John Jorgenson
Wywiady
2010-01-12
Choć najbardziej zasłynął ze swojej gry na gitarze, potrafi także grać na mandolinie, pianinie, klarnecie, saksofonie, gitarze Dobro i pedal steel...
Swoją przygodę z gitarą rozpoczął od grania rocka, ale szybko odkrył inne style, które przyswajał sobie z niezwykłą łatwością i naturalnością. Później sam stał się w Ameryce pionierem stylu o nazwie gypsy jazz. Jego wszechstronność oraz ogromny talent pozwoliły mu współpracować z artystami tak różnorodnymi, jak Elton John, Luciano Pavarotti czy Benny Goodman. John Jorgenson, bo o nim mowa, był także członkiem zespołu The Hellecasters z Nashville. Grupę tworzyli muzycy sesyjni, a każdy z nich grał na gitarze Fender Telecaster. Obok Johna w zespole znaleźli się Jerry Donahue i Will Ray. Ich specjalnością były mistrzowskie zagrywki i szybkie pochody w stylu country. Za chwilę ten utalentowany multiinstrumentalista opowie nam o swojej ogromnej kolekcji gitar, pracy z Bradem Paisleyem i o nagrodzie Grammy, której laureatem został w tym roku.
Z artystą spotykamy się w eleganckiej restauracji. John Jorgenson jest kwintesencją amerykańskiego muzyka, który odniósł sukces: dobrze ubrany, swobodny i pewny siebie, ale też miły i otwarty. Imponuje nam wiedzą i doświadczeniem - potrafi żywo i elokwentnie rozmawiać właściwie na każdy temat. Jego oczy rozświetlają się, kiedy opowiada o 51 ceremonii rozdania nagród Grammy. Jorgenson był nominowany nie w jednej, a w dwóch kategoriach. Pierwszą grupową nominację otrzymał w kategorii "Najlepsze instrumentalne wykonanie country" za utwór "Cluster Pluck". Wraz z nim utwór ten wykonywali: Brad Paisley, James Burton, Albert Lee, Vince Gill, Brent Mason, Redd Volkaert i Steve Wariner. Kompozycja znalazła się na płycie Brada Paisleya zatytułowanej "Play" (2008). W kategorii "Najlepszy album bluegrass" nominację otrzymała płyta koncertowa "Live At The Ryman" legendarnego Earla Scruggsa - znalazły się na niej partie grane przez Jorgensona na mandolinie.
Tekst: Simon Bradley
Zdjecia: Jesse Wild
Z artystą spotykamy się w eleganckiej restauracji. John Jorgenson jest kwintesencją amerykańskiego muzyka, który odniósł sukces: dobrze ubrany, swobodny i pewny siebie, ale też miły i otwarty. Imponuje nam wiedzą i doświadczeniem - potrafi żywo i elokwentnie rozmawiać właściwie na każdy temat. Jego oczy rozświetlają się, kiedy opowiada o 51 ceremonii rozdania nagród Grammy. Jorgenson był nominowany nie w jednej, a w dwóch kategoriach. Pierwszą grupową nominację otrzymał w kategorii "Najlepsze instrumentalne wykonanie country" za utwór "Cluster Pluck". Wraz z nim utwór ten wykonywali: Brad Paisley, James Burton, Albert Lee, Vince Gill, Brent Mason, Redd Volkaert i Steve Wariner. Kompozycja znalazła się na płycie Brada Paisleya zatytułowanej "Play" (2008). W kategorii "Najlepszy album bluegrass" nominację otrzymała płyta koncertowa "Live At The Ryman" legendarnego Earla Scruggsa - znalazły się na niej partie grane przez Jorgensona na mandolinie.
Jak doszło do nagrania płyty z Earlem Scruggsem?
W ciągu ostatnich kilku lat grałem kilka koncertów z Earlem Scruggsem. Ma osiemdziesiąt cztery lata i choć wciąż gra fantastycznie, nie daje już tylu koncertów, co kiedyś. Bardzo go sobie cenię i kiedy tylko nie gram z moim kwintetem, towarzyszę mu podczas występów. W 2007 roku graliśmy w legendarnym Ryman Auditorium w Nashville, skąd nadawana jest słynna audycja Grand Ole Opry. Koncert był wielkim wydarzeniem, bo Earl od dawna tam nie występował. A przecież właśnie tam zdobył sławę, kiedy jako młody chłopak występował z Billem Monroem. Grało nam się wspaniale, koncert był zupełnie magiczny, a publiczność przyjęła nas entuzjastycznie. Po pewnym czasie, kiedy już zdążyłem zapomnieć, że grałem jakiś koncert, zadzwonił do mnie syn Earla, Gary, który gra w jego zespole. Powiedział mi, że cały występ został zarejestrowany i mają zamiar wydać go na płycie.
