Wywiady
Mateusz Owczarek

Gitarzysta i współzałożyciel zespołu Lion Shepherd, ceniony muzyk sesyjny, laureat wielu konkursów, m.in. Solo Życia 2010 i Wojny Gitarowe 2011. Muzyk znany z zespołu Zbigniewa Hołdysa, grupy Maqama, czy działalności solowej...

2017-11-24

Gitarzysta: Dlaczego gitara?

Mateusz Owczarek: Wydarzeniem, które zainspirowało mnie do skupienia się na gitarze był koncert Dream Theater oglądany na DVD. Mało wtedy kumałem muzykę, ale byłem absolutnie zahipnotyzowany palcami Petrucciego, wyczyniającego cuda na gitarze. To był mój pierwszy gitarowy bohater i chwila, która sprawiła, że złapałem tego bakcyla.

Szybko po tym wydarzeniu nabyłeś swoją pierwszą gitarę?

Bardzo szybko ją… dostałem. Byłem ledwo po podstawówce i gnębiłem rodziców o klasyka. Udało się i była to jakaś gitara marki Salobrena. Po roku przesiadłem się na akustyka i tak po nitce do kłębka…

Na czym nagrywasz teraz?

Głównym instrumentem wykorzystanym do nagrań był 7-strunowy Ibanez z LA Custom Shopu. Nietypowa konstrukcja jak na Ibaneza: kształt z modelu AX, wielka mahoniowa decha, bardzo gruby gryf, menzura 26,5, czyli trochę ponad standard, pickupy z niskim outputem. Brzmi zdecydowanie inaczej niż większość typowo metalowych maszyn, które można znaleźć w sklepach – może dlatego tak mi się podoba? W nagraniach uczestniczył też Les Paul, Strat i Tele. Niedawno miejsce gitary nr 1 zajął Suhr Modern Satin 7 – fantastyczny pod każdym względem instrument.

Z jakich efektów korzystasz?

Jeśli chodzi o brzmienie gitary to mam raczej tradycyjne podejście. Z efektów używam w zasadzie wyłącznie delayów, a podstawa mojego brzmienia to symulacje klasycznych wzmacniaczy z Fractala, z którego korzystam już od kilku lat.

Na nowej płycie słychać jednak również akustyka.

Tak, nagrywałem te partie na dwunastce Matona. Na koncertach obsługuję głównie elektryki, więc akustykiem wspiera nas Łukasz Belcyr, który gra na Taylorze.

W waszej muzyce słychać również niecodzienne instrumenty. Co np. wykorzystaliście nagrywając drugi krążek?

Przede wszystkim ogrom perkusjonaliów, wszystkich nawet nie potrafię wymienić. Z ciekawostek na pewno warto wspomnieć o irish bouzouki i arabskiej lutni oud, na której też regularnie gram na koncertach. Ciągle szukamy czegoś nowego do wzbogacenia naszego brzmienia.

Lion Shepherd to nie twój pierwszy projekt…

…chociaż zdecydowanie najważniejszy. Wcześniej można było posłuchać moich solowych dokonań, czy też koncertów z zespołem Maqama. To w nim, jakieś 5-6 lat temu poznaliśmy się z Kamilem i wspólnie kontynuujemy naszą przygodę.

Pierwszą płytę wydaliście w roku 2015. Co robiliście przez czas, który minął do premiery jej następczyni?

Ta przerwa wyniosła ok półtora roku, więc moim zdaniem stosunkowo niewiele. W zasadzie od razu po premierze Hiraeth zabraliśmy się do obmyślania konceptu na drugi krążek, jak powinien brzmieć, jaki będzie motyw przewodni. Pojechaliśmy w europejską trasę, zagraliśmy trochę koncertów w Polsce, udało się zawitać na Przystanek Woodstock. W międzyczasie regularnie spotykaliśmy się z Kamilem i pisaliśmy utwory na naszą drugą płytę - Heat.

Czyli nie dotknął was syndrom drugiego krążka i problemów z nim związanych?

