Piotr Leniewicz
Basista Semantik Punk i Tiltu. Muzyk, który grą na basie zainteresował się za sprawą zespołu, w którym nie było żywego basisty. Konsekwentnie szukający własnej muzycznej drogi, wyjątkowych brzmień i nietuzinkowych rozwiązań technicznych w instrumentach...
Rozmawia: Wojtek Wytrążek Zawsze chciałeś grać na basie, czy to samo wyszło?
Wyszło samo. Byłem na imprezie, były dwie gitary akustyczne. Wziąłem jedną z nich i zacząłem grać. Kolega spytał mnie, czy umiem grać na gitarze, ja powiedziałem, że nie. Usłyszałem na to „To dlaczego grasz?” – zagrałem konkretny numer mojego ulubionego zespołu Depeche Mode. Zaproponował, żebym przyszedł do niego, spróbował zagrać na jego gitarze basowej – tak się zaczęło. On grał na akustyku, ja na basie.
Po prostu wziąłeś gitarę i zacząłeś grać?
Tak. Jestem samoukiem. Uczyłem się na utworach, które lubiłem. Grałem je z pamięci i ze słuchu. Miałem dobrą pamięć słuchową. Kiedy jakieś dźwięki kojarzyły mi się z jakimś utworem próbowałem zagrać cały temat.
Tylko pogratulować takiej pamięci i słuchu.
Ta pamięć przydaje mi się dziś, w tym co gram obecnie.
Jak doszedłeś do grania zawodowego?
Piwnice, klubiki, przeglądy – jak wszyscy. Mój pierwszy skład nazywał się Season. To była grupa, do której dołączylem w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, grająca muzykę hard gothic. Dwa lata z rzędu jeździliśmy do Bolkowa. Potem przechodziłem do kolejnych składów.
W jaki sposób trafiłeś do Tiltu?
Tomek szukał sekcji rytmicznej do składu. A my dzięki znajomości z Vieniem z Molesty dostaliśmy do niego kontakt. Gramy w Tilcie od 2006 r.
Z Karolem Ludewem tworzysz sekcję rytmiczną, która gra z Tomkiem najdłużej ze wszystkich. Jak myślisz, dlaczego poprzednie miały krótszy staż?
To raczej pytanie do Tomka. Moim skromnym zdaniem, chodzi o wypracowanie kompromisu i zgodność charakterów dążących do tego samego celu. Coś w rodzaju związku chemicznego.
Który czasem wybucha…
Tak, ale trzeba sobie radzić z ludzkimi cechami, bo muzyka jest najważniejsza, a nie to, czy ktoś jest taki, czy inny.
Równolegle do Tiltu grasz w Semantik Punk. Przesłuchałem kilka Waszych kawałków i jeśli chodzi o teksty to jeszcze wgryzam się w tę semantykę, ale od strony muzycznej, muszę przyznać, że to jest eksplozja. Skąd pomysł na tak oryginalny przekaz?
Pomysł przyszedł bardzo naturalnie. Działamy od 1999 r. grając w tym samym składzie. Nasza muzyczna ewolucja spowodowała, że zapragnęliśmy mieć polską nazwę i polskie teksty. Kryje się za tym pewien rozwój muzyczny. Zaczynając, graliśmy taką muzykę, jak wszyscy. Doszliśmy do wniosku, że to nic szczególnego, ani też to, co naprawdę chcieliśmy grać. Zauważyliśmy, że łatwo przychodzi nam granie w nieparzystym metrum i frazy nie mieszczące się w czwórkach. Wiesz, jak to jest – jammując na próbie nagle okazuje się „O! To jest fajne i dziwne, ale dobrze się składa w całość”. Na tej zasadzie, metodą prób i błędów przekonaliśmy się, że jesteśmy w stanie grać taką muzykę. Najważniejszą sprawą było granie częstych prób. Z Semantkieim mieliśmy okresy prób robionych codziennie. Fakt, że doszliśmy do muzyki, jaką gramy, wynika z ich ogromnej ilości.
Zaszliście bardzo daleko nagrywając płytę w Stanach Zjednoczonych.
Pojechaliśmy do Los Angeles, do Rossa Robinsona, który nagrywał między innymi „Roots” Sepultury, jedną płytę The Cure, dwie pierwsze płyty Slipknota, dwie pierwsze płyty Korna, pierwszy album Limp Bizkit – znaczące albumy, jednak inne niż nasz gatunek. Byliśmy u niego dwa miesiące. Mieliśmy o czym rozmawiać. Ross wyjął mikrofon do nagrywania wokali i wymienił osoby, które do niego śpiewały. Był wśród nich Nick Cave i jak się o tym dowiedziałem, to kolana mi się ugięły.
