Ta niedobra cyfra...

Wywiady
2010-01-28
Ta niedobra cyfra...

Technologia cyfrowa... Nie, nie będzie to kolejny tekst naszpikowany narzekaniem na cyfrową (czyli złą) jakość dźwięku. Nie będzie słowa o szorstkości, o twardości, o utraconych bitach i szumie kwantyzacyjnym. Nie będę też cmokał z zachwytem nad analogowym ciepełkiem i cudowną saturacją taśmy magnetofonowej. Zamiast tego, chciałem załamać ręce i pokiwać z dezaprobata głową nad tym, co też ta cała cyfrowa technologia narobiła najlepszego z muzykami i realizatorami. Najlepszego, czyli najgorszego.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku technologia studyjna była na etapie bardzo wczesnego rozwoju. Coś, co wtedy wydawało się absolutnym szczytem techniki, dzisiaj rozbawiłoby nawet pięciolatka, który dysponuje zabawkowym laptopem o możliwościach wykraczających daleko poza to, co inżynierowie z Abbey Road nazywali HighFidelity.  Pod koniec lat sześćdziesiątych członkowie zespołu The Doors dotknęłi nieba - mogli skorzystać z ośmiu ścieżek. Naraz! Ciężko sobie wyobrazić, by jakikolwiek współczesny zespół był zadowolony z tego, że musi nagrywać na żywo, a do dyspozycji ma tylko osiem śladów. Mniej więcej tyle, ile wykorzystuje się aktualnie do nagrania dobrze brzmiącej, heavymetalowej ściany gitar...

No dobrze, ktoś zapyta, ale co z tego? Technologia się rozwija i tak być powinno, więc w czym problem? No cóż, problem z supernowoczesnym nagrywaniem muzyki jest mniej więcej taki, jak z podróżowaniem - nie musimy już drałować piechotą ani moknąć na rowerze, w zamian mamy jednak zawały serca, nadciśnienie i obrzydliwe brzuchy. A teraz pozwólcie, że porzucę już te niezbyt lotne metafory i wejdziemy do studia.

Jaka korzyść z cyfrowego nagrywania jest korzyścią największą? To proste - ta korzyść nazywa się: "wszystko można poprawić". Czego w związku z tym oczekuje zespół wchodzący do nowoczesnego studia? Oczywiście tego, że realizator wykorzysta w pełni tę korzyść i poprawi wszystko. Jeżeli komuś wydaje się, że przesadzam, to muszę go zmartwić - niestety, nie przesadzam. Jak wygląda współczesna sesja nagraniowa?


Proszę bardzo - krok po kroku. Zaczynamy od bębnów - nagrywamy je, później edytujemy (czyli prostujemy, bo bębniarz niespecjalnie się stara - w końcu wiadomo, że "komputer wyrówna"), na końcu podmieniamy źle brzmiące tomy na sample (to łatwiejsze, niż żmudne omikrofonowywanie). Teraz bas - wgrywany prosto w komputer i obrobiony za pomocą algorytmu "wszystkienajlepszepiecebasoweświata". Odrobinę wyprostowany, bo basista posłuchał rady bębniarza i też się specjalnie nie starał. Czas na gitary - gitarzyści nie mogą znaleźć gniazda wejściowego we wzmacniaczu, bo widzą takie urządzenie pierwszy raz w życiu. Do tej pory byli święcie przekonani, że do nagłaśniania gitary służy takie małe, czerwone pudełeczko na baterie. I w zasadzie mieli rację... Wgrywamy więc gitary w komputer i obrabiamy programem "pocociwzmacniaczskoromaszkomputer". Na końcu zajmujemy się wokalem. Całość sprowadza się do wyjęczenia paru słów, zgodnie z tekstem zapisanym na kartce - później czas na różne magiczne urządzenia, wśród których króluje "toktórewystroikażdyfałsz". Oczywiście nagrywamy tylko jedną zwrotkę i refren, które później kopiujemy i kleimy - solo ułoży się z przypadkowych dźwięków nagranych w czasie rozgrzewki gitarzysty... Fajna rzecz, takie cyfrowe nagrywanie, prawda?

Znowu znajdzie się ktoś, kto powie "przesada". Być może, ale spójrzcie na częstotliwość wydawania płyt przez współczesne zespoły. Nie sięgajmy po ekstremistów w typie Metallica czy Peter Gabriel, którzy w studio w zasadzie mieszkają, ale popatrzmy na długość sesji przeciętnej, znanej kapeli. Cztery miesiące, sześć, rok... - mamy technologię, więc korzystajmy. Grzebmy w dźwiękach aż do perfekcji. Tylko kto potrzebuje perfekcji? Zerknijcie teraz w przeszłość. Trzy najwspanialsze albumy Deep Purple nagrano w ciągu dwóch lat (1969-1971). Led Zeppelin to siedem płyt studyjnych (w tym jedna podwójna) w siedem lat (1969-1976). Kariera The Beatles? Proszę bardzo - od popowej prostoty "Please Please Me" do orkiestrowego "Let It Be", z przystankiem na psychodeliczne poszukiwania i pokojowe happeningi. W sumie 12 płyt. Ile czasu to zajęło czterem młodym anglikom w garniturach? Wiem, że odpowiedź może być szokująca - tylko 7 lat! Co oznacza wydanie płyty co siedem miesięcy, czyli mniej więcej tyle, ile potrzeba na rozłożenie zestawu perkusyjnego pana Portnoya. Rzecz w tym, że zespoły ery analogowej skupiały się na graniu i śpiewaniu - to były ich główne zajęcia w studio. Nikt nie zastanawiał się nad tym, co by było gdyby gitarę nagrać potrójnie i od tyłu (ok, Hendrix nad tym kombinował, ale robił to szybko). Nagrać można było tylko to, co muzyk potrafił zagrać. Jeśli nie potrafił, to ćwiczył. Ćwiczenia - dziwne słowo w naszej cyfrowej epoce, prawda?


Na koniec, tak zupełnie szczerze, spójrzmy w lustro. My, muzycy. Czy potrafimy grać na swoich instrumentach? Czy dalibyśmy sobie radę bez internetu, technologii, symulatorów i całego cyfrowego bałaganu? Czy potrafimy usiąść przy ognisku i skomponować na poczekaniu piosenkę, która wywoła wzruszenie wśród słuchaczy? Bez powtórek, bez edycji, bez sztuczek...?

Kim jesteśmy - muzykami czy już raczej programistami...?

Michał Osuch