Bynajmniej. Mamy już wykształcony styl pracy po tych kilku latach razem. Siadamy przy komputerze z gitarą akustyczną i zaczynamy rzeźbić. Powstaje szkic utworu - jakaś linia, riff czy rytm, do którego zawsze przykładamy bardzo dużą wagę. Później obudowujemy tę formę innymi instrumentami. Taki utwór jest już w zasadzie gotowym bytem, w studiu w większości przypadków po prostu podmieniamy ślady z dema na takie nagrane na czysto.

Co jeszcze możesz powiedzieć o procesie produkcji płyty?

Zaczęliśmy w Krakowie w studiu Kotłownia, gdzie Sławek Berny nagrał bębny i liczne perkusjonalia. Nad nagraniami basu, na którym zagrał Łukasz Adamczyk, czuwałem osobiście. Nagrywaliśmy w naszym studyjku, podobnie jak gitary elektryczne - wszystko załatwił Fractal. Gitary akustyczne rejestrowałem pod czujnym okiem Łukasza Błasińskiego w Woobie Doobie Studios w Sulejówku. Zakończyliśmy nagraniem wokali Kamila i chórków Kasi Rościńskiej, w tym samym studiu, pod kierownictwem Wojtka Olszaka, który też później dokonał miksów. Masteringiem zajął się Grzegorz Piwkowski.

Waszym utworom towarzyszy atmosfera bliskiego wschodu…

Tak. Najoczywistszą, choć nie jedyną jej przyczyną są syryjskie korzenie Kamila. Natomiast jeśli chodzi o mnie, wychowałem się muzycznie na starym rocku progresywnym, gdzie inspiracje muzyką bliskiego wschodu czy indyjską są dość powszechne. I chociaż zacząłem poważniej eksplorować te klimaty dopiero kilka lat temu, to brzmienia orientalne zawsze były mi bliskie. Jest to taki nasz znak rozpoznawczy, staramy się przemycić do rocka jak najwięcej elementów typowych dla world music, stąd sporo ciekawych instrumentów akustycznych, rytmy na 7/8 czy 5/4.

Nie boicie się tekstów śpiewanych w języku angielskim? Popularna jest opinia, że to zawsze zabiera sporą część słuchaczy z kraju.

Nie boimy, chcemy grać na całym świecie, a nie jesteśmy zespołem regionalnym czy folklorystycznym, więc język angielski jest raczej koniecznością. Gdybyśmy grali wyłącznie w Polsce, to takie wątpliwości na pewno by się pojawiły. Temat dotyczy też kreowania utworów, uważam że każdy język w pewnym sensie wymusza śpiewanie w trochę inny sposób. Wpływa na to jak kształtujemy melodię. A może to też kwestia ogromnych ilości godzin przesłuchanej muzyki w języku angielskim?

Jak to się stało, że więcej koncertów gracie w Europie niż w samej Polsce?

Zaczęło się to jeszcze za czasów maqamowych, kiedy zagraliśmy pierwszą trasę z Riverside. Było to nasze pierwsze wychylenie nosa z kraju na dłużej. Kiedy założyliśmy z Kamilem nowy zespół, to mimo że ze starego składu zostaliśmy tylko my, ludzie nas pamiętali – śledzili w mediach społecznościowych etc. Zaczęło się to naturalnie rozrastać. Niestety Polska jest na tyle małym krajem, że nie da się tu grać non stop. Można zagrać parę koncertów rocznie w większych miejscach, ale przecież nie będziemy grać w Warszawie co miesiąc, wszyscy będą mieli nas dosyć. Stąd też cieszę się, że ta ekspansja naszych brzmień w jakiś sposób następuje.

Czy w związku z graniem za granicą, macie jakieś szczególne dobre lub złe wspomnienia z wyjazdów?

Tych złych póki co udaje nam się uniknąć, mamy szczęście. Samo granie na zachodzie uznajemy za coś fajnego, to fantastyczne że ludzie czekają na naszą muzykę. Myślę, że te najlepsze wydarzenia dopiero są przed nami.