Wielu polskich, szczególnie młodych, wykonawców startuje z angielskimi tekstami. Różnie można to odbierać – z jednej strony to próba wypromowania się na świecie, z drugiej pytanie o szanse zaistnienia poza granicami kraju. Jak to postrzegasz?
Jeżeli ktoś decyduje się na śpiewanie w obcym języku, to uważam, że powinien posługiwać się nim tak dobrze jak językiem ojczystym. Moim zdaniem rzucanie się na śpiewanie po angielsku to dla polskiego wokalisty duże wyzwanie.
Paradoksalnie wielu wokalistów twierdzi, że łatwiej im śpiewać po angielsku.
Może melodycznie i technicznie jest łatwiej opanować ten wokal, bo angielski jest do tego wdzięczny, natomiast tekstowo często jest to strzał w kolano. Parę lat temu graliśmy z Semantikiem krótką trasę z amerykańskim zespołem Child Abuse. To było jeszcze przed nagraniem naszej płyty. Już wtedy powiedzieli nam, że bardzo nas szanują za śpiewanie po polsku. Wcześniej przed nimi grał czeski zespół z angielskimi tekstami, Amerykanie powiedzieli, że nic nie rozumieją. Bardzo podobnie na ten temat wypowiedział się Ross – często z kapelami jest tak, że język jest nieprawidłowy i źle używany.
Czyli szacunek za śpiewanie po polsku w Ameryce.
Tak! Poza tym dla nich to też jest jakaś egzotyka. My wciąż słuchamy kapel, które śpiewają po angielsku i zdarza się, że nie rozumiemy o czym śpiewa wokalista.
Zauważyłem, że świetnie czujesz się na scenie – na tyle dobrze, że trudno zrobić Ci dobre zdjęcie, bo jesteś cały czas w ruchu.
To dlatego mam tak mało zdjęć! (śmiech).
W jaki sposób utrzymujesz poziom gry?
Nic wyszukanego: wprawki, ćwiczenie utworów, jam. Wydaje mi się, że to jest też kwestia świadomości siebie na instrumencie. Nie uważam się za wirtuoza i myślę, że nie jestem dobrym technicznie muzykiem, ponieważ czuję, że mam jeszcze wiele do zrobienia. Natomiast moją siłą napędową jest to, co chcę grać. Jeśli coś mi nie wychodzi, a wiem, że mogę, to skupiam się i ćwiczę. To mnie często doprowadzało do grania wprawek. Jeżeli czuję się zamknięty w harmonii, zgłębiam skale. To zależy od tego, co w danym momencie mnie dopada. Mój system jest trochę chaotyczny, bo nie jest to nauka podręcznikowa. Nie znam jej, aczkolwiek podręczniki w swoich rękach miałem.
Twój styl gry trudno porównać ze stylem któregoś z popularnych basistów.
Mam myśl przewodnią, którą zaszczepił mi przyjaciel – właśnie ten pierwszy, który dał mi swoją basówkę. Pamiętam jak poszedłem do niego po raz pierwszy i dostałem od niego tę gitarę – to była rosyjska przedpotopowa konstrukcja z archaiczną elektroniką. Miałem naprawdę ciężką robotę do wykonania na tym basie – struny centymetr od gryfu… Jak się okazało, to była dobra siłownia przed normalną gitarą. Ten kolega umiał parę akordów na krzyż i tak sobie graliśmy. Powiedział mi coś takiego: „Nie możesz grać na basie tego samego, co ja. Musisz grać coś innego”. Z tą myślą gram do dziś. Nie mam nic przeciwko do unisona basu i gitary, ale zawsze ciągneło mnie do konstrukcji, gdzie instrumenty nie muszą grać tego samego. To pierwsza myśl i inspiracja. Kolejne to oczywiście muzycy – każdy przeszedł przez Metallikę, Nirvanę, czy Sabatów. Kiedyś zorientowałem się, że takiemu gościowi jak Les Claypool nie dorównam. Facet gra oryginalnie. Nie jestem w stanie i nie chcę go powielać. Stwierdziłem, że będę grał po swojemu. Wiem też, że warto słuchać innych ludzi. Czyjeś uwagi mogą okazać się bardzo cenne. Trzeba umieć czerpać z nich coś dla siebie.
