Wywiady
Joe Colombo

Gitarzysta, kompozytor i performer urodzony i wychowany we włoskiej części Szwajcarii. Spędził wiele lat w Stanach Zjednoczonych i koncertował w całej Europie, północnej Ameryce i Kanadzie z amerykańskim bluesmanem Terrym Evansem. 10 listopada ukazała się jego najnowsza płyta: „StratoSlider”.

Marcin Komorowski
2017-12-27

Marcin Komorowski: Minęło 8 lat od Twojej ostatnie studyjnej płyty. Kawał czasu, prawda?

Joe Colombo: Nie jestem nawet w stanie powiedzieć dlaczego tym razem musiało minąć tak dużo czasu… ale wiem co czuję i wydaje mi się, że to wszystko konsekwencje prób sięgnięcia głębiej w siebie oraz zrozumienia kim tak naprawdę jestem, oraz czego chcę zarówno w muzyce, jak i w życiu. Teraz czuję, że mam coś do powiedzenia i chcę się tym podzielić ze światem. Tak naprawdę zaczynałem komponować utwory na tę płytę wiele razy w ciągu tych 8 lat ale z jakiegoś powodu koniec końców wszystko trafiało do kosza. Chciałem by album był kolekcją powiązanych ze sobą utworów, a nie tylko zbiorem pomysłów z różnych okresów mojego życia. One musiały się uzupełniać. I w końcu po 8 latach przyszedł właściwy czas i właściwe emocje. Ta płyta, w całości nagrana moim Stratem, jest jak mój drugi pierwszy album, mój ponowny debiut, nowa szansa dzięki której mogę pokazać się od bardziej dojrzałej, świadomej strony. Eksponuję prawdziwego siebie.

Chcesz powiedzieć, że pomimo tego co obserwowaliśmy przez ostatnie lata, mam tu na myśli Twój akustyczny projekt i gitarę Dobro, tak naprawdę to Stratocaster odzwierciedla Cię w pełni?

Zdecydowanie. Długie poszukiwania mojego brzmienia i mojej tożsamości przywiodły mnie ponownie do Stratocastera. Gdy w końcu to do mnie dotarło musiałem podjąć tę decyzję raz na zawsze i postawić kropkę za czasami dominacji Dobro. Wiele lat próbowałem zunifikować akustyczną stronę mojego grania ze specyficznym elektrycznym dreszczykiem emocji i połączyć je dzięki zelektryfikowaniu gitary Dobro. Oczywiście w pewnym stopniu to się udało, a dźwięk gitary rezofonicznej stał się moim znakiem rozpoznawczym. Ale nawet jeśli byłem zafascynowany autentycznością tego brzmienia, nadal brakowało mi w nim mocy, głośności i szaleństwa związanego z instrumentem elektrycznym jakim jest Stratocaster.

Teraz lepiej rozumiem skąd tytuł „StratoSlider”. Tak naprawdę mógłbyś się teraz przedstawiać jako Joe „StratoSlider” Colombo. Co Ty na to?!

(Śmiech). Trafiłeś w samo sedno! Tytuł jest częściowo związany z wyborem i decyzją, o której mówiłem wcześniej. Moja podróż przez życie z bluesem jest związana nie tylko z gitarą elektryczną ogółem, ale właśnie przede wszystkim z Fenderem Stratocasterem. Wszystkie moje wczesne inspiracje jak Eric Clapton, Jeff Beck, Jimi Hendrix czy Stevie Ray Vaughan dzierżyły w rękach właśnie Strata. Dorastałem z tym dźwiękiem w mojej głowie i w moim sercu. Naturalnie więc, odkąd sięgnąłem po gitarę, byłem typem „Stratowcem”. Jednocześnie moja miłość dla techniki slide i przeszłość z gitarą rezofoniczną w tle zdefiniowały mnie jako slajdzistę… więc słowo "StratoSlider” okazało się być idealnym tytułem płyty. To proste połączenie dwóch słów-kluczy, które symbolizują moją obecną muzyczną tożsamość.

Czy ta mocna deklaracja ma przełożenie także na wybory związane z muzykami twojego projektu oraz powrotem do formatu trio?

Oczywiście! Trio zawsze było moim ulubionym formatem. Jest minimalistyczny, surowy i bardziej abstrakcyjny niż inne. Musisz nauczyć się jak podejść do basu i perkusji, szczególnie kiedy są wszystkim co masz poza swoją gitarą. Celem jest sprawienie by całość brzmiała kompletnie i by muzycy w trakcie grania dzielili się między sobą tą samą energią. To dlatego zdecydowałem się pracować z włoskimi muzykami z Mediolanu, z którymi współpracowałem jeszcze przed wydaniem pierwszej płyty w 2002 roku. Tony Rotta na perkusji i Luca Tonani na basie wnieśli do projektu dokładnie to, czego potrzebowałem. Co więcej, wszystko odbyło się bardzo naturalnie i spontanicznie. Uwielbiam gdy widzę, że wszystkie puzzle układanki składają się w całość bez wymuszania czegokolwiek. Współpraca z nimi zaowocowała szczerym feedbackiem i satysfakcją. Tony i Luca są bardzo wartościowymi muzykami. Uzupełniają się nawzajem i czuję, że jesteśmy powiązani nie tylko pomysłami dotyczącymi utworów, ale także gustem i podejściem do muzyki.