Płyta "Live At The Ryman" ukazała się we wrześniu 2008 roku. W grudniu tego samego roku znowu zadzwonił do ciebie Gary, ale tym razem z wiadomością, że album został nominowany do nagrody Grammy...
Dokładnie tak było! Wahałem się, czy jechać na ceremonię rozdania nagród. Ale rodzina Earla Scruggsa dopilnowała, żebym dostał zaproszenie na ceremonię i wszystkie poprzedzające ją imprezy. Pewnie bym nie pojechał, ale na rozdaniu Grammy byłem ostatnio w 1987 roku, więc propozycja była dla mnie bardzo kusząca. Wtedy impreza odbywała się w Nowym Jorku i śpiewał Michael Jackson. Tak więc postanowiłem, że pojadę. Przed główną ceremonią odbyło się przyjęcie, na którym wszyscy nominowani dostali medale zaprojektowane przez Tiffany’ego. Później miała miejsce ceremonia nietransmitowana - wtedy wręczanych jest około 100 nagród, czyli prawie wszystkie poza kategorią pop. Nagrody w kategorii pop rozdawane są dnia następnego podczas najważniejszej, transmitowanej przez telewizję gali. I to właśnie w trakcie tej gali przyznano nagrodę za utwór "Cluster Pluck".
Dlaczego nie odebrał jej Brad Paisley?
Brad nie był obecny na rozdaniu i poprosił mnie, żebym odebrał nagrodę w imieniu nas wszystkich. Byłem w szoku, kiedy na wielkim ekranie pojawił się zwycięzca - zobaczyłem okładkę naszej płyty! Wyszedłem na scenę. Trzęsły mi się nogi w kolanach i gorączkowo myślałem, co powiedzieć. Wiedziałem, że Brad chciałby podziękować swojej wytwórni za to, że umożliwiła mu nagranie albumu instrumentalnego. I tak też zrobiłem. Podziękowałem też Leo Fenderowi w imieniu swoim i kolegów za to, że zrobił dla nas tak wspaniały instrument, jakim jest Fender Telecaster. Po wygłoszeniu przemowy dostałem nagrodę-atrapę - czyli taką, którą później się wyrzuca - i poszedłem za kulisy. Tam dosłownie rzucili się na mnie dziennikarze.
Ale nie udało się dostać nagrody za album Earla Scruggsa...
Stałem za kulisami, kiedy usłyszałem: "Nagrodę za »Najlepszy album bluegrassowy« otrzymuje Ricky Skaggs!". No cóż, w tej kategorii się nie udało. Wprawdzie ja już jedną nagrodę dostałem, ale było mi trochę żal Earla Scruggsa...
Ciekawie jest posłuchać pikantnych szczegółów zza kulis najsłynniejszej muzycznej ceremonii. I to od muzyka, który sam współpracował z najlepszymi. Mógłbyś wymienić kilka nazwisk artystów, z którymi grałeś?
Sam się czasami dziwię (John kręci z niedowierzaniem głową). Grałem pop z Eltonem Johnem, rock and rolla z Little Richardem, rockabilly z Carlem Perkinsem, country z Williem Nelsonem i Johnnym Cashem - każdy jest ikoną swojego stylu. Poza tym współpracowałem z The Byrds, Bobem Dylanem i Bobem Segerem. Kiedy miałem piętnaście lat, grałem z klarnecistą Bennym Goodmanem. Niesamowite, prawda?
To rzeczywiście imponująca lista. Możesz powiedzieć nam, które z tych nazwisk znaczy dla ciebie najwięcej?
Najważniejszym dla mnie wydarzeniem była możliwość koncertowania z Eltonem Johnem. Byłem drugim gitarzystą w jego zespole, który zresztą działa jak szwajcarski zegarek, a to dzięki muzycznemu dyrektorowi i gitarzyście Daveyowi Johnstone’owi.
Jesteś gitarzystą jazzowym, akustycznym czy może rockowym?