Masz w gitarze dwie niskie struny B – sam wymyśliłeś to rozwiązanie?
Można tak powiedzieć, chociaż pomógł mi w tym Andrzej Karp ze studia w Izabelinie. Podczas nagrywania debiutanckiego albumu Mojej Adrenaliny „Nietoleruje – bije” szukaliśmy brzmienia a w Sonusie, na stojaku stał prototyp gitary z potrójnymi strunami – trzecia była cienka, strojona oktawę wyżej. Andrzej chciał sprawdzić ten bas i zaproponował, żebym nagrał na nim swoje partie. Zagrałem, ale bez struny gitarowej i okazało się, że to było to, czego szukałem. Później skontaktował mnie z ludźmi z firmy Malwood, którzy zrobili dla mnie gitarę, na której gram do dzisiaj – to jest czwórka ze zdublowaną B.
Twoja druga basówka to Music Man StingRay 5.
Tak, w wersji custom. Jestem zwolennikiem mieszania starego z nowym – współczesnej techniki i sprzętu vintage. Moje brzmienie opiera się na czystym basowym brzmieniu z pieca, zmieszanym z cyfrowym z procesora – tak, jakbym grał jednocześnie na dwóch basach. Przez przypadek wpadłem na Line 6 POD X3 Pro. W zasadzie nie używam wielu efektów i w sumie wystarczyłaby nawet „nerka” Line 6. Na początku myślałem, że to zabawka, z której nie ukręci się brzmienia, ale zauważyłem, co mogę zrobić na X3, mieszając sygnał przetworzony z podstawowym, bez jego utraty. Powiem Ci szczerze, że dwa razy w życiu to urządzenie mnie uratowało. Są tam symulacje wzmacniaczy, głośników, mikrofonów, których na co dzień nie używam ograniczając się tylko do przesteru czy kompresora. Dwa razy podczas koncertu siadł mi wzmacniacz, więc mogłem szybko włączyć symulację i dalej grać przez linię i monitory. W lecie graliśmy we Wrocławiu przed Mikiem Pattonem z Tomahawk’iem. Nagle zniknęła basówka – koledzy zagrali jeden numer beze mnie. W tym czasie przepiąłem się w procesor i z dobrą miną, jakby nic się nie stało zagrałem do końca. Oczywiście nie było już brzmienia, które miałem wcześniej, ale można było spokojnie dokończyć koncert.
Jaki wzmacniacz preferujesz?
Grałem na wielu wzmacniaczach, chociaż specjalnie nie szukałem swojego. Mój ulubiony wzmacniacz to SWR SM 900. Daje mi duże możliwości szukania brzmienia i znalezienia siebie. Ampeg jest też cudownym wzmacniaczem – gdziekolwiek wyjdę na scenę, wpinam się i nie muszę się martwić, bo wiem, że to klasyczne, ciepłe brzmienie zagada. Jak widzisz, nie powiedziałem nic odkrywczego w tym temacie.
Ale znalazłeś to, czego szukałeś. Jak zostać świadomym basistą i odnaleźć w muzyce siebie?
Znalezienie siebie to zupełnie indywidualna sprawa. Trzeba dojrzeć do tego, jaką muzykę chce się grać. Nie jestem zwolennikiem podejścia „chcę grać jak …”. Z czystym sumieniem mogę Ci powiedzieć, że ja przez większość swojego życia z instrumentem nie chciałem grać jak ktoś. Jedynym przełomem była sytuacja z Claypoolem, o której wspomniałem. Od początku miałem w sobie taki pierwiastek grania indywidualnego, który też nie polega na uporze. Moją wielką miłością muzyczną jest Depeche Mode – zespół, w którym nie ma żywego basisty. Zastępują go klawisze, samplery, itp. Dla mnie nie było ważne, że tam nie gra basista, tylko co gra bas. Okazało się, że bas to podstawa ich piosenek. W wielu utworach są basy godne zainteresowania. Może właśnie przez to, że nie ma tam basisty, tak za bardzo nie miałem się na kim wzorować. Zawsze chciałem grać swoje rzeczy, ale nigdy w życiu nie myślałem, że grając na instrumencie dojdę do punktu, w którym jestem teraz – gram w zespołach i coś się dzieje. Myślałem, że ta przygoda szybko się skończy, ale przechodząc z zespołu do zespołu, poczułem, że jednak chcę to robić dalej, więc zgłębiałem grę na basie i dalej będę zgłębiał.