O czym opowiadają liryki Lion Shepherd?

W tekstach często pojawiają się motywy przemijania, przyjaźni, sensu życia i różnych wartości z nim związanych. Staramy się śpiewać o czymś poważniejszym niż tylko o miłości (śmiech). I chociaż nasz nowy album nie jest stricte koncepcyjny, w tym floydowskim tego słowa znaczeniu, to jednak poszczególne utwory są swego rodzaju całością i przenikają się nawzajem.

Jak będzie wyglądała promocja płyty?

Płytę promuje animowany teledysk do utworu „Dream On”, którego produkcją zajął się Wojtek Ostrycharz, niedługo ukaże się też kolejny. Przede wszystkim planujemy grać tyle koncertów ile się da, jest to chyba najlepsza metoda promocji.

 

W miejscu w którym jesteś obecnie w karierze, kto ma muzycznie największy wpływ na ciebie lub kim się inspirujesz? Czy Petrucci nadal ma jakieś ważne miejsce w twoim sercu?

Petrucci to dzisiaj bardziej sentyment niż inspiracja. Podobnie rock progresywny, który często jest utożsamiany z brzmieniem typowo pink-floydowym - hammondy, ciągnące się solówki. U nas tego nie ma. I nie ma też połamanych riffów a'la Dream Theater. Staramy się być sobą, osiągać własne brzmienie charakterystyczne dla nas samych. Oczywiście na co dzień sporo słucham, regularnie wracam do Yes, King Crimson, czy klasycznego Genesis. Dużo poszukuję w world music: brzmień indyjskich, wschodnich. Na pewno to wpływa na to, co tworzę.

Myślisz, że rock progresywny w Polsce odżywa?

To chyba jednak była i pozostanie nisza. Jest ona niestety dość mała, ale jej fani są naprawdę wierni gatunkowi. To ludzie, którzy kupują płyty, przychodzą na koncerty – po prostu kochają muzykę i w jakiś sposób nią żyją.

Masz jakąś wymarzoną gitarę?

Poszukuję 7-ki ze stałym mostkiem, bez aktywnych pickupów, ze standardową menzurą 25,5, najlepiej o kształcie Telecastera. Nie ma jednak czegoś takiego. (śmiech)

Czas na sygnaturę? (śmiech)

Czekam na oferty (śmiech).

Czemu 7-ka?

Na początku to była chęć poeksperymentowania. I chociaż moda na brzmienia djentowe kompletnie mnie ominęła, to znalazłem w gitarze siedmiostrunowej swój sound, taki w vintage'owym stylu. Dynamiczny, kiedy przy graniu lekkim mamy mały brudek, przy mocniejszym dopiero pojawia się przester. Krystalicznych cleanów nie uznaję. (śmiech)

Co zatem z 6-kami – pójdą kiedyś w odstawkę całkowicie?

Raczej nie. Część numerów mamy zrobionych w standardzie. Wtedy też zastosowanie znajduje Strat czy Tele który równie często się u nas pojawia.

Jakie masz sposoby ćwiczenia?

Za każdym razem staram się ćwiczyć coś innego. Nie mam stałego zestawu ćwiczeń. Dużo czasu spędzam nad doskonaleniem improwizacji, żeby reagować na zmiany akordów w różny sposób. Istotną rzeczą jest też kształcenie słuchu. Wydaje mi się że, u gitarzystów jest to temat tabu, który w zasadzie nie istnieje w dyskusjach o ćwiczeniu, a powinien. A jeśli chodzi o ściśle techniczne rzeczy, to oczywiście ważne są też dla mnie standardy typu osiąganie określonej prędkości itp.

A plany na przyszłość?

Grać na stadionach! (śmiech) W zasadzie już powstają pomysły na trzeci album, jednak chcemy jeszcze solidnie popromować Heat. Niedługo na pewno zaczniemy nagrywać nowe numery. Mamy sporo koncepcji i mam nadzieję jak najszybciej podzielić się nimi ze słuchaczami.

Zdjęcia: Wiktor Franko