Nie są mi potrzebne żadne etykietki. Jestem po prostu gitarzystą i niech tak zostanie, choć najbliższy mojemu sercu jest gatunek o nazwie gypsy jazz. Właściwie tylko to gram od kilku lat i bardzo dobrze się z tym czuję. Grałem tę muzykę nawet zanim wstąpiłem do zespołu Desert Rose Band (amerykański zespół grający country-rocka, w którym John zdobył największe muzyczne doświadczenie, a który rozpadł się w 1993 roku - przyp. red.). Gdybym nie był muzykiem sesyjnym, grałbym tylko gypsy jazz, ponieważ to niezwykle wymagający styl - dzięki niemu bardzo się rozwinąłem i lepiej sobie radzę w innych gatunkach muzycznych.
Ale przecież dobrze się czujesz w innych stylach, jak również grając na innych instrumentach...
Nagrodą Grammy zostałem uhonorowany za muzykę country, którą grałem na Telecasterze. Oprócz gitary elektrycznej byłem też nominowany za grę na mandolinie i za śpiew w bluegrass, ale tak naprawdę przez większość czasu gram gypsy jazz. Nie chcę przez to powiedzieć, że country-rock nie jest dla mnie ważny. Odebrałem wykształcenie muzyka klasycznego, uczyłem się grać na klarnecie, fagocie i saksofonie. Potem zacząłem grać na gitarze w zespołach rockowych i poczułem, że to jest to. Zostałem więc gitarzystą i jestem bardzo szczęśliwy, że dokonałem tego wyboru.
Wiemy zatem, że lubisz pop, rock, country i jazz. Czy są jakieś gatunki muzyczne, za którymi nie przepadasz?
Muzyka to cudowne zjawisko, dlatego lubię chyba wszystkie style, jakie istnieją na świecie. Między innymi takie podejście pozwoliło mi osiągnąć sukces. Jestem otwarty na różne gatunki. Kiedyś zafascynowała mnie gra Petera Framptona, i nie tyle jego kariera solowa, ile to, co robił z zespołem Humble Pie. Zresztą ostatnio miałem okazję z nim współpracować. Chciał, żeby na jego płycie znalazł się jakiś utwór w konwencji gypsy jazz. Zależało mu, żeby płyta odzwierciedlała wszystkie muzyczne wpływy jego życia, a wiem, że za młodu słuchał Django Reinhardta i Hanka Marvina. Zadzwonił do mnie i zapytał, czy bym dla niego czegoś nie napisał. Nie spodziewałem się telefonu od gościa, którego muzyki słuchałem, będąc w dziewiątej klasie! To był dla mnie prawdziwy zaszczyt. I tak powstała kompozycja "Souvenirs De Nos Pères", która znalazła się na płycie Framptona "Fingerprints" z 2006 roku.
Jeśli już rozmawiamy o wpływach, to musimy zapytać o Brada Paisleya, który jest wielką gwiazdą country w Stanach Zjednoczonych. Podobno poznałeś Brada dużo wcześniej. Wcale nie był wtedy wielką gwiazdą...
Poznałem go, gdy miał czternaście lat. Przychodził na koncerty mojego zespołu Desert Rose Band, a potem za kulisami zadawał mi dużo pytań dotyczących sprzętu. Były to czasy, kiedy muzycy grający country raczej nie interesowali się sprzętem. Wydawało mi się więc bardzo dziwne, że ktoś zainteresował się moimi wzmacniaczami. Używałem wtedy Voxa AC30, grałem na Telecasterach i Rickenbackerach. Nikt nie grał wtedy na takim sprzęcie. Przynajmniej żaden muzyk country.
Czyli byłeś jego idolem?
Pewnie tak. Brad - nie wiedziałem jeszcze wtedy, że tak miał na imię - naprawdę bardzo dokładnie studiował mój sprzęt. Musiałem mu tłumaczyć, do czego służą poszczególne pokrętła. Niedługo potem dostałem list od fana. Muszę tu nadmienić, że w tamtych czasach większość listów pochodziła od kobiet. Listy te były do siebie podobne i brzmiały mniej więcej tak: "Bardzo podoba mi się, jak grasz. Fajne z ciebie ciacho". Ale tamten list od fana był inny. Został napisany ołówkiem i dotyczył mojego sposobu gry oraz sprzętu. Na dole dostrzegłem podpis: "Brad Paisley". Zapamiętałem to nazwisko. Wiedziałem, że ten chłopak traktuje muzykę poważnie i że jeszcze kiedyś o nim usłyszę.
