Leszek Biolik
Leszek Biolik znany jest wszystkim przede wszystkim jako basista Republiki, do której dołączył w 1991 r. i grał przez dekadę, aż do nagłej śmierci lidera Grzegorza Ciechowskiego. Pamięć o tym zespole wciąż jest żywa. W kwietniu w wersji analogowej wydano trzy albumy: „92-85”, „Bez prądu” i „Siódma Pieczęć”. Jednak Biolik, chociaż grał w wielu grupach (Śmierć Kliniczna, Daab, Maanam, Young Power), dziś przede wszystkim jest producentem muzycznym. W bardzo przemyślany sposób wybiera projekty, w które angażuje się całym sobą. Wyprodukował albumy Roberta Gawlińskiego, Fiolki Najdenowicz, Marcina Rozynka, The Car Is on Fire.
Rozmawia: Krzysztof Kowalewicz Zacznę przekornym pytaniem: skąd u Ciebie tak ogromna fascynacja tak nudnym instrumentem, jak bas?
Dobre pytanie. Dla mnie wybór basu jest wyborem wręcz filozoficznym. Ten instrument łączy elementy, które bez niego są niemożliwe do sklejenia. Basista „klei” zespół, ale i jest kimś w rodzaju mediatora, kimś na kim można polegać i w rezultacie wszyscy do niego równają. Jak w tym żarcie – basista to ktoś, kto tłumaczy gitarzyście, co chciał powiedzieć perkusista. Basista to niezwykła funkcja w zespole. Nie szarżuje się specjalnie, nie stawia się na siebie, nie rośnie twoje ego, a jednocześnie cała reszta nie może się obejść bez ciebie na scenie. To bardzo dobra postawa, która pasuje mi nie tylko w relacjach zespołowych, ale również w pozamuzycznym codziennym życiu. Także nie sądzę by bas był nudnym instrumentem.
No to jak zrodziła się ta niezwykła symbioza z instrumentem?
To bas mnie wybrał. Bardzo polubiłem jeden zespół w Gliwicach, z których pochodzę. Przyjeżdżałem do chłopaków na próby. W pewnym momencie ich basista zapragnął zostać perkusistą, no i mnie zaproponowali granie na basie. Byłem totalnym samoukiem, ale dobrze się czuję w sytuacji rzucenia na głęboką wodę. Wtedy robię wszystko, żeby jakoś sobie poradzić i osiągnąć cel. Dostałem trzy tygodnie na nauczenie się ich czterech utworów na krótki występ. Jeszcze wtedy nie umiałem stroić instrumentu, więc co kilka dni ktoś do mnie podjeżdżał, żeby go dostroić. Pokazali mi wszystkie ruchy palców. Ćwiczyłem po osiem godzin dziennie. Z czasem zacząłem słyszeć, co robię. Koncert się udał i tak już zostałem z tym basem na resztę życia. Grałem wtedy na pół-akustycznym Defilu, który miał gryf jak miotła, bo to była sosenka, która się gięła. Nie ten sam egzemplarz, ale model mam do dzisiaj. Leży w sypialni. Jak czasem mam ochotę sobie pograć siedząc na łóżku, to po niego sięgam. Co ciekawe: bez nagłośnienia brzmi lepiej.
Jako kompozytor i producent z pewnością dorobiłeś się sporej kolekcji basów?
Mam ich kilka…. Straciłem rachubę, bo są w różnych miejscach. Obecnie kompozycje wymyślam sobie na Ibanezie, będącym odwzorowaniem Gibsona EB3. To taka gitara kreatywna. Mam Rickenbakera, którego lubię, ale muszę nad nim trochę popracować i zmienić progi. Moją główną gitarą jest Fender Precision z 65r. Posiadam również basy bardziej wyczynowe jak pięciostrunowa gitara Sadowskiego, którą kupiłem bezpośrednio od niego w Nowym Jorku. Wykorzystuję go na koncertach, bo robi wszystko, co potrafią inne basy. Mój drugi koncertowy pięciostrunowy instrument, który uwielbiam to Alleva Coppolo. Do tego mam w szufladach tony przystawek i pickupów. Teraz jestem w trakcie przerabiania Precisiona. Często coś zmieniam w swoich gitarach. Traktuję to jako nieustanne szukanie, inspirację, która dostarcza nowych bodźców. Siadam z jakimś basem i meczę się z godzinę, ale nic nie mogę wymyśleć. Zmieniam instrument i w ciągu kilku minut mam gotową linię basu. Zatem instrument, jego barwa podpowiada mi, w jaki sposób mogę na nim zagrać. Kiedy mam już wymyśloną linię, pozostaje jeszcze wybór instrumentu do którego najlepiej będzie pasowała. Czasami ma to kluczowe znaczenie dla ostatecznego brzmienia.
