążeniu do jednego wyznaczonego celu. Im się wydaje, że jeśli chcą coś mieć, to klikają w Internecie i to jest na drugi dzień. W muzyce, żeby mieć, czyli coś potrafić, trzeba spędzić nad instrumentem wiele godzin, trzeba robić to systematycznie, regularnie, wielokrotnie zmuszać się, kiedy się wcale nie chce. To nie daje wymiernych efektów po miesiącu, tylko trzeba więcej czasu, żeby efekty były zauważalne także dla tego, kto się uczy. Ja widzę małe kroki, uczniowie swoich małych kroków nie zauważają, widzą dopiero te większe. Wielu młodych ludzi ma problem z tym, że to się nie dzieje natychmiast, a w związku z tym nie chce się tego robić codziennie i systematycznie. Wielu odpada z gry, bo brak im determinacji w działaniu. Muzyka nie wychodzi, bo trzeba długo czekać, to pójdę w inną stronę, a tam też się okaże, że jest mur czy płotek do przeskoczenia. To jest ogólny problem – niektórym da się to przetłumaczyć i wtedy skłaniają się do pracy. Inni nie są w stanie zrozumieć, że samemu trzeba się pilnować. Nauczyciel pokazuje pewną drogę i ułatwia pewne rzeczy, uczy, jak ćwiczyć i pracować samemu, ale to uczeń jest odpowiedzialny w głównej mierze za to, co robi. Musi być absolutna samodyscyplina i skupienie, a nie bujanie w obłokach, gdy palce same się ruszają. Ja akurat nie mogę narzekać, bo mam bardzo fajnych uczniów, dobrze się czuję w ich towarzystwie i mam nadzieję, że w drugą stronę to też działa.

Technologia chyba trochę nam szkodzi.

W pewnych momentach ułatwia, chociażby jeśli chodzi o dostęp do materiałów, jakiego my nie mieliśmy – trzeba było 50 razy cofać taśmę, a nie zwolnić w programie do tempa 30% oryginału. A pokolenie naszych rodziców, ile musiało się nagłowić, żeby w ogóle zdobyć jakieś nagranie? I dało się – taką mieli determinację i na tym polega różnica – dostęp do wszystkiego wcale nie oznacza, że jest lepiej.

Zdjęcia: Marta Boska