Ok, więc mamy energetyczną gitarę, bas i perkusję. A co z głosem? Instrumentalny album bluesowy to nie coś, co zazwyczaj jest nam serwowane w tym typie muzyki. Odważny, ale ryzykowny wybór, nie sądzisz?

Cieszę się, że poruszyłeś ten temat, bo to sprawa o którą zawsze musiałem walczyć. Muzyka jest moim życiem, moją pasją i moją pracą, musi więc reprezentować to, kim jestem. Nie jestem tekściarzem, a gdy próbuję komponować z podejściem „pod tekst” – nic z tego nie wychodzi. Wszelkie próby wymuszenia tej zmiany skutkowały solidnymi błędami w mojej karierze. I uwierz, piosenkarz też ze mnie żaden. Ale bez cienia wątpliwości mogę powiedzieć, że jestem dumny z grania instrumentalnego bluesa, nawet jeśli to nietypowe i wiele osób nie jest otwartych na taki obrót spraw. To coś unikatowego i nowego. Musisz patrzeć poza schematami i słuchać, zanim zaczniesz oceniać. Instrumentalny blues to język, mój własny sposób wyrażania siebie. Ale nie jestem pierwszym, który go używa. Pamiętam gdy byłem nastolatkiem i słuchałem tych wszystkich wspaniałych bluesowych gitarzystów… na każdej płycie były instrumentale. Dobrym przykładem jest Freddie King i jego „Hideaway”. Dla mnie, jak i pewnie dla większości osób zakochanych w gitarze, to topowe utwory, lepsze od innych. Moim marzeniem było stworzyć album, który w całości byłby oparty właśnie na tym. Chciałem tego, co najlepsze w graniu na gitarze. I to pragnienie, w ten czy inny sposób, wypłynęło na powierzchnię w postaci mojego artystycznego podejścia do bycia gitarzystą. Instrumentalny blues bez owijania w bawełnę trafia Cię prosto w serce. A ja lubię rzeczy prawdziwe i proste.

To samo podejście można przełożyć na Twój sprzęt, prawda? Od wielu lat jesteś wierny niektórym wyborom, a całość zawsze jest utrzymana minimalistycznie. Czy to zmieniło się na tej płycie?

Myślę, że można by mnie nazwać umiarkowanym zboczeńcem, jeśli mówimy o sprzęcie. Nie wpadam w skrajność, ale uwielbiam śledzić sprzętowe dyskusje w Internecie, przeglądy arsenałów innych gitarzystów i tym podobne. Jednocześnie jestem minimalistą, jeśli chodzi o mój własny zestaw. Próbowałem uczynić go nieco bardziej złożonym, ale okazało się, że to nie dla mnie. W trasy zabieram tylko jedną gitarę, jeden wzmacniacz i jeden efekt typu ‘overdrive’. Czasem dołącza do tego pedał wah-wah. W studio grałem na trzech różnych wzmacniaczach jednocześnie, były to: Fender Twin Black-face, oryginalny Fender Bassman ’59 i Fender BluesDeville ‘80, który stał akurat w studio. Ideą było zmieszanie kilku różnych barw, by uzyskać jedną unikalną i charakterystyczną dla mnie. Obecnie korzystam z efektów Xotic BB Preamp oraz Fulltone Clay-Deluxe Wah. Gitara to Fender ‘62 Stratocaster w kolorze ‘surf-green’, przestrojona w dół o pół tonu do Eb. Zakładam do niej struny D’Addario o grubościach od 0,14 do 0,56 – są dość twarde, ale bez nich nie jest możliwe uzyskanie dobrego brzmienia ‘slide’. Gram metalowymi pazurkami Dunlopa na kciuku i palcu wskazującym, a mój slide to mosiężny Acusta-glide. To wszystko czego potrzebuję do szczęścia.

Powróćmy na chwilę do komponowania albumu. Pamiętam, jak kiedyś wspominałeś o tym, że komponowanie nie jest dla Ciebie najłatwiejszą kwestią. Czy coś się zmieniło?