Czy jest możliwy powrót Republiki na scenę z innym wokalistą, a może z kimś z Was na wokalu?
Nie ma szans na powrót. Spotykamy się co roku w grudniu, kiedy jest przyznawana Nagroda artystyczna Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechowskiego. Wtedy mamy okazję pograć republikańskie kompozycje. Traktujemy to jako taki wentyl bezpieczeństwa, kiedy zatęsknimy za tym, co robiliśmy w tym zespole. Republika to zamknięty rozdział, ale wciąż o nim pamiętamy. Nie zamierzamy grać dzisiaj razem starych rzeczy, bo to kwestia naszych życiowych wyborów. Teraz jestem bardziej zainteresowany tym, co mogę zrobić samodzielnie. Myślę, że dzisiejsze granie w starym składzie Republiki byłoby skazaniem się na wykonywanie tych samych numerów do końca życia. Z punktu widzenia finansowego, byłoby to korzystne, bo wiadomo, że zawsze takie „Telefony”, czy „Biała flaga” przyciągają wiernych słuchaczy, ale w sensie muzycznym fascynuje mnie mnóstwo innych rzeczy. Mam nowe pomysły, projekty. Podążam za swoją intuicją.
Zanim trafiłeś do Republiki, byłeś jej fanem?
Do dziś to pamiętam. Jadłem w restauracji w Gliwicach, kiedy usłyszałem „Kombinat”, który bardzo mnie zafascynował. Nie byłem fanem Republiki. Powiem więcej w ogóle nie jestem fanem z natury. Jednak Republiki trudno było nie zauważyć i nie docenić. Pamiętam, że jak Grzesiek zaprosił mnie do współpracy, to dotarło do mnie, że to może być ważne wydarzenie w moim życiu. Dziękuję mu za cierpliwość bo jako młody muzyk na pewno nie byłem łatwym. Miał dla mnie wyrozumiałość jako doświadczony kolega. Ta nauka przekłada się teraz czasami na mój stosunek do młodszych muzyków. Pewność siebie jest częścią charyzmy w młodym wieku. Natomiast uważam, że warto się uczyć od starszych muzyków, warto ich słuchać, ale trzeba też trzymać się przy swoim, mieć własne zdanie, być czupurnym. Jak coś jest dobre, to przetrwa.
Gdyby nie spotkanie z Grzegorzem, dziś prawdopodobnie byłbyś w innym miejscu...
Wciąż myślę, że jestem nieznanym muzykiem. Jednak muzyka zawsze była moją pasją. Czy spotkałbym Grześka, czy nie i tak robiłbym to, co robię. To o czym mówisz jest kwestią skali i doświadczenia. Współpraca z Grzegorzem bardzo dużo mnie nauczyła, nie tylko na poziomie muzycznym, ale też na poziomie ludzkim. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że lata naszej wspólnej pracy wpłynęły na to, kim teraz jestem. Szczerze mówiąc myślę o nim bardzo często.
Korciło Cię do produkowania nagrań już w czasach Republiki?
Nie miałem takiego zapędu. Jeżeli miałem coś fajnego do zaproponowania, to na boku rozmawiałem z Grzegorzem. Chwalił moje pomysły, ale miał wahania, czy to pasuje do stylu Republiki. Mówiłem wtedy ok i odpuszczałem. Nawet na próbach zespołu miałem jakieś pomysły - jak powinna gitara grać, co zrobić w tym momencie na fortepianie albo co zmienić w bębnach. Miałem do wyboru dwie rzeczy: albo walczyć z kolegami z zespołu, bo oni chcą inaczej, albo - co wydawało mi się znacznie rozsądniejsze – zrobić coś na boku i mieć własne pole do eksperymentów. To było bardziej fair wobec wszystkich. Myślę, że wiele zespołów by się nie rozpadło gdyby ich kreatywni muzycy potrafili połączyć pracę nad zespołem z własnymi innymi projektami. Ja również znalazłem sobie poletko do produkcji muzycznej. Moim pierwszym wyprodukowanym albumem była „Skórka pomarańczy” Martyny Jakubowicz. To była moja pierwsza nauka i nauczka. Album nagrywałem na czterośladzie. Zgrywałem ścieżki na ścieżki. W studiu traktowałem muzyków jak króli, bez żadnego bata nad nimi. Gitarzysta spędził chyba trzy tygodnie robiąc dwie piosenki, co pogrążyło budżet. Nie miałem wtedy jeszcze żadnego doświadczenia jako producent. Jednak szybko się uczyłem i druga płyta, czyli „Fiolka” poszła zdecydowanie lepiej. Miałem już komputer i sampler. Jest taka szkoła uczenia się, która polega na tym, że się skacze w środek problemu. W Polsce pierwsza sekwencja, której się uczysz idąc do szkoły nauki języka angielskiego to: „I don’t speak English”. Jeśli od tego się zaczyna to nie wróży to najlepiej. Trzeba nauczyć się pięciu zdań, wyjść na ulice i próbować się skomunikować z drugim człowiekiem. Tak samo podchodziłem do nauki grania na instrumencie, jak i później do nauki produkowania płyt.