No i usłyszałeś...
To było wiele lat później. Puszczono w radiu zagrywkę jego autorstwa. Przypominała materiał, który nagrywałem z Desert Rose Band, a szczególnie singiel z 1989 roku "Hello Trouble". Czyli naprawdę inspirował się moją twórczością! Kiedy nagrywaliśmy razem w 2006 roku, przyniosłem do studia gitarę, na której nagrywałem ten utwór. Wziął ją do ręki i zagrał moją solówkę bezbłędnie! To naprawdę fajny facet i bardzo zdolny muzyk. Szkoda, że jeszcze nie mieliśmy czasu, żeby oblać nagrodę Grammy (śmiech).
Brad gra głównie na gitarach Paisley Tele. Ty również masz na koncie współpracę z różnymi producentami. Przede wszystkim mam tu na myśli firmę G&L. Przypuszczam, że masz niezłą kolekcję sprzętu...
Owszem, moja kolekcja jest spora. Nigdy nie myślałem o sobie jak o kolekcjonerze gitar, choć muszę przyznać, że mam około 150 lub 200 instrumentów. Jestem fanem gitar vintage, ale nigdy nie byłem dobry w targowaniu się czy wymienianiu na instrumenty. Po prostu kiedy gitara mi się podoba, to chcę ją zatrzymać. Myślę, że jestem typowym chomikiem. Moim pierwszym Telecasterem był właśnie Paisley - kosztował 150 dolarów. Oczywiście wciąż mam tę gitarę. Później, po latach, zacząłem współpracować z firmą G&L. Zadzwonili do mnie i powiedzieli, że pan Fender ma coś dla mnie. I tak zaczęła się nasza współpraca. Przedstawili mi model instrumentu, wprowadziliśmy kilka zmian i mogłem go już zatrzymać dla siebie!
Czy spośród 200 gitar jesteś w stanie wskazać swoje ulubione instrumenty?
Mam Telecastera z 1953 roku, którego kupiłem za 200 dolarów w lombardzie. Było to w 1983 roku (John śmieje się, gdyż widzi, że nas całkowicie zamurowało). Moja pierwsza gitara Selmer, którą kupiłem mniej więcej w tym samym czasie, kosztowała 2.100 dolarów. Znalazła się ona w książce "Gruhn’s Guide to Vintage Guitars", gdzie jej cena została oszacowana na 28.000 dolarów. Również w tym okresie John Monteleone, legendarny lutnik, zbudował dla mnie mandolinę. Nie powiem, ile jest obecnie warta, bo jest to dość niewiarygodne...
Czy równie mądrych inwestycji dokonałeś, jeśli chodzi o efekty?
Miałem czternaście lat, kiedy zobaczyłem reklamę efektu Marshall Superfuzz, który dawał niesamowicie długi sustain. Postanowiłem uzbierać na niego pieniądze, a to zajęło mi trochę czasu. Gdy mi się to wreszcie udało, pojechałem do Londynu do sklepu muzycznego. To była moja pierwsza podróż do stolicy. W Londynie pojechałem metrem na Charing Cross Road i odwiedziłem wszystkie sklepy muzyczne w poszukiwaniu tego efektu. Niestety nigdzie go nie mieli. Okazało się, że od momentu ukazania się reklamy minął rok i po prostu tej kostki nie było już w sprzedaży. Zamiast tego zaproponowano mi efekt Colorsound Tone Bender, którego używali Jimmy Page i Jeff Beck. Kupiłem go i wciąż go mam!
Jakie plany na przyszłość ma tegoroczny zdobywca Grammy?
No cóż, moja kariera zatoczyła pełne koło. Nowy projekt to gitara gypsy, którą nagrałem z pełną orkiestrą. Album jest bardzo zróżnicowany. Jest na niej trzyczęściowa suita oraz piętnastominutowa kompozycja, którą napisałem wspólnie z Carlem Marshem. To utwór na cymbały, skrzypce, cygańską gitarę i orkiestrę...
A zatem talenty Johna Jorgensona są nieograniczone...
(śmiech) Będę nieskromny i nie zaprzeczę!
Tekst: Simon Bradley
Zdjecia: Jesse Wild