Tak, bo w końcu płyta ujrzała światło dziennie i nie, bo zajęło to aż 8 lat! (śmiech). Tym razem album powstawał w trzech krokach. Pierwszy utwór, który napisałem to „In The Mood” – szybkie boogie bezpośrednio inspirowane Stevie Rayowym „Rude Mood”. Niestety na bardzo długo utknąłem tylko z tym kawałkiem. Potem przechodziłem okres kiedy z powrotem sięgnąłem po gitarę rezofoniczną i skomponowałem wszystkie utwory w stylu roots blues i delta, jak „Stones In My Boots”, „Delta Revisited” czy ten dedykowany Johnnemy Winterowi – „Johnny D.”. W tamtej chwili rozważałem nawet wydanie akustycznego albumu ale pojawił się pomysł przekształcenia tych piosenek w wersje elektryczne i ukształtowania ich wspólnie z trio. Rezultaty były świetne! Gitara Fender Stratocaster podyktowała wiele na tej płycie bo ten instrument, sam w sobie, dał mi wiele inspiracji i przysłowiowego kopa w pisaniu utworów. Czas na krok trzeci pojawił się gdy poczułem, że album nabiera konkretnego kształtu. Wtedy grając próbowałem nowych kierunków, takich jak tonacji molowej i nietypowych dla mnie rytmów. Tak powstał groove „Zydabo” w „Delta Boy”, czy beat w stylu rumba-blues w „Rumba Moon”. Chciałem wprowadzić inne rytmy i bardziej plemienne brzmienie.

Koniec końców album powstał dość szybko. Najwięcej czasu z tych 8 lat zajęło mi odnalezienie siebie muzycznie i poczucie się szczerze, prawdziwie zainspirowanym. Gdy dotarłem do tego punktu, rzeczy zaczęły dziać się same. Oczywiście jednym z największych wpływów i moją inspiracją byli Johnny Winter ze względu na swoje granie slajdem i Stevie Ray Vaughan ze swoim brzmieniem związanym ze Stratem. Na płycie można też poczuć odrobinę Jimiego Hendrixa, do którego nawiązuje głośny, psychodelicznie brzmiący blues. Chciałem wydać bluesowy album, dlatego praktycznie wszystkie utwory opierają się na dwunastu taktach i trzech akordach, które ewoluując powołały do życia płytę StratoSlider.

 

A „St. James Infirmary”? Ciekawy wybór na piosenkę zamykającą płytę.

„St. James Infirmary” to jedna z tych melodii, które zostają w głowie po tym, gdy usłyszysz ją po raz pierwszy. Zdarzyło się, że grałem w domu i ta prosta, ale łapiąca za ucho melodia po prostu się pojawiła, bez odniesienia do żadnej znanej mi wersji. Kiedy na próbie rzuciłem temat pozostałym muzykom, powiedziałem: „Chcę, żeby ten utwór był otwarty tak, by budował się razem z nami i by każdy mógł dograć to, co chce, kiedy czuje, że to jest to miejsce. Macie mieć takie samo podejście jak po wielogodzinnych próbach gdy idziemy na kilka relaksujących drinków… odpuśćcie i cieszcie się chwilą.” Już wtedy wiedziałem, że ten kawałek zakończy album jako swoista wisienka na torcie.

Data oficjalnej premiery nowego albumu to 10 listopada – dzień koncertu tria w Sali Koncertowej Polskiego Radia Rzeszów. Skąd taki wybór? Powinniśmy oczekiwać jakiejś niespodzianki?

Oryginalnie idea opierała się na pomyśle nagrywania materiału na żywo i wydania płyty w tej formie. Oczywiście w trakcie przygotowywania utworów nie mogliśmy oprzeć się przeczuciu, że właściwym rozwiązaniem będzie nagranie płyty w studio, co pozwoliłoby nam rozwinąć piosenki jeszcze bardziej, wejść w nie głębiej. Te kawałki zasługują na taką produkcję. Zadecydowaliśmy więc by planowany koncert przekształcić w oficjalną premierę płyty „ StratoSlider”. To będzie bardzo wyjątkowy wieczór, zarówno dla nas, jak mam nadzieję także dla publiczności. I oczywiście nagramy całe wydarzenie!

Wyobraź sobie, że ktoś odtwarza Twój album po raz pierwszy. Co chciałbyś aby poczuł i czego doświadczył w tym momencie?

Chciałbym aby osoby, które już znają moją twórczość, poczuły, że dojrzałem jako muzyk i w końcu nagrałem płytę tak, jak chciałem i taką, na jaką zasługiwałem – przekazującą mój talent w najlepszy z możliwych, znanych mi sposobów. A jeśli chodzi o wszystkich nowych fanów, mam nadzieję, że uda mi się ich zaskoczyć unikatowym, pełnym uczucia brzmieniem i pasją do bluesa, a jednocześnie przekonać, by zostali ze mną na dłużej. Generalnie zależy mi na jednym: by publiczność otworzyła swoje umysły na nowe doświadczenie, jakim jest instrumentalny blues. Zapomnijcie o zasadach i tym, co było, a poczujcie i odkryjcie bluesa w totalnie nowej, niepowtarzalnej odsłonie.