Po Republice pięć lat spędziłeś w Wilkach (2006-2011), no i wyprodukowałeś trzy solowe płyty lidera grupy – Roberta Gawlińskiego.
Z Robertem poznaliśmy się jeszcze przed Republiką. Grałem w jego formacji Madame. Kumplowaliśmy się, ale bardziej na zasadzie picia winka w ogródku działkowym przy ognisku. Często wpadałem do niego do domu. Nie było telefonów komórkowych. Ludziom tak się nie spieszyło. Przyjeżdżałem np. na tydzień do Roberta, a on grał na gitarze swoje piosenki, jak się później okazało – utwory Wików. Robert niedawno wspominał, że chciał mnie od początku w Wilkach. Jakoś tego nie pamiętam. Widocznie tego wieczoru piliśmy inne alkohole (śmiech). Robert to bardzo utalentowany songwriter. Bardzo dobrze pracowało nam się nad jego solowymi albumami. Czym lepszy muzyk, tym lepiej się tworzy. Czym mocniejsza osobowość, tym wyrazistsze pomysły na płytę. Produkcja muzyczna, oprócz pracy z dźwiękiem, to również spędzanie czasu ze sobą osób przez ładnych kilka tygodni. Oczywiście można to traktować czysto komercyjnie, kiedy wykonuje się konkretną pracę za określona stawkę, ale nie lubię tak pracować. Wybieram kooperację, kiedy spotyka się dwójka osób doceniających się wzajemnie, którzy „zaglądają” sobie w umysły, otwierają na swoją wrażliwość. To tworzy dodaną jakość. Ostatnio nauczyłem się także lepiej organizować pracę z ludźmi. Nie jestem już tak pobłażliwy dla muzyków. Czasem podczas sesji nagraniowej jest taki moment, kiedy trzeba tupnąć. Oczywiście nie wolno z tym przesadzać. Jeżeli robisz to w głupich momentach, wszyscy wokół uznają cię za wariata.
Kiedy w 2011 roku odszedłeś z Wilków przestałeś być aktywny scenicznie. Odechciało Ci się koncertowych tułaczek?
Wcześniej też miewałem przerwy w graniu koncertów. Lubię występować kiedy mam coś do pokazania. Teraz pracuję nad muzyką w domu. Lepię śnieżki. Jeżeli przyjdzie odpowiedni moment, to zacznę nimi rzucać. Po iluś latach grania przychodzi taki moment, kiedy trzeba samemu z sobą się zebrać i pomyśleć, co jest następnym krokiem, co chciałbyś zrobić. To czas weryfikacji, szukania inspiracji. Nie czułem fizycznego zmęczenia. Po jakimś maratonie występów wystarczy tydzień, żeby się zregenerować. Teraz więcej czasu poświęcam komponowaniu, szukaniu nowych pomysłów zwalczając stare nawyki muzyczne, które sobie wyrobiłem przez lata. Trzeba pokonać w sobie Republikę, wyjść z pewnego kanonu myślenia.
Nie da się nie zwrócić na Ciebie uwagi na scenie. Jesteś muzykiem, któremu trudno ustać w miejscu.
Nie udaję. Faktycznie granie na scenie wzbudza we mnie ogromne emocje. Lubię sobie odlecieć na scenie. To jest taki moment, gdy telefon przestaje dzwonić, nie ma godziny o której trzeba wstać i wszystko inne przestaje być ważne. Bywały takie koncerty plenerowe z Republiką, gdzie stoi przed nami kilka tysięcy osób, które śpiewają wszystkie refreny. Twoje ciało gra na basie, a jednocześnie widzisz, że jest pełnia księżyca. Coś strasznie fajnie pachnie, dym unosi się ze sceny. Ręka gra, a twój umysł gdzieś płynie wysoko w chmurach. Totalne rozprężenie. To fantastyczne przeżycie do którego tęsknię, więc nie odpuszczę sobie tak łatwo koncertowania.
Dzisiaj w Twojej notce biograficznej po nazwisku pierwszym określeniem nie będzie już „basista” tylko „producent muzyczny”.
Ok. Wbrew pozorom to dla mnie komplement. Po zakończeniu pracy z Republiką przez pierwszych kilka lat przy moim nazwisku pisano „basista Republiki”. Kiedy ktoś napisał „Leszek Biolik – producent muzyczny” to był moment, w którym poczułem, że mam swój własny, prywatny żywot.